Dawno temu w PRL… przemycałam w paczkach więziennych „artykuły luksusowe”
LUDWIKA WUJEC: Wychodziłam z prospołecznego założenia, że skoro człowiek już siedzi, to należy mu się odrobina przyjemności.
W 1984 roku mój mąż, Henryk Wujec siedział drugi rok w więzieniu na Rakowieckiej, gdzie obowiązywały rygorystyczne zasady dotyczące dostarczania paczek żywnościowych oraz ich zawartości. Dla zaznaczenia, że bynajmniej nie jest to kurort, służba więzienna eliminowała z paczek artykuły luksusowe, i za taką uznawała czekoladę i wyroby czekoladopodobne. Ja natomiast wychodziłam z założenia, że skoro człowiek już siedzi, to należy mu się odrobina przyjemności. Wystarałam się więc u sprzyjającego nam prokuratora o zgodę na paczki dodatkowe, tzw. owocowo-warzywne, a następnie cierpliwie drylowałam śliwki suszone i zamiast pestki wtykałam tam kawałek gorzkiej czekolady.
Ponieważ jednak jestem człowiekiem społecznym, postanowiłam podzielić się tym genialnym wynalazkiem z żonami innych więźniów i jedna z nich wydała ten pomysł w sposób dość naiwny – w poczekalni więziennej. Klawisz, który rozpruwał moje śliwki i konfiskował czekoladę, powiedział mi przytomnie, że „trzeba uważać, co się komu mówi”. Wzięłam sobie tę uwagę do serca.
Do czasów Rakowieckiej posiadłam już pewną specjalizację w wykorzystywaniu produktów żywnościowych do przemytu. Wcześniej, kiedy Henryk był internowany w Białołęce, jeździłam tam na wizyty. Dozwolone było, żeby na wizytę przywieźć poczęstunek. Postanowiłam więc przemycić najnowsze wiadomości Agencji Prasowej „Solidarność” w cieście. Wiadomości spisane były przez kalkę na cienkim papierze i owinięte folią, a ciasto tzw. „kręcone” czyli babka piaskowa. Wysoko rosła. Niestety, bibuła rosła wraz z nią, co spowodowało, że po upieczeniu z ciasta wystawały cztery papierowe rogi. Upchnęłam je z powrotem w ciasto i obłożyłam wszystko masą czekoladopodobną. Przeszło. Wyniosłam jednak z tego doświadczenia naukę, żeby do rosnących wysoko ciast bibułę wkładać na sztorc, złożoną w rulonik.
Dwóch rzeczy nie opowiem nigdy nikomu. Po pierwsze, jak przemyciłam na Rakowiecką otwieracz do konserw. Rzecz niezwykle pożyteczną i jednocześnie absolutnie niedostępną – o otwarcie konserwy należało poprosić dyżurnego strażnika. O ile wiem, tylko mnie udała się ta sztuka.
Po drugie, nie opowiem, jak ukryć małej wielkości przedmioty przed rewizją w mieszkaniu. Ukrywałam tak, że nigdy ich nikt nie znalazł. Kryjówka jest tak dobra, że obiecałam sobie, iż jej do końca życia nie zdradzę, bo nie wiadomo, kiedy może się jeszcze przydać.
Źródło: inf. własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.