Kiedy w Warszawie po raz ostatni wystawiają Dejmkowskie Dziady, na spektakl jedzie 10. klasa Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie. Danuta Kuroń (wtedy Filarska) jest w 11. klasie. Po maturze wybiera historię na UW – czasem żartuje, że po to, by więcej nie ominęły jej żadne ważne wydarzenia.
Poczucie współodpowiedzialności za otoczenie wynosi z Żoliborza i istniejącej żywej tam troski o wspólną przestrzeń, podwórko – dzielnicę – miasto. Gdzieś naturalnie na końcu tej ścieżki dochodzimy do państwa, o które w dobrych czasach się dba, a w złych się o nie walczy, bo tak trzeba. W trakcie studiów przenosi się na KUL. W Lublinie rodzi się najpierw jej syn, potem bliźniaczki. Tam związuje się ze środowiskiem lubelskich „Spotkań”. Od warszawskich kolegów działających w KOR-ze dostaje i przywozi do Lublina bibułę: Biuletyn Informacyjny i książki wydawane przez Niezależną Oficynę Wydawniczą. – Bez kilkuletniego istnienia KOR-u późniejsze tak sprawne funkcjonowanie „Solidarności” byłoby niemożliwe – podkreśla.
W Lublinie i Regionie Środkowowschodnim zostaje aż do rozmów Okrągłego Stołu. Mieszka z rodziną w bloku: 11 klatek, 11 pięter i znów: poczucie wspólnoty. – Znaliśmy się wszyscy, przyjaźniliśmy się, wiadomo też było, kto angażuje się w podziemną „Solidarność”, a kto pracuje przy ul. Narutowicza w Służbie Bezpieczeństwa. Uderzała mnie ta różnica. Kiedy rano zbiegałam do sklepu po chleb, miałam poczucie niesamowitej radości i sensu tego, co wspólnie z kolegami robiliśmy. Na klatce mijałam wracającego z Narutowicza sąsiada – zmęczonego, tkwiącego w rzeczywistości, której nie potrafił się przeciwstawić. Było mi go szkoda, w pewnym sensie to ja miałam lepiej – wspomina Danuta Kuroń.
Każdy musiał w końcu skakać
Kiedy zaczyna się „Solidarność”, dzieci są już w przedszkolu, może działać. W lubelskim Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym początkowo są sami robotnicy. – Strasznie się bałam, że moja aktywność zostanie zredukowana do parzenia herbaty. Siadałam przy maszynie do pisania i kiedy ktoś mnie prosił o tę herbatę, odpowiadałam, że nie mam teraz czasu, bo robię matrycę, ale jeśli sobie robi herbatę, to ja też poproszę. Udało się – śmieje się dziś.
Do wybuchu stanu wojennego najpierw redagowała Biuletyn Informacyjny „Solidarności”. Po rejestracji Związku Rolników Indywidualnych razem z kolegami (i powielaczami) ze „Spotkań” organizują wydawnictwo wiejskie, biuletyn rolników, sieć bibliotek z książkami drugiego obiegu i Wszechnicę Wiejską – profesorowie KUL-u i UMCS-u odbywają szereg spotkań na wsiach. Na jednym z nich Adam Stanowski wygłasza wykład: „Uniwersytet Ludowy i młode pokolenie chłopów”, który zostaje opublikowany w pierwszym zeszycie Wszechnicy. Stanie się on inspiracją do pracy nad powstaniem uniwersytetu ludowego, który miał rozpocząć działanie pod koniec grudnia 1981 r. Do marzeń o nim Danuta Kuroń powróci za 20 lat.
– Stan wojenny oznaczał dla nas kolejne zadania. W Lublinie zaczął się o godzinie 17.00 aresztowaniem Staszka Węglarza – przewodniczącego Regionu. Wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Zaczęliśmy wszyscy biegać i telefonować, ostrzegając kolegów, część zdążyła się ukryć. Byłam drukarzem i redaktorem pism związkowych, więc moje miejsce, podobnie jak moich kolegów, było w Regionalnym Komitecie Strajkowym. Mieliśmy to już bardzo dobrze przećwiczone, np. podczas strajku generalnego w Bydgoszczy.
Z grupą kolegów jadą do Świdnika. W maluchu mieści się pięć osób, powielacz „Spotkań” i papier. Pierwsze dwie doby spędza w WKS, gdzie strajkuje 8 tysięcy pracowników. W Świdniku robią biuletyn strajkowy z artykułem Andrzeja Bączkowskiego „Dlaczego stan wojenny jest nielegalny”. Redaktorzy podpisują się pod nim z imienia i nazwiska. Potem wszyscy prócz niej pójdą za to siedzieć, a ona sama do wiosny będzie się ukrywać. Wcześniej, na trzecią dobę zostaje wysłana do Fabryki Samochodów Ciężarowych (FSC), gdzie strajkuje 12-tysięczna załoga – ma organizować komitet strajkowy. Brama zakładu jest obstawiona przez straż zakładową, po ulicy krążą milicyjne suki. – Skoczyłam przez ten mur. Każdy z nas musiał w końcu przez jakiś mur skakać. Nie mam pojęcia, jak to zrobiłam, wiedziałam tylko, że muszę natychmiast znaleźć się po drugiej stronie. W FSC wydają biuletyn strajkowy, po czym następuje pacyfikacja zakładu. Przechodzi do Lubelskich Zakładów Naprawy Samochodów, tam znów pacyfikacja.
Dwie strony tego samego medalu
– Patrzyłam na strajkujących robotników i żołnierzy po drugiej stronie i wiedziałam, że oni są sobie bliscy. To były dwie strony tego samego medalu i ogromny dramat stojących naprzeciwko siebie ludzi. Pamiętajmy, że „Solidarność” zakładała od początku działanie bez przemocy. Mało tego – do dziś pamiętam, że w pacyfikacjach, które przeszłam, żołnierze uważali, żeby nie zrobić nam krzywdy. Chodziło o wypchnięcie nas poza teren zakładu. My z kolei nie prowokowaliśmy, pilnowaliśmy, by komuś nie puściły nerwy. Czuło się napięcie, ale naszym celem było przekonać drugą stronę do swoich racji, Okrągły Stół był efektem tych idei – stwierdza.
Po ostatniej pacyfikacji ukrywa się. Wie, że w tym czasie jej sąsiedzi i bliscy przejmują opiekę nad dziećmi (jej ówczesny mąż, Janusz Winiarski, został aresztowany). – Niczego przed dziećmi nie ukrywaliśmy, to też tradycja mojego domu. Nasze dzieci bawiły się w kuchni pod stołem, przy którym rozmawiali dorośli. Nosiły oporniki i Matkę Boską Wałęsowską przypiętą do klapy – wyjaśnia Danuta Kuroń.
Stan pomocy wzajemnej
Kiedy wybucha stan wojenny, natychmiast organizują się studenci – spisują listę rodzin i rozchodzą po mieszkaniach, w których rodzice organizują strajki bądź ukrywają się. Do domu Danuty i Janusza Winiarskich przychodzi studentka ogrodnictwa Ewa Mądra i zostaje w nim na lata. Ochrzczona przez dzieci Paszczakiem, stwarza im niezwykłe dzieciństwo, potrafi odgonić smutki, jest konsekwentną i mądrą opiekunką. W tym czasie Danuta już się ukrywa. – Udawałam, że jest inaczej – wchodziłam do sklepu, spacerowałam pod domem – wspomina. Dwa razy jest gorąco. Jest akurat w mieszkaniu, chce zobaczyć dzieci, kiedy słyszy dzwonek do drzwi. Za progiem dwaj żołnierze pytają o Danutę Winiarską. Patrząc im w oczy, odpowiada: „Nie ma jej w domu”. Odchodzą, a przecież musieli wiedzieć, że to ona. Za drugim razem przez okno dostrzega parkujący pod blokiem samochód. Szybko wskakuje w szparę między parapetem a kanapą. Słyszy odgłosy przeszukiwań, nagle oparcie kanapy odchyla się i stoi oko w oko z funkcjonariuszem. „Tu też jej nie ma” – mówi ten głośno do drugiego, przeszukującego sąsiedni pokój, i wsuwa na miejsce kanapę. – To bardzo wiele mówi o sytuacji, w jakiej wówczas wszyscy byliśmy. Oczywiście działy się rzeczy potworne, była Kopalnia „Wujek”, morderstwo księdza Popiełuszki, ale były też takie sytuacje, jak w naszym regionie środkowowschodnim. One odsłaniały mi inny wymiar tej absurdalnej rzeczywistości, w której się wszyscy znajdowaliśmy.
Po strajkach współtworzy podziemne struktury związkowe. Wspólnie z koleżankami i kolegami organizują opiekę nad osadzonymi w więzieniach i ośrodkach internowania oraz ich rodzinami, zbieranie oraz rozpowszechnianie informacji, współpracę komisji zakładowych (zbieranie składek, wypłacanie zasiłków statutowych, kolonie i zimowiska dla dzieci związkowców, a także organizacja miejsc pracy dla ludzi zwolnionych z zakładów, demonstracje).
Żoliborz, SOS i uniwersytet ludowy
Gdy powstaje Okrągły Stół, jest w Serwisie Informacyjnym „Solidarności”. Angażuje się w tworzenie biura poselskiego Jacka Kuronia i w prace nad raportem o stanie Żoliborza. – Widzieliśmy zmiany, jakie powoduje inflacja – ludzi na Żoliborzu przestało być stać na obiady w barach mlecznych. Wtedy zaczynają powstawać jadłodajnie oraz fundacja Żoliborskie SOS zajmująca się dysponowaniem darów napływających wciąż z Zachodu – mówi.
Wychodzi za mąż za Jacka Kuronia i do 1995 r. pracuje w dziale terenowym „Gazety Wyborczej”, a po kampanii prezydenckiej Jacka, gdy ten jest już chory, nie wraca po urlopie do pracy. W 2000 r. Rada Fundacji SOS proponuje jej zostanie prezesem zarządu. Jednym z najważniejszych programów SOS-u jest pomoc dzieciom wychowującym się w środowiskowych świetlicach socjoterapeutycznych i na terenach byłych PGR-ów.
Teremiski
Powraca marzenie o uniwersytecie ludowym. W tym samym czasie jej syn Paweł ze swoją przyszłą żoną Kasią zaczynają myśleć o podobnym miejscu. We czwórkę – Jacek już bardzo chory, od początku wspiera ich i inspiruje – przez dwa lata wymyślają taki uniwersytet. W Teremiskach, wsi na skraju Puszczy Białowieskiej, Adam Wajrak kupuje sąsiadującą z jego chałupą drewnianą pustą szkołę i przekazuje ją Fundacji. Powstaje Uniwersytet Powszechny im. Jana Józefa Lipskiego – niezależna, nieformalna uczelnia skierowana do młodych ludzi z terenów wiejskich, których wspiera w pokonywaniu barier edukacyjnych i nierówności społecznych. W ciągu sześciu lat kształci się tam prawie setka studentów. Wielu z nich kontynuuje naukę na formalnych uczelniach, ci z nich, którzy nie skończyli szkoły średniej, robią matury, pracują, są samodzielni.
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej sytuacja się zmienia. Uniwersytet skupia się z jednej strony na kształceniu animatorów działań lokalnych, rozwoju i kultury, z drugiej – wprowadza w życie program lokalny. Trwają prace nad monografią Teremisek i gminy Białowieża, z zebranych od mieszkańców wsi opowieści powstaje spektakl i publikacja. Po śmierci Jacka Danuta tworzy Fundację Edukacyjną Jacka Kuronia. W jej zakresie działają teraz Teremiski. Pojawia się kolejne marzenie: zakorzenić się na Żoliborzu, wrócić do przedwojennej idei budowy przestrzeni wspólnej i w ramach „Republiki Żoliborskiej” stworzyć tu Uniwersytet Powszechny im. Jacka Kuronia.
– Nie potrafię powiedzieć o faktycznych początkach moich wyborów. Uważam, że w obliczu mojej rodziny i środowiska, z jakiego pochodzę, mój udział we wszystkim był znacznie skromniejszy, niż mógłby być. Robiliśmy to, co należało robić. Bliskie jest mi to, co mawiał Jacek o potrzebie zmiany świata i o tym, że najważniejszy jest drugi człowiek, nawet jeśli stoi po przeciwnej stronie barykady – mówi.
Źródło: dwumiesięcznik gazeta.ngo.pl 03(63)2009