Wycofanie się z decyzji podjętej przez mieszkańców w ramach budżetu partycypacyjnego byłoby politycznym samobójstwem. Gdyby nie dotrzymano obietnicy, rozpętałoby się piekło – mówi Ewa Stokłuska, współprzewodniczącą warszawskiej Rady ds. budżetu partycypacyjnego w rozmowie z warszawa.ngo.pl
Radosław Wałkuski: – Co mamy w Warszawie: budżet „partycypacyjny” czy „obywatelski”? Której nazwy lepiej używać?
Trudna nazwa: par-ty-cy-pac-ja. Obawiam się, że dla części mieszkańców może być w ogóle niezrozumiała.
Co na przykład?
No dobrze. Mamy więc budżet partycypacyjny: mieszkańcy sami decydują, na co zostaną przeznaczone pieniądze. Ale niektórzy przewidują, że część zwycięskich projektów to będą inicjatywy mało potrzebne albo wręcz szkodliwe dla społeczności. Czy podziela pani takie obawy?
Pod głosowanie zostanie poddanych maksymalnie 50 pomysłów wybranych przez wnioskodawców na spotkaniach preselekcyjnych. Po pierwsze, wymusi to debatę na ich temat. Po drugie, mieszkańcy będą mieli ostatecznie ograniczoną liczbę możliwości do wyboru. Jest większa szansa, że się z nimi lepiej zapoznają, a ich decyzje będą lepiej przemyślane. Po preselekcji będą też organizowane debaty na temat projektów.
Cieszę się, że przewidziano etap preselekcji i dyskusji nad projektami. Niemniej mam wrażenie, że element deliberacji jest jednak dość skromny. W sumie mamy tylko dyskusję podczas preselekcji – która może nawet się nie odbyć, jeśli wpłynie mniej niż 50 projektów – oraz jedną debatę przed głosowaniem.
Czyli to były zwykłe plebiscyty?
Wiadomo, jedno spotkanie to nie jest wystarczająca liczba, ale nie ma co załamywać rąk. Mam nadzieję, że urzędy dzielnic będą same wychodziły poza to minimum i organizowały dodatkowe debaty. Wiem, że część z nich ma takie plany. Z podobną sytuacją mieliśmy zresztą do czynienia w przypadku spotkań informacyjnych. Ratusz opłacał po jednym spotkaniu, ale dzielnice same robiły kolejne, już na własną rękę.
Może mieszkańcy sami dojdą do wniosku, że warto się spotkać i porozmawiać, na co wydać pieniądze?
Władze Warszawy zapewniają, że decyzje podjęte przez mieszkańców będą wiążące. Ale budżet partycypacyjny działa w oparciu o przepisy dotyczace konsultacji społecznych. To oznacza, że władza w ostatniej chwili może wycofać się z realizacji jakiegoś trudnego projektu i nie złamie prawa. Czy nie obawia się pani takiego scenariusza?
Zresztą na chwilę obecną nie ma innej możliwości. Jedynym realnym mechanizmem prawnym, na którym można osadzić budżet partycypacyjny są właśnie przepisy dotyczące konsultacji społecznych. W zależności od tego, jakie są regulacje prawa miejscowego, te przepisy mogą być zacieśnione w poszczególnych samorządach. W stolicy obowiązuje uchwała o konsultacjach społecznych, która definiuje mieszkańca w bardzo otwarty sposób: mieszkańcem jest ten, kto mieszka w mieście. Nie ma znaczenia, gdzie płaci podatki, ani gdzie jest zameldowany. Zatem w budżecie może wziąć udział każdy – nie można wprowadzić na przykład limitu wieku. Niesie to ze sobą pewne zagrożenia, ale ma też dobre strony: wszystko opiera się na zaufaniu, a nie na kontroli. Jest to rodzaj ćwiczenia z odpowiedzialności i zaufania między obywatelami.
Kiedy będzie można powiedzieć, że budżet partycypacyjny w Warszawie odniósł sukces?
Ważne jest też, na ile w cały proces włączą się urzędy dzielnic i czy w wyniku budżetu partycypacyjnego ludzie zaczną bardziej interesować się pokrewnymi mechanizmami, takimi jak inicjatywa lokalna czy inicjatywa uchwałodawcza.
Na pewno o sukcesie będzie można mówić, jeśli budżet partycypacyjny będzie powtarzany co rok przez kolejne lata i przez cały ten czas będzie się rozmawiać też o kształcie i efektach tego procesu – jak go zmieniać, co z niego wynika.
W jakim kierunku powinien ewoluować warszawski budżet partycypacyjny?
Co zrobić, aby priorytety, które wypłyną w takich debatach miały potem odzwierciedlenie w zgłaszanych projektach?
Innym pomysłem jest organizowanie konkursów dla organizacji pozarządowych w oparciu o potrzeby mieszkańców określone partycypacyjnie. Wtedy wiemy, że zadania zlecone organizacjom rzeczywiście są odpowiedzią na jakieś zapotrzebowanie.
Miasto ma w najbliższym czasie pracować nad strategiami dla dzielnic. Te strategie mogą być przygotowane z udziałem mieszkańców. Warto się zastanowić jak to powiązać z budżetem partycypacyjnym.
Jeszcze innym pomysłem jest uwzględnienie elementu redystrybucyjnego w budżecie. Można większe środki przeznaczyć na zaniedbane obszary, które w większym stopniu potrzebują doinwestowania niż inne.
To ciekawa propozycja, ale obawiam się, że nie wszystkim może się spodobać. Czy mieszkańcy będą chcieli rezygnować z pieniędzy, które mogłyby być zainwestowane na „ich podwórku” w imię takiej solidarności?
Warto zauważyć, że już w tym roku na Mokotowie zespół ds. budżetu partycypacyjnego dzieląc pieniądze na obszary przeznaczył relatywnie więcej środków na obszar Siekierek, w którym jest sporo zaniedbanych miejsc.
Czym nie powinien być budżet partycypacyjny?
Nie chciałabym również, żeby to przedsięwzięcie zostało zawłaszczone przez polityków. Jak dotąd, na szczęście, większość szumu wokół budżetu partycypacyjnego robią mieszkańcy i organizacje społeczne. Mam nadzieję, że tak zostanie.
Źródło: inf. własna warszawa.ngo.pl