Na tle zachodnich „trzecich sektorów”, polski jest stosunkowo młody. W działalność pozarządową angażują się przede wszystkim ludzie młodzi. Nieczęsto spotyka się takich, jak Anna Szelest, która w pozarządówce przeżywa swoje życie po życiu. Prezentujemy drugi artykuł z cyklu przedstawiającego ludzi związanych z trzecim sektorem.
Jedna z konferencji jakich wiele w środowisku pozarządowym na temat współpracy z samorządem. Znamienici paneliści, reprezentujący jedną i drugą stronę. Wśród nich – pani w średnim wieku, krótkie włosy przyprószone siwizną, na salę weszła podpierając się laską, uważnie słucha co mają do powiedzenia przedmówcy. Znający ją słuchacze panelu, z zaciekawieniem czekają na jej wystąpienie. Anna Szelest znana jest w środowisku z kontrowersyjnych poglądów. Można się z nimi nie zgadzać, ale jednocześnie trudno je całkowicie lekceważyć. Na to nie pozwala osobowość pani Ani.
– To jest ważna postać w środowisku – mówi Kuba Wygnański. – Powiedzieć o niej, że jest sumieniem trzeciego sektora to może za dużo, ale na pewno potrzebny jest ktoś taki, kto nam czasami powie coś, czego może byśmy nie chcieli usłyszeć.
– Cenię jej konsekwencję i wyrazistość poglądów. Nie zmienia zdania tak łatwo, choć często uważam, że nie ma racji. Upiera się przy swoim. Często jest to powodem kłótni i oskarżeń z jej strony i to mi się nie podoba. Jest bardzo krytyczna, aż czasami niesprawiedliwie. Czasem lekceważy zdanie innych, twierdząc, że to głupie. Była mocno nieufna. Nie lubiła „Warszawiaków” i często dawała temu wyraz. W momentach już dość głębokiego sporu, Ania zawsze mówiła, że nic nie rozumiemy, bo ludzie na Śląsku są zupełnie inni niż gdziekolwiek – tak swoją koleżankę charakteryzuje Jerzy Boczoń, prezes Sieci Wspierania Organizacji Pozarządowych SPLOT.
Anna Szelest do pozarządówki trafiła dość późno, chociaż sama mówi, że ducha społecznikowskiego i lewicową skazę genetyczną odziedziczyła po przodkach, wśród których można się doszukać Aleksandry Jentysówny, działaczki ruchu robotniczego i miłości Ludwika Waryńskiego. Nie trzeba jednak szukać tak daleko.
– Moja mama była społecznicą, działała w środowisku twórców amatorów – wspomina pani Anna. – Wychowywałam się wśród ludzi, którzy na co dzień ciężko pracowali w kopalniach albo hutach, a po pracy spotykali się, żeby robić coś zupełnie innego. To, że mamy wiecznie nie było w domu, mnie kojarzyło się z czymś fajnym, bo często zabierała mnie ze sobą na różne spotkania, wystawy, plenery.
W rodzinnym archiwum zachowały się zdjęcia dumnej Ani prezentującej swoją wyklejankę Władysławowi Hasiorowi, czy u boku Antoniego Kenara. Z takimi wspomnieniami, nie trudno się dziwić, że po szkole wybrała architekturę.
– Nie byłam wybitnym architektem, ale dość przyzwoitym inżynierem – ocenia po latach swoją karierę w biurze projektów. – Dla mnie ważniejsza od strony estetycznej była funkcjonalność danego rozwiązania. Projekt musiał być wygodny, a nie ładny, ale może po prostu nie byłam utalentowana plastycznie.
Przepracowała w zawodzie kilkanaście dobrych lat i zyskała uznanie w branżowym środowisku. Była głównym projektantem w biurze projektów w Katowicach.
– To jest nie byle jaka pozycja – podkreśla pani Anna, ale jednak zdecydowała się rozstać z architekturą i biurem projektów. Trochę była to decyzja podyktowana względami zdrowotnymi, a trochę tym, co na początku lat 90-tych zaczęło się dziać w polskim budownictwie. – Nie podobało mi się to. A że miałam wtedy sporo czasu, ponieważ z powodu reumatyzmu wylądowałam na pół roku w łóżku, więc rozmyślałam. I wymyśliłam, że chciałabym teraz zająć się pomocą społeczną.
Gdy już stanęła na nogi poszła do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej i zdumionej kierowniczce powiedziała, że jest co prawda inżynierem, ale bardzo chętnie przeszkoli się na pracownika socjalnego. Zaproponowano jej pracę w charakterze kierownika działu technicznego. W tym samym mniej więcej czasie propozycję nie do odrzucenia złożyli jej koledzy ze Śląskiego Klubu Fantastyki. W owym czasie było to miejsce, gdzie swój początek miało wiele – nomen omen – fantastycznych inicjatyw. Jedną z nich była Fundacja Gniazdo, zajmująca się dziećmi i młodzieżą z problemami i działająca w jej ramach świetlica środowiskowa. Prowadzili ją psycholodzy, którzy może mieli podejście do dzieci (chociaż – jak podkreśla Ania – żaden z nich nie miał swoich), ale nie do papierków. Potrzebowali osoby, która zajęłaby się sprawami organizacyjnymi, zaopatrzeniowymi, księgowością. Zaproponowali tę posadę Ani.
– Z pełną nieświadomością tego, co mnie czeka, zgodziłam się – wspomina teraz. I tak w 1994 roku Anna Szelest trafiła do pozarządówki. Pracę w świetlicy wspomina miło, przede wszystkim dlatego, że tam wszystkiego się nauczyła. Od prowadzenia księgowości, po umiejętność przygotowania obiadu dla 50 osób w dwie godziny.
– Najszybciej przygotowuje się mięso, a wiadro ziemniaków obierały dzieci – śmieje się. – Tam też nauczyłam się że człowiek w pozarządówce potrafi wszystko.
Obok świetlicy Fundacji Gniazdo działała inna organizacja – Stowarzyszenie MOST.
– Spotykaliśmy się przy różnych okazjach, ja im przynosiłam czasami obiady, oni pozwalali mi czasami coś skserować, rozmawialiśmy – opowiada pani Ania.
Ten czas pamięta także Marian Maciuła, dzisiaj związany z warszawskim Centrum Wolontariatu, wówczas pracował w MOŚCIE.
– Była osobą dość przebojową i nie komplikującą pracy wokół siebie, otwartą na innych – wspomina. Te cechy spowodowały, że gdy MOST poszukiwał kogoś, kto chciałby pociągnąć i rozwinąć działalność stowarzyszenia – zaproponowano to pani Ani.
– A że mnie już się trochę znudziła praca na świetlicy, a poza tym ich lubiłam, więc w to weszłam – w ten sposób w 1996 roku w życiu Ani Szelest rozpoczął się nowy rozdział, który trwa do dziś.
Pierwszym projektem, który zrealizowała dla MOSTU była kampania społeczna prowadzona razem z Fundacją La Strada przeciwko handlowi kobietami. Potem przejęła po odchodzącej koleżance projekt doskonalenia pracowników socjalnych, powoli stawała się szkoleniowcem i ekspertem od pomocy społecznej i współpracy z samorządami.
– Na szczęście pierwsze szlify zdobywałam poza Katowicami, więc za bardzo się nie zbłaźniłam na swoim terenie – pani Anna teraz śmieje się ze swoich pierwszych wystąpień publicznych. Znając jej obecne umiejętności oratorskie, aż trudno uwierzyć, że miała z tym kiedykolwiek problemy.
– Ja byłam taka niemota trochę. Przy desce kreślarskiej nie trzeba za dużo mówić – tłumaczy. W MOŚCIE musiała zacząć mówić. I to publicznie. Broniła się, ale Hanka Kruczek – obecna szefowa Śląskiego Forum Organizacji Socjalnych KAFOS ją mobilizowała i zachęcała do pracy nad sobą. – No, co? Ty sobie nie poradzisz? Poradzisz sobie, tylko napisz wcześniej co chcesz powiedzieć – pani Ania wspomina metody koleżanki i przyznaje, że przyniosły efekt.
Na swoje pierwsze szkolenie pojechała do Tarnowa, na zaproszenie Wydziału Polityki Społecznej Urzędu Wojewódzkiego. Była przygotowana na spotkanie z kilkoma organizacjami pozarządowymi.
– Początek był bardzo miły, przyjęli mnie, poczęstowali kawą, dobrymi ciastkami. Coś mnie tknęło dopiero, gdy miałam wejść do sali, w której miało się odbywać spotkanie. Drzwi do tej sali były ogromne! – pamięta je do dzisiaj. Jak się okazało sala też była duża i niemal w całości wypełniona ludźmi. – Przeszłam po czerwonym dywanie, zostałam przedstawiona jako ekspert, postawiono mi przed nosem mikrofon, a ja miałam totalną pustkę w głowie.
Z tej pustki jednak wyszło 40-minutowe wystąpienie. Głos jej nie zadrżał ani razu. Jedynie ręce się trzęsły pod stołem.
Pracując w MOŚCIE spotykała się z wieloma organizacjami lokalnymi, ale także tymi pracującymi na poziomie regionalnym, czy centralnym. Poznawała ludzi, ich opinie, wyrabiała sobie swoje. Często zupełnie odmienne.
– Pierwszy raz poznałem Anię około osiem lat temu w Krynicy Górskiej na konferencji FORUM, czyli ośrodków pomocy społecznej z dużych miast i SPLOT-u – wspomina Jerzy Boczoń, ze SPLOT-u. MOST należał wówczas do sieci. – Była wtedy „nowa” ze Śląskiej ekipy MOSTu. Bardzo rozgadana, ale przyjazna ludziom. Miała swoje wyraźne poglądy, choć niekoniecznie się z nią zgadzałem, to podobało mi się to. Pamiętam, że przez część kolegów została od razy oceniona, jako oszołom. Mnie to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie ciekawiło.
Jerzy Boczoń jest wymieniany przez panią Anię, jako jeden z tych, od których wiele się w SPLOCIE nauczyła. Jemu także niestety – jako przewodniczącemu sieci – przypadło borykać się z niechęcią Ani do organizacji, w których trzeba się poddawać pewnym rygorom (dlatego w dzieciństwie nie zagrzała miejsca w harcerstwie). Zakończyło się to ich rozstaniem. MOST wyszedł z sieci.
– Zawsze szkoda partnera, który zaczyna „odchodzić” od misji i standardów grupy. Odejście formalne nastąpiło dużo później niż odchodzenie faktyczne. To spowodowało długotrwały kryzys w stosunkach MOST – SPLOT. Ania miała większe skłonności ku działaniom pomocowym w lokalnym w środowisku i chciała ten sposób widzenia naszej roli przeforsować. SPLOT miał trochę inny pomysł na działanie. Tu się rozeszliśmy. Z perspektywy, wydaje się, że to dobrze, bo MOST znalazł swoje nowe miejsce i nowy obszar aktywności – ocenia J. Boczoń.
Z perspektywy Ani poszło o niezależność.
– Byłam liderem organizacji, musiałam mieć swobodę działania i moja organizacja musiała mieć swobodę. Dla mnie przede wszystkim liczył się MOST, a SPLOT był w tle. I zawsze tak będzie – mówi.
Anna Szelest nie zgadza się, aby zakładać ogólnopolskie federacje organizacji pozarządowych, dopóki nie powstaną porozumienia na poziomie lokalnym. Denerwuje ją myślenie, że siła federacji zależy od liczby organizacji do niej wchodzących. Jej zdaniem siła powinna polegać na tym, co organizacje potrafią razem wypracować i przedstawić, na przykład partnerom z samorządu. Uważa także, że organizacje nie powinny się tak angażować w tworzenie regulacji prawnych ich dotyczących. To jej zdaniem jest słabość Ustawy o działalności pożytku publicznego.
– Niepotrzebnie wzięliśmy się do dyskusji. Odrobiliśmy tę pracę za urzędników i polityków, nie zmusiliśmy ich do tego, aby sami pomyśleli o tym, co może być dla nas ważne – pani Ania uważa, że administracji nie można wyręczać. – Trzeba powiedzieć, „Proszę, oto, co gwarantuje nam konstytucja. Mamy utrudnienia takie i takie. Prosimy coś z tym zrobić”. Dlaczego ja mam się głowić nad odpowiednimi rozwiązaniami prawnymi? Ja się nie muszę na tym znać, a im za to płacą.
W swojej pracy Ania stara się pomagać przede wszystkim małym organizacjom. Uważa, że to jest sól ziemi, o której często się zapomina.
– To jest podstawa sektora, a wciąż za mało się robi, żeby oni mogli się skupiać na swoich misjach, a nie na biurokracji – narzeka.
Po ponad 10 latach w sektorze po cichu przyznaje, że jej się udało, ale nie chwali się tym.
– Pycha idzie przed upadkiem, a nie chciałabym się wyłożyć – mówi. Śmieje się, że dla amerykańskich teściów jej córki jest lokalnym prominentem, bo dostała dyplom za swoje zasługi dla pomocy społecznej od prezydenta Katowic. Jednak prawdziwą satysfakcję przyniosło jej coś zupełnie innego.
– Jakieś dwa lata temu prowadziłam szkolenie dla organizacji zajmującymi się pomocą społeczną. Po jego zakończeniu podszedł do mnie pan z Polskiego Związku Niewidomych i powiedział, że nosił się z zamiarem odejścia z organizacji, bo miał już tego wszystkiego serdecznie dość. Ale tego nie zrobi, bo mu głupio po tym, jak mnie wysłuchał. Podobno, gdy mówiłam o mojej pracy, to aż świeciłam ze szczęścia. I to jest prawda – ta praca daje mi szczęście.
Jest szczęśliwa także dlatego, że pozarządówka dała jej zawodowe życie po życiu – udało jej się raz jeszcze zbudować prestiż i, co uważa za ważniejsze, być dobrym przykładem dla córki, że nawet będąc jedynaczką, jeżeli się robi coś dla innych można mieć wiele sióstr i braci.
Sylwetki społeczników przedstawiamy w miesięczniku gazeta.ngo.pl (zamów prenumeratę: www.gazeta.ngo.pl ).
Źródło: inf. własna