– Nie nazywajmy tego sztuką – w pierwszym zdaniu zaznacza Edyta Ołdak, która wraz z mężem Pawłem Heppnerem w ramach Stowarzyszenia „Z Siedzibą w Warszawie” generuje tyle energii twórczej, że można by nią obdzielić dużą państwową instytucję kultury. Jednak od sztuki, mimo sugestii Edyty, uciec się nie da.
Sztuka, estetyka i olbrzymi potencjał edukacji kulturalnej tkwi w każdym projekcie realizowanym przez stowarzyszenie. Na samej stronie internetowej przedstawiono piętnaście takich pomysłów, w rzeczywistości ich liczba sięga dwudziestu, a przecież każdy projekt to dwa, trzy miesiące pracy. U zarania wszystkiego stoi Akademia Sztuk Pięknych, którą ukończyła Edyta. Tam zrozumiała, że wieszanie obrazów w galerii to zdecydowanie za mało, że człowiek – także artysta – powinien robić coś więcej.
Idea założonego przed trzema latami Stowarzyszenia „Z Siedzibą w Warszawie” opiera się na dwóch filarach. Zalążkiem działania jest edukacja, przede wszystkim dzieci, ale również osób dorosłych w tym starszych. Równie ważna jest praca z miejscem nietypowym, bo Edyta, Paweł i grono współpracowników stowarzyszenia docierają zarówno do niewielkich wsi, takich jak Mursk czy Ładne, jak i do legendarnej warszawskiej Fabryki FSO na Żeraniu. Nietypowy jest także charakter działań z miejscem, które artyści, naukowcy i społecznicy ożywiają i aktywizują w sposób przemyślany, długofalowy, a co najważniejsze – trwały.
Jednak o ideach i zamierzeniach najlepiej mówią same projekty. O tych sami założyciele wypowiadają się znacznie chętniej niż o kwestiach statutowych, które komentują dość lakonicznie: Nie zaczynamy od twardych postanowień. Rodzi się projekt i nie chodzi o to, żeby spełnił on nasze założenia. Chodzi o to, żeby działał, żeby zaskakiwał, także nas samych – wyjaśnia Paweł.
Mursk i Ładne, dwie niewielkie wsie przedzielone drogą, bez jakiejkolwiek infrastruktury czy przestrzeni wspólnej, dla mieszkańców stały się polem do jednej z najciekawszych realizacji stowarzyszenia: „Mursk i Ładne w Kolorze”. – Głównym założeniem było znalezienie koloru dla wsi – opowiadają artyści.
Ten zgoła niecodzienny pomysł stał się katalizatorem działań, które podjęto w późniejszym czasie. Podobne poszukiwania koloru stowarzyszenie prowadziło też w 2012 roku w warszawskim Śródmieściu wraz z dziećmi ze świetlic środowiskowych, a efekty ich pracy można podziwiać na stronie organizacji. Tam też możemy sami dowolnie nadawać banerom reklamowym i afiszom kolory i choć przez chwilę zapanować nad oszałamiającą wielobarwnością miasta.
– Żeby znaleźć odpowiedni kolor dla wsi, analizowaliśmy bardzo odległe tematy, takie jak struktura opadów rocznych. Pracowaliśmy z kolorystami, antropologami, etnologami.
Spotkania w Mursku i Ładnem odbywały się w stodole. To jedyne miejsce, gdzie można było pomieścić większą liczbę ludzi. Projekt, tak jak wszystkie, których podejmuje się Stowarzyszenie „Z Siedzibą w Warszawie”, był konsultowany wspólnie z mieszkańcami. Jego uczestnikami stały się głównie dzieci. Z tej pozornie prostej historii poszukiwania koloru rozwinął się trwający dwa miesiące projekt.
– Uświadomiliśmy mieszkańcom, że i tu istnieje wspólna droga, przystanek, czyli jakaś przestrzeń publiczna, której w zasadzie nie zauważa się w tak małej wsi.
Aby te postulaty wprowadzić w życie, stowarzyszenie wraz z zaprzyjaźnionym studiem projektanckim ustawiło we wsi trzy wiaty i pięć ławek. Ta nowa architektura z jednej strony spełniała czysto utylitarne zapotrzebowanie na przystanek autobusowy, z drugiej zachęcała do myślenia o nowoczesnej architekturze, formach budowlanych, których niestety wciąż na wsi brakuje.
Edyta Ołdak zauważa też trzeci aspekt ich pracy: Przy takich brakach w infrastrukturze wiata była również elementem komunikacji. Także komunikacji w procesie twórczym, bo razem z mieszkańcami uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy w stanie wspólnie działać – opowiada.
Jednak działania na terenie wsi nie zakończyły się na odnalezieniu koloru czy postawieniu wiat. Kolejne akcje w Mursku i Ładnem to historia bardzo ważnej dla stowarzyszenia misji, jaką jest edukacja muzyczna. Tu opowieść zaczyna Paweł, który zajmuje się nowymi technologiami, a działania na rzecz stowarzyszenia są niejednokrotnie pokłosiem jego zawodowej pracy z dźwiękiem.
A zatem, cofając się do XVI–XVII wieku, na terenach nadwiślanych, na Kujawach i Mazowszu można odnaleźć ślady kultury olenderskiej, miejsc, gdzie osiedlali się przybysze –głównie z Fryzji i Niderlanów. Na bramie ewangelickiego cmentarza w Mursku działacze stowarzyszenia odnaleźli zapis kantaty. Jej odczytanie, interpretacja i wykonanie stały się kolejnym społeczno-kulturowym osiągnięciem, u podstaw którego stała czysta pasja.
Na stole praskiego mieszkania, w którym spotykam się z Pawłem i Edytą, leży dziwny przedmiot. Biała rękawiczka, drucik, niebieska plastikowa puszeczka. Edyta zakłada rękawiczkę, która reaguje na ruch, wysyłając sygnał do komputera. Paweł z zafascynowaniem opowiada o stworzonym przez siebie instrumencie. – Dźwięki starych instrumentów ze stworzonego wcześniej banku brzmień współgrają tu z nowoczesnymi instrumentami multimedialnymi które sam tworzę – wyjaśnia.
W tym celu nagrali w warszawskim Muzeum Etnograficznym dźwięki instrumentów historycznych, tworząc bazę brzmień potrzebną do muzycznego eksperymentu.
– Zamroziliśmy brzmienie instrumentów, z których być może za kilkadziesiąt lat po prostu nie będzie można wydobyć dźwięków – komentuje Paweł.
Drugim etapem było stworzenie dostępnej w internecie aplikacji, dzięki której można na tych wirtualnych instrumentach grać on-line. Jednak to trzeci element długoterminowej układanki muzyczno-edukacyjnej wydaje się najciekawszy. Okazuje się, że dzięki odpowiedniej choreografii utworu zagranego na instrumentach multimedialnych można skomponować utwór. „Orkiestra niewidzialnych instrumentów”, bo tak nazywa się projekt, to gra na instrumentach, których nie widać, które reagują na ruch, a przede wszystkim nie wymagają – bardzo skomplikowanej zresztą – umiejętności gry.
Zapamiętując sekwencje ruchu, można skomponować utwór, a co więcej – można go odtwarzać. Dzieciaki były zachwycone tego rodzaju aktywnością, bo w końcu ktoś zachęcił je do aktywnej gry, która w formie zabawy umożliwiła im twórczą rozrywkę. Tym samym stowarzyszenie po raz pierwszy wprowadziło w życie nowe technologie na szeroką skalę i od tego czasu wciąż poszukuje nowych medialnych metod pracy, głównie z dziećmi. To element misji, jaką pełni stowarzyszenie, żeby wypełnić dziurę w publicznej edukacji.
Każdemu projektowi, który realizuje stowarzyszenie, towarzyszy niezwykłe wyczucie sytuacji społecznej. Paweł i Edyta nie dają się zwieść modnym ostatnio postulatom artystycznym „be local”. – Nawet miesiąc z mieszkańcami wsi nie zmieni cię w „lokalsa”, bo artysta wraca, chwali się projektem gdzie indziej, a ludzie zostają na miejscu, pozostawieni samym sobie.
Artyści nie wierzą w krótkotrwałe, doraźne środki. Doskonale wiedzą, że zmiany w kulturze to proces bardzo powolny. Podobne myślenie towarzyszy organizacji warsztatów twórczych.
Tak zazwyczaj dzieje się w przypadku działań z świetlicami środowiskowymi, z którymi stowarzyszenie zorganizuje niebawem akcję „Miejskie Safari”. Pod tą nazwą, przywodzącą na myśl grę w przestrzeni miasta, kryje się pomysł na stworzenie atlasu dzikich zwierząt żyjących w Warszawie. Sama publikacja będzie odrębną formą działania, a dodatkowo obecność dzikiej fauny w stolicy zostanie zaakcentowana przez kilkadziesiąt schronień i dziupli dla zwierząt, wykonanych przez zaprzyjaźnioną pracownię makieciarską. Tak jak w przypadku wiaty nie będzie to tylko prosty przedmiot użytkowy, lecz także symbol sugerujący mieszkańcom Warszawy istnienie zwierząt, na których obecność jesteśmy zupełnie niewrażliwi. Tym razem do wspólnego działania zaproszonych zostanie sześć świetlic środowiskowych z warszawskiej Pragi, a także domy kultury.
Tutaj Edyta, która w rozmowie bardzo często odwołuje się do kulturowych i społecznych analogii, przywołuje fatalny pomysł łódzkich radnych. Dzieciom z rodzin korzystających z pomocy społecznej w Łodzi zafundowali plecaki. Niestety, hurtowo zakupili żółte plecaki, a kolor ten przylepił się do uczniów jak stygmat.
– Zrobiliśmy cztery projekty w świetlicach i było to fantastyczne przeżycie. Dziecko, które jest niestety na marginesie życia społecznego, najczęściej osiąga złe wyniki w nauce. Tymczasem tutaj zyskuje poczucie, że może wpływać na estetykę swojego miasta, że np. jego najbliższa okolica zostanie wzbogacona o dziuplę, którą projektowało, że pochwalasz to, co wyszło z jego rąk.
Tym samym artyści kontrują popularną ostatnio metodę piknikowej pracy społecznej, opartej na krótkich, jednodniowych eventach ulicznych. – Sporo jest projektów, które mają teoretycznie kształtować obywatelską postawę, ale niestety sprowadzają się do pikniku, skweru, ulic, inicjatyw sąsiedzkich, które według moich obserwacji jeszcze bardziej pogłębiają różnice między ludźmi – komentuje Edyta.
I rzeczywiście, warto zastanowić się, czy większość akcji społecznych, które coraz częściej przebijają się do mediów, nie działa bardziej jak baner reklamowy organizatorów niż faktyczna pomoc.
Działania stowarzyszenia bardzo często zorientowane są na pracę z nietypowym miejscem. Projekt „Wymiana” z 2012 roku rozpoczął się w industrialnych przestrzeniach fabryki FSO na warszawskim Żeraniu. W miejscu, które było kiedyś miastem w mieście, z własną infrastrukturą, dziś hula wiatr.
Właśnie od pracowników i rozmów z nimi rozpoczął się projekt „Wymiana”. Do owej wymiany doszło i to na kilku płaszczyznach. Pierwszą z nich była rozmowa, wymiana myśli między pracownikami FSO a artystami i projektantami zaproszonymi do projektu, wśród których byli m.in. Gang Design, Kompott, Marta Niemywska, Studio Rygalik. Artyści po rozmowach i odwiedzinach na Żeraniu mieli zaprojektować przedmiot. Z odpadów produkcyjnych stworzono najdziwniejsze przedmioty, począwszy od użytkowych stojaków na rowery, a skończywszy na abstrakcyjnych w charakterze rzeźbach industrialnych.
Drugą płaszczyzną wymiany było odnalezienie analogicznej fabryki Paper Plus w Tbilisi. Do stolicy Gruzji zaproszono polskich artystów, z myślą o podobnych działaniach. W taki sposób, poprzez poznanie ludzi i ich prostych historii , Stowarzyszenie „Z Siedzibą w Warszawie” opowiada dzieje zapomnianych miejsc.
Żeby zrozumieć lepiej działalność stowarzyszenia, trzeba przyjrzeć się bliżej zespołowi, który od trzech lat pracuje nad programem Stowarzyszenia z Siedziba w Warszawie. Chociaż rozmawiam z Pawłem i Edytą, trzon tego działania stanowią cztery osoby. – Tworzymy zgraną drużynę, którą stanowią sami przyjaciele. Stowarzyszenie to zarazem grono fantastycznych specjalistów dobieranych w zależności od potrzeby projektu.
Dobór najlepszych specjalistów pozwala na tak zróżnicowane działania jak praca z muzyką, architekturą, bogate badania naukowe. – Do projektów podchodzę trochę jak do obrazów. Gdy ktoś mnie pyta, czy maluję, muszę tłumaczyć, że fizycznie nie macham pędzlem, ale ta działalność, stwarzanie sytuacji, kreowanie i zawirusowanie przestrzeni jest jak malowanie.
Praca nad projektem trwa znacznie dłużej niż sama jego realizacja. Dwa, trzy miesiące, a przed nimi rozpisanie długofalowych projektów, bo niejednokrotnie o granty trzeba starać się z rocznym wyprzedzeniem.
Chociaż edukacyjne przedsięwzięcia wydają się niemożliwe do samofinansowania, to jednak praca stowarzyszenia daje fantastyczne efekty zajęć twórczych. Jednym z materialnych trwałych śladów jego działalności są m.in. książki. Stowarzyszenie ma w swoim dorobku dwie publikacje. Pierwszą z nich była wydana w 2011 roku książka, która w alfabecie Braille’a opisywała znane warszawskie budynki, m.in. Rodan Systems, Focus czy Agorę. Wielkie i niemożliwe do dotykowego poznania obiekty były w wypukłym alfabecie naszkicowane na stronach książki, która omawiała też arcyciekawe zagadnienie „widzenia osób niewidzących”. Doświadczenie „widzenia dotykiem”, które daje książka, pozwala zrozumieć sposób pojmowania świata przez osoby niewidome.
Druga książka, Chrząszcz brzmi w ryżu, to zbiór polskich i wietnamskich łamańców językowych. Wietnamczycy, których wciąż przybywa w Warszawie, kojarzeni są głównie z popularnymi „chińczykami”, a mieszkanie na osiedlu „Za Żelazną Bramą”, zwanym polskim China Town, utrudnia ich współudział w kulturze. Jak w przypadku wielu podobnie trudnych wyzwań, tak i tym razem stowarzyszenie zabrało się działania od warsztatu z dziećmi.
Obie książki są efektem wspólnej pracy zgranego zespołu, o którym opowiadała Edyta, a w realizacji pomagały jej Pani Jurek (pod takim pseudonimem ukryła się ilustratorka) i Paulina Pankiewicz. Dzięki tej współpracy książki to nie tylko ciekawostki z gatunku zabaw językowych, lecz także doskonałe graficznie małe dzieła sztuki, które oswajają już najmłodszych z dobrą typografią i grafiką.
– Chcemy robić książki dla dzieci, bo mamy bardzo silną potrzebę, zarówno edukacyjną jak i estetyczną, graficzną. To po prostu świetna zabawa.
Stowarzyszenie „Z Siedzibą w Warszawie” to grupa pasjonatów równie skromnych, co pracowitych, a przede wszystkim znajdujących kolejne doskonałe metody na zacieranie wszelkich barier dzięki kulturze i sztuce.
Źródło: ekonomiaspoleczna.pl