Założyli spółdzielnię i walczą z kapitalizmem
Co łączy grupę ludzi, którzy robią wspólne zakupy, ekologiczny hostel i tradycyjną pralnię? Otóż duch spółdzielczości.
Gdy pierwszy raz usłyszałam o Warszawskiej Kooperatywie Spożywczej, skojarzyło mi się to z jakimś reliktem minionego ustroju. A to nowe zjawisko. Otóż grupa znajomych utworzyła kooperatywę, w ramach której robią wspólne zakupy na giełdzie rolnej w Broniszach. Zaczęli dołączać znajomi znajomych i zupełnie nowi ludzie. Dziś do spółdzielni należy ponad sto osób. Zakupy robią w co drugi piątek.
Piszę maila. Po dwóch dniach dostaję hasło, które umożliwia rejestrację w Kooperatywie i dostęp do listy wszystkich produktów w Broniszach: owoce, warzywa, groch, cieciorka itp., itd. Zaznaczam, co chcę, a na koniec program podaje przybliżoną wartość zamówienia opartą na cenach z poprzednich zakupów. Zatwierdzam.
Żeby się nie zmarnowało
Ostatnie zimne dni marca, uciążliwa mżawka. Godz. 10. Wjazd do Broniszy, czyli do Warszawskiego Rolno-Spożywczego Rynku Hurtowego, przypomina bramki na autostradach. Za nimi wielki wybetonowany parking, gdzie zmarznięci sprzedawcy handlują z furgonetek ziemniakami, burakami, cebulą. - Ale ładnie pachnie! - zachwyca się Mira.
Dziś to ona robi zakupy dla Kooperatywy. Pomaga jej Piotr. Oboje są tu pierwszy raz. Na ochotnika. Założeniem spółdzielni jest to, że każdy pracuje na rzecz wspólnego dobra. Na zebraniach członkowie zapisują się na dyżury, np. ważenia i pakowania, dystrybucji zakupów, sprzątania. Jeśli zgłaszaliby się wszyscy, wypadałoby po godzinę pracy miesięcznie na każdego. Ale aktywnych jest kilkanaście osób. A w spółdzielni nie stosuje się środków represji. Trzeba edukować.
Przy pierwszym samochodzie z ziemniakami pojawia się problem. Kooperatywa zamówiła 12 kg, a minimalnie można kupić 15. - Bierzemy - decyduje Mira.
Wychodzi 1,3 zł za kilogram. Kapusty już jednak nie biorą, bo zostałaby za duża nadwyżka. Jedzenie nie może się zmarnować. Worki pełne brukselek, selerów i marchewek lądują w bagażniku.
Teraz czas na cztery olbrzymie hale z owocami, produktami sypkimi, zieleniną itp. Majaczą na horyzoncie, a dojście do nich z "kwaszonek", gdzie obecnie się znajdujemy, zajmuje dobry kwadrans. W środku rejwach. Handlarze poruszają się po hali na rowerach. Wygląda tu trochę jak na Stadionie Dziesięciolecia.
- Mają dobrze smakować czy ładnie wyglądać? - pyta fachowo sprzedawca pomarańczy.
Żeby ludzie zrozumieli
W drodze po suszony groch Mira i Piotr tłumaczą, o co chodzi Kooperatywie.
- Kupujemy bezpośrednio od rolników, więc jest dużo taniej. Pośrednicy narzucają horrendalne marże. Ale nie chodzi wyłącznie o żarcie. To tylko zakupy i aż zakupy. Ludzie są przesiąknięci kapitalizmem. Coś jest wtedy OK, jeśli trzeba za to słono zapłacić. My chcemy uświadomić, że nie musi tak być - mówią.
Nie bez przyczyny główne hasło Kooperatywy brzmi: "Tą marchewką, szanowna pani, planujemy zwalczać kapitalizm!".
Mira jest pedagożką, weganką i udziela się na squacie Elba. Piotr jest chemikiem i działaczem lewicowym (m.in. w Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej i Nowej Lewicy).
- Ktoś zamówił 0,25 kg! - oburza się nagle Mira, patrząc na listę zakupów. Według regulaminu minimalne zamówienie wynosi pół kilo. - Ludzie nie do końca rozumieją ideę spółdzielczości. Niektórzy traktują Kooperatywę jak sklep online. To nie jest sklep!
O godz. 13 wracamy do siedziby Kooperatywy - Centrum Społecznego na ul. Hożej 5/7. Niewielka sala z łazienką i kuchnią. Na ścianach plakaty i wlepki: "Nie chcemy być tarczą USA", "Bezdomność to hańba dla kraju". Wnosimy zakupy. Mira oblicza wydatki. Po dwóch godzinach pojawia się grupa ważąca, czyli Ania, Andrzej i Magda. Na podłodze rozkładają dwadzieścia pustych skrzynek z nazwiskami (tyle osób zamówiło tym razem towar), a na stole dwie wagi. Rozdzielają produkty.
O 18 członkowie Kooperatywy odbierają swoje paczki. Trzy dziewczyny z plecakami na stelażach. Starsza pani z wózkiem, jak się okazuje sąsiadka Kooperatywy. I inni. - Trzy papryki, kalafior, dwie kostki tofu, kilo ziemniaków, kilo buraków i kapusta pekińska plus 10 proc. na fundusz gromadzki - podlicza Tomek, który dziś pobiera opłaty. - Razem 24 zł.
Żeby nie mieć szefa
W styczniu Kooperatywa obchodziła pierwsze urodziny. Na zorganizowane z tej okazji wykłady i dyskusje przyszli m.in. Jacek Fenderson i Gosia Gąsiorowska, którzy po sąsiedzku, w zabytkowej kamienicy na ul. Wilczej 25, otworzyli właśnie ekologiczny hostel Emma. Ale najpierw wraz ze znajomymi Łukaszem Wójcickim, Kasią Szczepkowską i Piotrem Zdanowskim założyli Spółdzielnię Socjalną "Warszawa". Znali się z działalności w różnych wolnościowych grupach: w Elbie, kolektywie UFA itp.
- Zarobkowo pracowałem zawsze tylko dorywczo, fizycznie, nigdy w swoim zawodzie biologa. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób stworzyć sobie miejsca pracy na fajnych zasadach, w zgodzie z naszymi wartościami - mówi Jacek. - Spółdzielnia jest do tego prawie idealna. Prawie, bo zasady są jednak trochę skostniałe, np. musi być zarząd, prezes. My tego nie uznajemy i stosujemy tylko formalnie. Podejmujemy decyzje wspólnie. Mamy równe pensje. Zysk nie idzie do kieszeni szefa czy wąskiej grupy właścicieli, tylko jest przekazywany na jeden z trzech funduszy: pracowniczy, inwestycyjny lub zasobowy.
Tak stanowi prawo spółdzielcze. Poza tym spółdzielnie to normalne podmioty gospodarcze wpisane do Krajowego Rejestru Sądowego. Nie mają żadnych ulg podatkowych. Warunki założenia spółdzielni socjalnej okazały się wymagające, bo instytucja ta powstała z myślą o ludziach wykluczonych z rynku pracy: niepełnosprawnych, po wyroku itp. Przyjaciele jako bezrobotni czekali na rejestrację cztery miesiące, ale się udało. Remont zrobili własnoręcznie. Łóżka ze starych sztachet i listew podłogowych impregnowane pokostem lnianym zamówili w gospodarstwie ekologicznym Węgajty. Emma działa dwa miesiące.
- Weekendy mamy zajęte - stwierdza Jacek. Dziś ma dyżur. Jest wtorek. W hostelu nocuje siedem osób: z Polski, Chin, Niemiec, Włoch i Ameryki.
Żeby się zjednoczyć
Na stronie internetowej Emmy oprócz cennika znajdziemy zakładkę "Spółdzielczość", a w niej m.in. artykuły czołowych polskich spółdzielców XIX i XX w. Na przykład tekst z 1933 r. pt. " Kobieta, której na imię miljony" Marii Orsetti, działaczki społecznej, doktor nauk ekonomiczno-społecznych, pedagożki, liderki ruchu spółdzielczego i sympatyczki anarchizmu. Jej imię nosi z kolei jeden z hostelowych pokojów.
"Szeregowa kobieta-gospodyni czuje się przeważnie tak zgnębiona troskami materialnymi, słaba i bezbronna, że nie podejrzewa nawet istnienia utajonej w jej koszu do zakupów siły, która uderza w najczulszą stronę kapitalizmu. Skład handlowy czy fabryka bez klientów to bezużyteczne rumowisko starego żelaza i cegieł, żerowisko dla szczurów i myszy. ( ) Poszczególny koszyk jest tak słaby, jak pojedyncza mrówka z dala od mrowiska, jak samotne źdźbło zboża miotane przez wiatry, jak kropla oddzielona od wodospadu Niagary. Ale przyroda uczy, że współdziałanie jest siłą słabych. ( ) Z koszyków do zakupów powstać może potęga gospodarcza" - pisała Orsetti.
Takich samych argumentów używał Romuald Mielczarski, guru kooperatystów, który w 1908 r. zjednoczył spółdzielnie spożywców w jeden związek - Warszawski Związek Stowarzyszeń Spożywczych. To z niego wywodzi się Społem, którą to nazwę, pierwotnie jako tytuł pisma dla spółdzielców, wymyślił Stefan Żeromski, również zagorzały spółdzielca. Mielczarski głosił w 1917 r.: "Ustrój kapitalistyczny ze swą cudowną techniką i bajeczną organizacją handlową wydaje się twierdzą nie do zdobycia. A jednak w tej twierdzy znajduje się punkt nieosłonięty, przez który łatwo zrobić wyłom: sprzedaż. Przemysłowiec może wyprodukować bez liku towarów, nie osiągnie on jednak żadnego zysku, dopóki towarów nie sprzeda.( ) Zorganizować spożywców, aby ująć w swe ręce wymianę i produkcję, stanowi istotny cel kooperatywy spożywców" (cytat pochodzi z tekstu Remigiusza Okraski pt. "O lepsze dzisiaj, czyli konsumenci wszystkich krajów łączcie się" w magazynie "Obywatel dla Dobra Wspólnego").
Spółdzielcy z Emmy wcielają w życie ideały sprzed stu lat. Hostelowi nadali imię na cześć Emmy Goldman, XIX-wiecznej anarchistki i feministki. Deklarują też, że kiedy już będą mieli za dużo pracy, zaczną korzystać z usług innej warszawskiej spółdzielni, która zajmuje się pralnictwem i nosi wdzięczną nazwę Praca Kobiet. I tak oto najmłodsza warszawska spółdzielnia doprowadziła nas do najstarszej.
Żeby przetrwał detasz
- Tu jest odpis - Jadwiga Lewandowska, prezes zarządu Spółdzielni Pracy Usług Pralniczych i Porządkowych "Praca Kobiet", wyciąga skoroszyt z dokumentami: "Protokół walnego zgromadzenia założycielskiego Spółdzielni Pracy, 1 lipca 1948 r.".
- Tę spółdzielnię z inicjatywy Marii Anackiej stworzyło po wojnie dziesięć kobiet. Nie miały nic oprócz swojej pracy. Zaczęły od prania bielizny i cerowania worków, tapetowania mieszkań, sprzątania w formie pracy nakładczej - opowiada Jadwiga Lewandowska.
Spółdzielnia zaczęła się rozrastać. W latach 80. pracowało dla niej 700 osób. - Niektórzy pytają, czy nie zatrudniamy mężczyzn. Zatrudniamy. Mechaników, konserwatorów, kierowców - śmieje się prezes. Pełni tę funkcję od dwóch lat i jest pełna zapału. Remonty, praca nad nową stroną internetową. To w końcu jedyna spółdzielnia pracy świadcząca usługi pralnicze w województwie mazowieckim. Była jeszcze Alba, ale rok temu ogłosiła upadłość. Praca Kobiet ma 15 członków i kilka nieruchomości. Prowadzi 12 punktów pralniczych w Warszawie, Legionowie, Grodzisku Maz., Piasecznie, Pruszkowie i zatrudnia 40 osób, w większości te same od 30 lat.
- To prawdziwi fachowcy, personel nie do zastąpienia. Używają tradycyjnych technik, dużo skuteczniejszych niż maszyny w marketach. To np. detasz - zapieranie, zaczyszczanie pojedynczych plam. Środek odplamiający dodany do prania nie wystarczy - przekonuje Jadwiga Lewandowska. - Zastanawiam się, co będzie dalej. Nie ma już szkół pralnictwa. Młodzi mają inne plany niż praca fizyczna.
Spółdzielnia ma wieloletnich klientów, głównie instytucje. Ale w większości przypadków przegrywa. - W spółdzielni każda wydana złotówka musi być zaksięgowana, a każdy pracownik zarejestrowany. Praca jest bardzo ciężka, fizyczna i kosztowna, dlatego minimalna cena rynkowa kilograma wypranej, wymaglowanej bielizny to 11 zł. A inni oferenci dają np. 2,5 zł, 1,7 zł za kilogram - narzeka Lewandowska. - To mnie bardzo denerwuje.
Żeby współpracować
Co najbardziej różni spółdzielnię od np. spółki prawa handlowego?
Jadwiga Lewandowska: - Pracowników traktuje się godnie. Spółdzielnia to najbardziej demokratyczna forma działalności gospodarczej, ale obwarowana większymi wymaganiami i przepisami prawa spółdzielczego.
Jacek Fenderson: - Poczucie odpowiedzialności, że od mojej pracy zależy nie dobro szefa, tylko nas wszystkich. Praca grupowa jest bardziej efektywna niż indywidualna, ale my jesteśmy od lat uczeni posłuszeństwa jakiemuś przywódcy. Współpracy nie rozwija się i nie promuje. Musimy się dopiero uczyć tego, co powinniśmy już dawno umieć: jak wypracować spółdzielczość w sobie.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna