GRZĘDZICKA: Czy nauka jest nam potrzebna jako społeczeństwu? - to bardzo stare pytanie, które zadaje sobie niejeden z nas. Tymczasem w środowisku biologów toczy się dyskusja między praktycznym a teoretycznym aspektem nauki. Więcej o sporze między botanikiem-terenowcem, a ewolucjonistą-laborantem w niniejszym artykule.
Zgadzam się ze stwierdzeniem z artykułu sierpniowego, że botanika nie jest traktowana w Polsce jak nauka, nie potrafię natomiast odpowiedzieć, czy faktycznie nauką jest, czy też nie. Sięgnijmy do definicji tego pojęcia zamieszczonej w słowniku PWN: „nauka – termin wieloznaczny, rozmaicie rozumiany i definiowany”, dalej czytamy: „nie ma jednej, uniwersalnej definicji nauki, zadawalającej wszystkich i obejmującej wszystkie aspekty znaczeniowe tego terminu” oraz „to wiedza poddana ustalonym wymaganiom treściowym i metodologicznym, ale niekoniecznie przeznaczona do nauczania”.
Botanika ma ściśle określoną metodologię badawczą, daje niezaprzeczalnie ogromny zasób wiedzy na temat roślin. Tymczasem z botaniką ciągle są problemy, co jest zaskakujące zważywszy na fakt, że może się ona poszczycić najdłuższą historią spośród wszystkich innych dziedzin biologii, zwykle nie wymaga bajońskich nakładów finansowych i, wbrew pozorom, jest jedną z najważniejszych nauk dla człowieka.
Gdzie byśmy teraz byli bez lasu, łąki, pola, sadu, Grzegorza Mendla (ojca genetyki) i jego hodowli groszku – tego nie wiem. Ale to dobrze, że umiejscowienie i przyszłość botaniki wywołują dyskusje – włożenie „kija w mrowisko” zawsze daje okazję do zadawania pytań również o charakterze ogólnym oraz w efekcie do nabrania dystansu. Organizacje pozarządowe też przecież potrzebują badań naukowych, powołują się na ich wyniki, współpracują z naukowcami. Komu wierzyć: botanikowi czy ewolucjoniście? – oto jest pytanie.
Ponieważ panuje przeświadczenie, że genetyki i ewolucjonizmu "zwykły człowiek" i tak pewnie nie zrozumie, a genetycy i biolodzy ewolucyjni zwykle dostają bajońskie kwoty na sprzęt i badania oraz dzięki temu produkują publikacje jak manufaktury, okazuje się genetyka i ewolucjonizm są super. Może tak ma być, że podatnicy mają niewiele rozumieć z tego, za co płacą.
Zbieranie danych terenowych wymaga czasu i nie jest zaskakującym fakt, że w tym samym okresie, kiedy genetyk opublikuje pięć prac w dobrych pismach, botanikowi starczy czasu ledwie na jedną czy dwie. Dzięki powyższemu, oczywiście ta pierwsza grupa zawsze będzie przodować w osiągnięciach, indeksach cytacji, wygrywać granty i częściej niż botanicy zbierać laury.
W tym momencie warto zacytować słowa Stanisława Lema: „Na szczyt można wejść, ale wszystkie drogi ze szczytu prowadzą w dół”. Chyba każdy zdaje sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, kiedy wiele metod obecnie stosowanych przez genetyków i ewolucjonistów stanie się przestarzałych, a nowe podważą wiele wysoko opublikowanych prac. Tymczasem dobrze przygotowana terenowa praca botaniczna ma szansę znacznie dłużej być wartością samą w sobie.
Nie zgodzę się z artykułem wrześniowym, że botanika korzysta z przestarzałych i mało powtarzalnych metod badawczych. Pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, że takie oskarżenia świadczą o głębokiej nieznajomości metod badawczych botaniki.
Diagnostyka gatunku rośliny, ścisła klasyfikacja zbiorowiska roślinnego po konkretnych gatunkach, czy skala pokrycia należą do najtwardszych i najbardziej jednoznacznych danych, jakie można tylko zebrać. Powtarzalność skali pokrycia Braun-Blanqueta między botanikami była poddana badaniom i warto sobie tych wyników poszukać.
Dzisiejszy botanik w terenie to kumaty gość z odbiornikiem GPS oraz aparatem cyfrowym dla celów dokumentacji cech gatunków, z laptopem tudzież tabletem, w którym ma dostęp do Internetu i cały wachlarz map. Następnie, już w warunkach kameralnych, botanik pracuje w wielu zaawansowanych programach do analizy przestrzennej i obróbki statystycznej. Może warto zrezygnować z traktowania innych ludzi jak idiotów, co widać w stwierdzeniu, że botanicy „nauczyli się używać kalkulatora i odmawiają nauki korzystania z laptopa”. Wydaje mi się, że publikowanie takich tekstów zniechęca wiele osób do interesowania się dziedziną, jaką zajmuje się autor stwierdzeń.
W artykule sierpniowym padło bardzo cenne stwierdzenie, że botanika jest „mostem między nauką a społeczeństwem”. Ja nawet odważę się to stwierdzenie poszerzyć – wszystkie dziedziny przyrodnicze są takim łącznikiem.
Ponieważ od dwunastu lat działam w różnych organizacjach pozarządowych, wiem bardzo dobrze, jak wartościowa w edukacji jest umiejętność rozpoznawania roślin i zwierząt. Rozpoznajemy gatunki, potem wiążemy je ze środowiskiem, w którym żyją, oraz z innymi organizmami żywymi obok i rozumiemy, na czym polega ekologia. Uświadamiamy sobie, że pewne preferencje środowiskowe oraz współzależności kształtowały się w dłuższym odcinku czasu i dostrzegamy, jak wielką siłę ma ewolucja.
Genetyka i biologia molekularna to już wyższy poziom abstrakcji, o który nie spyta biologa starsza pani obserwująca rośliny w swoim ogrodzie. Jak wobec tego taką panią przekonać, żeby jej się spodobało, że jako podatnik częściowo finansuje coś, czego na oczy nie widziała? W XXI wieku trzeba wyjść do ludzi z nauką – opowiadać im o tym, co znają, co ich interesuje, co ma znaczenie w ich życiu codziennym.
Jednak – bądźmy szczerzy – to już nie jest nauka, gdyż w definicji czytaliśmy, że nauka to głód poznania, który niekoniecznie ma służyć uczeniu innych. Jednak w moim mniemaniu, jeżeli nauka bierze od ludzi pieniądze, to powinna być w stosunku do nich uczciwa i prowadzić dialog ze źródłem finansowania, żeby rozliczyć środki nie tylko na papierze, ale także z własnym sumieniem. W XXI wieku, gdy borykamy się z fragmentacją siedlisk, zanieczyszczeniem środowiska rolniczego, masowym wycinaniem lasów czy problemem obcych gatunków inwazyjnych, botanika jest pod tym względem nieoceniona.
W artykule wrześniowym pomieszały się dwie kwestie – czym innym jest instytut pełen konserwatywnych osób starszej daty, którzy tytuły zdobywali 20 lat temu i nie czują potrzeby samokształcenia z zakresu nowoczesnych metod badawczych i nowinek technicznych, a czym innym metodologia badań stosowana w botanice.
Weryfikacja i powtarzalność w wielu kwestiach wymykają się natomiast w genetyce, czy biologii molekularnej, gdzie niejednokrotnie stosuje się odczynniki, które z powodu różnej produkcji i przechowywania mogą nabyć nieprzewidywalnych właściwości, badacze pracują przy różnych warunkach w laboratoriach, a poszczególne ośrodki dysponują innym sprzętem.
Wreszcie – kiedy reakcję PCR prowadzą różni laboranci, z łatwością można podać co najmniej kilkanaście powodów, dla których wyniki badania mogą być odmienne. W niektórych kręgach funkcjonuje nawet humorystyczne pojęcie syndromu „wody z kranu jak z Kingsajza”. Jak wiadomo pewien naukowiec z tego filmu bardzo chciał zostać krasnoludkiem i pracował nad stosownym lekarstwem na wielkość. Kluczowym składnikiem w recepturze była unikatowa kranówa z konkretnego mieszkania. Gdyby się głębiej nad tym zastanowić, dociera do człowieka, że ludzie tak postrzegają naukowców, jak w 1988 roku żartował z nich reżyser Juliusz Machulski.
Mnie osobiście interesuje, na co państwo wydaje moje podatki. Szczerze powiedziawszy, nie chciałabym finansować komuś zakupu zaawansowanego sprzętu do badania zbiorowisk roślinnych, o którym wspomina w komentarzach autor artykułu wrześniowego. Słuchałam kiedyś na żywo bardzo dobrego seminarium pewnej pani doktor po habilitacji, która fantastycznie opowiadała o genetyce ptaków, a przemiany roślinności na powierzchniach badawczych – ukazane jako tło – zostały opracowane w oparciu o zdjęcia satelitarne.
Pamiętam, że skłoniło mnie to wtedy refleksji na temat kosztów takich zdjęć i analiz oraz stopnia ich dokładności zważywszy na niewielkie rozmiary terytoriów ptaków. Ile tańsze i chyba bardziej wartościowe dla badań byłoby pójście do lasu i wykonanie zdjęć fitosocjologicznych, czy sprawdzenie na jakim etapie rozwoju są drzewa i krzewy…
Jako podatnik chętnie przeznaczyłabym moje pieniądze na badania genetyczne ptaków, ale nie chciałabym podobnych metod opisu siedlisk finansować. Jako biolog z wykształcenia zupełnie nie rozumiem biologów, którzy dążą do tego, żeby zbierać dane terenowe „zza biurka”. Teren bez względu na pogodę to najprzyjemniejsza część pracy, ale jak powiedział Stanisław Lem: „diabeł wie, ile nienormalności siedzi czasem w geniuszu, i na odwrót”…
Wydaje mi się, że na pewnym etapie w nauce i nauczaniu biologii został popełniony spory błąd. Dzisiaj zasypuje nas taki ogrom informacji, że nauka dzieli naukowców na specjalizacje; w biologii daje się to odczuć w bardzo poważnej barierze między jej częścią terenową i przyrodniczą, a laboratoryjną i molekularną. Po przeczytaniu obu artykułów z Gazety Wyborczej, jestem pewna, że gdyby botanik spotkał się z genetykiem, nie mieliby o czym rozmawiać.
Dlatego też prowadzi to do kuriozum, które polega na tym, że genetyk czy ewolucjonista aplikuje o duże kwoty pieniężne na badanie roślin z satelity, albo musi wsadzić próbkę z rośliną do bloku grzejnego termocyklera, żeby ją oznaczyć. Sprzęt, odczynniki – to wszystko kosztuje. Botanik ma dwa wyjścia – albo zmienić zawód, albo uświadomić sobie swoje atuty, zakupić dobry podręcznik do ekologii ewolucyjnej i podjąć wyzwanie. I niestety zostaje mu samotność, ale tylko dlatego, że czasem nie ma sensu rozmowa z ludźmi, którzy obrażają kogoś jedynie przez to, że ma słabsze publikacje.
Dzisiaj botanika nie jest ani konserwatywna, ani przestarzała, konserwatywni mogą być co najwyżej niektórzy botanicy, tak jak to się dzieje we wszystkich innych zawodach. Botanicy w XXI wieku nie wpisują się już w żaden „etos badacza samotnika, żmudnie spisującego otaczający nas świat” (cyt. artykuł wrześniowy), ale są umysłami ścisłymi z nierzadko sporą wiedzą na temat chemii, farmacji, gleboznawstwa, hydrologii. Wszystko jest kwestią czasu. Czas zadecyduje sam, co nadal będzie wartościowe za kilkadziesiąt lat.
dr Emilia Grzędzicka
Źródło: Gazeta Wyborcza