Czas rozpocząć debatę o wpływie rad rodziców na programy nauczania. Nie wśród polityków, ani urzędników administracji publicznej. Debatę wśród rodziców i przyszłych rodziców, bo to z pewnością ich sprawa.
Guy Sorman w książce Made in
USA opisuje, jak w 1925 roku nauczyciel biologii w szkole w
Dayton, w stanie Tennessee, poprowadził lekcję poświęconą ewolucji
według Darwina i pokazał uczniom sprzeczność między teorią ewolucji
gatunków i historią stworzenia świata, wynikającą z dosłownej
interpretacji Biblii. W tym czasie nauczanie darwinizmu było
zabronione prawem, jako wykroczenie przeciw prawdzie religijnej.
Scopes – bo o nim mowa – został oskarżony. Ostatecznie,
niesubordynowanego nauczyciela ukarano grzywną i wydalono ze stanu
Tennessee. Trzeba było czekać aż do lat 60. XX wieku na decyzję
Sądu Najwyższego, stanowiącą, że zakaz nauczania ewolucji jest
niezgodny z konstytucją. W efekcie, większość szkół na południu
USA, niezależnie od tego czy są religijne, czy nie, uczy obecnie
obu teorii. Wszędzie jednak znajdą się czujni rodzice gotowi
protestować przeciw nauczycielom o zbyt naukowym podejściu. Poglądy
i naciski rodziców doprowadziły do tego, że w 2004 roku (tak, to
nie pomyłka!) senatorowie kilku stanów zgłosili wniosek, aby
nauczanie zgodne z duchem kreacjonizmu, opierające się na biblijnej
wersji stworzenia człowieka, stało się obowiązkowe. Część rodziców
zaniepokojona tym, czego uczy się w szkołach wypisuje z nich swoje
dzieci. Jak pisze G. Sorman, w 2003 roku ponad 2 mln. amerykańskich
dzieci uczyło się we własnych domach.
Zapyta ktoś co to ma z nami
wspólnego? Otóż, jak donoszą media, rząd wkrótce przedstawi projekt
ustawy o obowiązkowych radach rodziców. Dziennik z 12 czerwca 2006
pisze: „Ministerstwo Edukacji zapowiada zwiększenie wpływu rodziców
na życie szkoły. Chce by w każdej z nich działały rady rodziców,
które będą uchwalały program wychowania i opiniowały program
nauczania”. Nowe przepisy mają zagwarantować rodzicom wpływ na
kształt i ilość zajęć pozalekcyjnych oraz prawo do współdecydowania
o wydatkach szkoły. A także prawo głosu przy wyborze
podręcznika.
WSZYSCY SIĘ CIESZĄ
Dotychczas ci rodzice, którzy
rzeczywiście chcieli włączyć się w życie szkoły byli w mało
komfortowej sytuacji. Rady rodziców mogły istnieć nawet bez tej
ustawy, ale ich rola nie była do końca określona. Są, bo są, ale
najlepiej żeby nie wchodziły w paradę dyrekcji, radzie
pedagogicznej i poszczególnym nauczycielom. Ich status również nie
był do końca jasny. Co mogą? Gdzie zaczynają się i kończą ich
kompetencje? Książkę można by napisać z opowieści rodziców, którzy
naprawdę chcieli zrobić coś za pośrednictwem szkoły dla swoich
dzieci.
W jednej z warszawskich szkół rada
rodziców – stale kontaktująca się z dyrekcją – nie została nawet
poinformowana o przygotowaniach do dużej imprezy pod hasłem Dni
Tolerancji. Niefortunny przebieg tej imprezy – kiedy to odwołano
dyskusję na temat tolerancji w odniesieniu do osób o orientacji
homoseksualnej – opisywały na bieżącą media. Rodzice uczniów tej
szkoły zostali pozbawieni możliwości wypowiedzenia swojego zdania
przed imprezą. Ba, zostali pozbawieni możliwości podjęcia
stosownych kroków, jeśli przyjęty przez nich sposób wychowywania
wykluczałby uczestnictwo ich dzieci w takiej dyskusji. Rada
rodziców – zlekceważona przez dyrekcję – przygotowała swoje
stanowisko po fakcie. Napisała w nim: „Uważamy, że jednym z
podstawowych celów wychowawczych szkoły powinno być uczenie
szacunku do drugiego człowieka jako osoby, a także wspomaganie
dzieci i młodzieży w budowaniu dojrzałych relacji z otoczeniem.
Szkoła powinna być wspólnotą ciekawych świata wolnych ludzi oraz
zapoznawać ich, w duchu humanizmu, z różnorodnymi ideami. Uważamy
jednak, że w dążeniu do realizacji takich celów, szkoła nie może
działać niezależnie od rodziców, którzy w największym stopniu
odpowiadają za wychowanie swoich dzieci. Taki podział ról
potwierdzają międzynarodowe regulacje w zakresie praw dziecka i
gwarantuje Konstytucja RP. Szkoła powinna podejmować trudne tematy
oraz organizować i moderować dyskusję wokół ważnych problemów.
Uważamy jednak, że warunkiem efektywności takich działań jest
uzgodnienie ich z Radą Rodziców, stanowiącą reprezentację rodziców
uczniów”. Opisywany przykład z całą pewnością nie jest
odosobniony. W wielu polskich szkołach młody człowiek, z chwilą
przestąpienia ich progu, przestają być czyimiś dzieckiem.
Przeistacza się w ucznia, nad którym wszelką władzę pełnią już
tylko nauczyciele. Nie trzeba być ekspertem, żeby wiedzieć, że to
źle. Wystarczy być rodzicem.
ROZUMNI NAUCZYCIELE Z ROZUMNYMI RODZICAMI
Ci, którym wystarczyło samozaparcia
i desperacji w domaganiu się wpływu na to, co dzieje się z ich
dziećmi w szkole, chętnie mówią o pozytywnych efektach, które udało
się osiągnąć. Warsztaty, festiwale naukowe, imprezy integracyjne –
w wielu miejscach bez udziału i pomocy rodziców po prostu by się
nie odbyły. Społeczne Towarzystwo Oświatowe od dawna starało się o
poprawę jakości szkolnictwa i większe (lub w ogóle) włączenie
rodziców w procesy zachodzące w szkole. Szkoliło grupy rodziców,
żeby byli dobrze przygotowani do współpracy ze szkołami. Po
pierwszych kłopotach i okresie nieufności ze strony kadry
pedagogicznej, okazywało się w wielu wypadkach, że rodzice nie
gryzą, nie zawsze są oszołomami, nie myślą wyłącznie o dobru
swojego dziecka. Można z nimi wytrzymać. Kiedy tak się dzieje? Ano
wtedy – i chyba tylko wtedy – gdy nastąpi szczególny zbieg
okoliczności i spotkają się rozumni nauczyciele z równie rozumnymi
rodzicami, którym bliska jest korczakowska maksyma: „Wychowawca,
który nie wtłacza, a wyzwala, nie ciągnie, a wznosi, nie ugniata, a
kształtuje, nie dyktuje, a uczy, nie żąda, a zapytuje, przeżyje
wraz z dzieckiem wiele natchnionych chwil, łzawym wzrokiem nieraz
patrzeć będzie na walkę anioła z szatanem, gdzie biały anioł triumf
odnosi”. Jeśli zabraknie któregoś z czynników: mądrych nauczycieli
lub mądrych rodziców – mechanizm nie działa lub działa słabo. Prawo
może sprzyjać wykorzystaniu tej szczególnej koincydencji zdarzeń,
ale jej nie stworzy! Obowiązkowe rady rodziców też nie. Choć bez
wątpienia w wielu szkołach otworzą – dla aktywnych i rozumnych
rodziców – furtkę, która dotychczas była zatrzaśnięta na trzy
spusty. To dobrze.
I choć minister edukacji wywodzi
się z Ligi Polskich Rodzin, przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości
przyznają, że zapewnienie szerszych praw rodziców w szkole to
element programu ich partii. Ponieważ pomysł podoba się także
partiom opozycyjnym – Platformie Obywatelskiej i Sojuszowi Lewicy
Demokratycznej – jest szansa na szybki proces legislacyjny i
wejście w życie stosownych przepisów już od września bieżącego
roku. Warto jednak w tej radości, choćby napomknąć o ewentualnych
wątpliwościach.
Po pierwsze, nie od dziś wiadomo,
że to, co obowiązkowe budzi mniej entuzjazmu niż to, co dobrowolne,
wynikające z prawdziwej potrzeby i chęci. Obowiązkowe rady rodziców
– tak dla rodziców samych, jak dla szkół (dyrekcji, nauczycieli)
mogą szybko stać się instytucjami fasadowymi. Ale niektórym –
wprowadzone rozwiązania prawne – mogą dodać odwagi i uruchomić
uśpioną dotychczas energię i pomysłowość. Tym bardziej, że nie będą
musieli jej poświęcać na walkę z niechętnie nastawionymi
nauczycielami, ale na rzeczywiste działania dla dobra dzieci.
FACHOWCY OD PODRĘCZNIKÓW
I wątpliwość trzecia: dotycząca
zakresu kompetencji rad rodziców. Uchwalanie programów wychowania –
w porządku. Opiniowanie programów nauczania? Prawo głosu przy
wyborze podręcznika? Wyrażenie zgody na zmianę podręcznika przez
nowego nauczyciela? Hola, hola! Podobno – jak twierdzi była
wiceminister edukacji Irena Dzierzgowska – nie ma
niebezpieczeństwa, że rodzice będą zajmować się tym, co należy do
fachowców, czyli na przykład programem nauczania fizyki. Może
fizyki nie, ale biologii? Uczyć moje dziecko jak rozmnażają się
mrówki, żółwie i słonie? A ludzie? Pozwalać mu na lekcjach
polskiego czytać wiersze poetów o innej orientacji seksualnej?
Czego uczyć na lekcjach wiedzy o społeczeństwie? No dobrze, nie
wchodźmy w takie subtelności, ale skąd ci rodzice – ich
przeważająca większość – miałaby mieć niezbędne do wyboru
podręcznika instrumentarium? Czym się kierować, kiedy brak
umiejętności z zakresu metodyki nauczania i wiedzy na temat minimum
programowego? Nawet zakładając dobrą wolę, oświecenie i pozbycie
się wszelkich uprzedzeń, jak skutecznie wypełniać taką rolę? Wydaje
się, że rodzice, posyłając dziecko do szkoły publicznej (społeczne
i prywatne zostawmy na boku), spodziewają się, że otrzyma tam ono
rzetelną wiedzę, wolną od uprzedzeń i stereotypów. Spodziewają się,
że nauczy się w niej umiejętności ustalania i analizowania faktów
oraz wyrabiania własnych sądów. Że wiedza ta przekazywana będzie w
oparciu o nowoczesne osiągnięcia nauki i na podstawie programów
przygotowanych przez fachowców. Podkreślmy: fachowców! Nie
polityków! Wtedy i dziecko, i rodzic są bezpieczni. Pomieszanie
porządków, wykorzystanie rodziców do akceptacji podręczników
zawierających lub nie – zależnie od obowiązujących trendów w
polityce – treści poprawne politycznie, nie wydaje się dobrym
rozwiązaniem. Tak samo, jak trzeba zgodzić się z – dobrym skądinąd
– pomysłem zwiększenia uprawnień rodziców, dotyczących kwestii
wychowania, dużą ostrożność należałoby zachować co do zagadnień
merytorycznych i stricte edukacyjnych. Można liczyć, że rozsądek
rodziców w skrajnych wypadkach pozwoli im ograniczyć zapędy klasy
politycznej. Ale należy także brać pod uwagę inny wariant:
upowszechniane przez tę klasę hasła, proponowany przez nią sposób
widzenia rzeczywistości mogą – podkreślmy mogą – uruchomić
oczekiwania części rodziców. Jak pisał Korczak nie wiem i
wiedzieć nie mogę, jak nie znani mi rodzice mogą (…) wychowywać nie
znane mi dziecko.
Obawy przedwczesne? Histeryczne?
Może, ale porozmawiajmy. Co, jeśli moje dziecko – uczeń szkoły
publicznej, rejonowej – w wyniku demokratycznego głosowania
członków rady rodziców – zmuszony będzie uczyć się z podręcznika, w
którym homoseksualizm opisywany jest jako zboczenie i choroba? Co,
jeśli w wyniku demokratycznego głosowania, do biologii będzie miał
podręcznik pozbawiony wszystkich wyuzdanych opisów pierwszo i
drugorzędnych cech płciowych? Co, jeśli w wyniku demokratycznego
głosowania, wybrane zostanie nauczanie zgodne z duchem
kreacjonizmu, opierające się na biblijnej wersji stworzenia
człowieka?
PORA ROZPOCZĄĆ DEBATĘ
Chcę, wszyscy chyba chcemy, żeby
nasze dzieci były dobrze przygotowane do wielości ról społecznych,
które przyjdzie im pełnić. Chcę, wszyscy chyba chcemy, żeby
posiadały wiedzę, która umożliwi im poruszanie się w świecie. Jeśli
miałabym niezbędne kompetencje, żeby przekazać to mojemu dziecku
samodzielnie, uczyłabym je w domu. Nie mam, korzystam więc z pomocy
fachowców. W wychowaniu, uwzględniającym mój światopogląd, religię,
przekonania chcę uczestniczyć i mam do tego prawo. Jeśli zostanę
przegłosowana, że nie ma miejsca w szkole na pozalekcyjną debatę o
homoseksualizmie, feminizmie i nie wiem czym jeszcze, dam sobie
radę. Jeśli jest odwrotnie – szkoła chce o tym dyskutować, a ja
nie, również chcę mieć prawo decydować, czy moje dziecko ma w tym
uczestniczyć. Ale jednocześnie chcę mieć pewność, że w czasie
lekcji pozna fakty! Z podręczników, które przedstawią je w jak
najbardziej bezstronny i rzeczowy sposób, przygotowanych przez
ludzi, którzy się na tym znają.
Mówię „tak” zwiększeniu wpływu
rodziców na kwestie wychowawcze. „Tak” dla dookreślenia kompetencji
rad rodziców w kwestiach wychowania, zajęć pozalekcyjnych, a nawet
budżetu szkoły. Jeśli zaś chodzi o programy nauczania, pora
rozpocząć debatę. Nie wśród polityków, ani urzędników administracji
publicznej. Debatę wśród rodziców i przyszłych rodziców. To z całą
pewnością nasza sprawa.
Śródtytułu pochodzą od redakcji.
Tekst ukazał się w miesięczniku gazeta.ngo.pl (lipiec/sierpień 2006).
Źródło: gazeta.ngo.pl