Wrocław – miasto spotkań. Takim hasłem szczyci się stolica Dolnego Śląska. I to hasło wypomina się włodarzom za każdym razem, gdy wydarzy się coś, co ten wizerunek burzy. Takim wydarzeniem była na pewno lipcowa likwidacja jednego z dwóch romskich koczowisk. – Likwidacja, która cofa relację wrocławian z Romami o kilka lat – grzmią działacze społeczni.
„W środę, 22 lipca zlikwidowano osiedle zamieszkiwane od siedmiu lat przez kilkunastoosobową rodzinę Romów rumuńskich we Wrocławiu. Wyburzenia czterech domów dokonały miejskie służby porządkowe, na wniosek Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego przy asyście Straży Miejskiej. Stało się to podczas nieobecności mieszkańców. Cały ich dobytek, łącznie z dokumentami, agregatem prądotwórczym, lekarstwami i pieniędzmi zniknął. Kilkoro małych dzieci i ich rodzice stali się bezdomni. Schronienie znaleźli u swoich bliskich mieszkających na osiedlu przy ulicy Kamieńskiego” – tak wydarzenie relacjonuje Nomada, Stowarzyszenie na rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego.
Sytuacja była o tyle zaskakująca, że od kilkunastu miesięcy trwają rozmowy urzędników i organizacji zaangażowanych w działania na rzecz romskich migrantów. Ludzie ze stowarzyszenia wyliczają, że m.in. pracuje zespół Wojewody Dolnośląskiego oraz odbywają spotkania międzysektorowego zespołu, który powstał w maju 2015 roku w czasie IV Forum ds. Lokalnych Polityk Migracyjnych we Wrocławiu.
Problem jest tym większy, że rzuca ciemna perspektywę na przyszłość drugiego, znacznie większego koczowiska Romów przy ulicy Kamieńskiego. Tam jest 80 osób, a na Paprotnej było tylko kilkanaście. Ono też może być zlikwidowane.
„Wszystkie działania podejmowane wobec Romów rumuńskich mają charakter opresyjny: od dwóch lat toczy się proces o eksmisję Romów mieszkających przy Kamieńskiego. Straż Miejska notorycznie nęka mieszkańców koczowisk, a działania opieki społecznej są nieskuteczne” – pisze Nomada. „Imigranci z Rumunii mieszkają w Polsce od ponad dwudziestu lat. Kolejne nielegalne eksmisje ludzi nie są rozwiązaniem, tak samo jak osiedlanie rodzin romskich w strzeżonych ośrodkach”.
Podróż w przeszłość
– Zaraz po zlikwidowaniu koczowiska rozpoczęliśmy interwencję – mówi Maciej Mandelt z Nomady. – Wydaliśmy oświadczenie, ale przede wszystkim wsparliśmy Romów. Między innymi asystowaliśmy im w wizycie na policji, w trakcie której zgłosili oni zaginięcie dobytku – opowiada. Bo według Romów, zniknęły części do samochodów, pieniądze w kwocie dwóch tysięcy złotych, dokumenty tożsamości, akty urodzenia i jedyne pamiątki rodzinne. Wszystko wylądowało na wysypiskach śmieci pod Wrocławiem.
Przedstawiciele Nomady opowiadają, że Romom ze likwidowanego koczowiska została złożona propozycja ze strony pracowniczki MOPS-u. – Ta pani w trakcie likwidacji koczowiska stała ze strażą miejską i informowała, że wszyscy mogą przenieść się do specjalnego ośrodka. Oni, oczywiście, nie chcieli. Nie mają do takich miejsc zaufania. Co to zresztą za sposób proponowania takich przenosin. To było ultimatum.
Maciej Mandelt przekonuje, że ta zaskakująca akcja sprowadziła do punktu wyjścia wiele lat pracy nad integracją Romów z miastem i jego mieszkańcami. W czerwcu tego roku dzieci z koczowiska odebrały pierwsze świadectwa szkolne, a młodzież z obu koczowisk chętnie uczestniczyła w zajęciach organizowanych przez Nomadę – jak komputerowy kurs języka polskiego, zajęcia na basenie czy nieformalne zajęcia szkolne. Część młodych ludzi nie umie już mówić nawet po rumuńsku, a zna tylko język polski. Romowie zaczęli też ufać Nomadzie, zadomawiać się. – Niestety, likwidacja koczowiska spowodowała, że znów się boją o to, co będzie z nimi jutro – przekonuje Maciej Mandelt.
Według niego trudna relacja między miastem a koczującymi Romami utrzymuje się między innymi dlatego, że brakuje zaufania, zrozumienia i umiejętnej pracy z nimi. Maciej Mandelt przypomina, że romscy migranci nie mogą liczyć na wsparcie tzw. asystentów romskich. Prawo umożliwia pomoc jedynie dla obywateli polskich. Według Nomady, nie jest to problem zbyt małych pieniędzy przeznaczanych na pomoc społeczną, ale złego ich dystrybuowania.
A co z zarzutem, który często pada publicznie, a który dotyczy zatrudnienia Romów? Według wielu z tych, którzy postulują bezwarunkową likwidację drugiego koczowiska przy ulicy Kamieńskiego, Romowie powinni iść do pracy. Maciej Mandelt przekonuje, że nie jest to takie proste. Wielu z nich zarejestrowanych jest w urzędach pracy, a mimo to nie ma dla nich ofert. – Nie mają wykształcenia, kwalifikacji zawodowych. Bywa, że nie znają języka. A do tego polscy przedsiębiorcy często wycofują się z propozycji pracy, gdy mają do czynienia z Romem. Pokutują stereotypy, które narosły przez lata – tłumaczy.
Wyjaśnia też, że Romowie są obciążeni pokoleniami niewolniczej pracy w Rumunii. Dlatego praca kojarzy się im z cierpieniem. Według niego, powinno minąć dużo czasu, zanim przystosują się oni do ośmiogodzinnej pracy zmianowej – często jedynej oferty, która jest dla nich teraz dostępna.
Niełatwa robota
Dlatego praca z Romami to praca u podstaw. Praca, w której Nomada ma wiele sukcesów. Jednym z nich jest zaufanie Romów zdobyte dzięki szczerości i cierpliwości. Ale i członkowie Nomady sami musieli obdarzyć zaufaniem swoich partnerów. Czy było ciężko? – W jednym przypadku tak, w drugim nie. Romowie są tak różni jak nie-Romowie. Były rozczarowania, były porażki, ale było i wiele sukcesów – mówi Maciej Mandelt.
Wielkim sukcesem jest młodzież, która garnie się do współpracy – garnie się do integracji. To na niej opiera się praca Nomady, która w 2009 roku zaczęła się od pomocy humanitarnej dla Romów.
Dlaczego właśnie dla nich? Bo ludzie z Nomady szukali emigrantów i okazało się, że największa grupa w mieście to właśnie Romowie. Najpierw była pomoc bezpośrednia – odzież, ubrania, jedzenie. Potem ludzie z Nomady zobaczyli, że do niczego to nie prowadzi. Zaczęli więc pracę systemową. Uruchomili programy edukacyjne, asystowali Romom przy załatwianiu spraw w urzędach, uczyli się prawa, by skutecznie im pomagać. Ustanowili funkcję asystenta romskiego, a także inicjowali spotkania z grupami zainteresowanymi pomocą. Często przy jednym stole spotykali się urzędnicy z pracownikami NGO.
– To wszystko szło bardzo powoli, ciężko, opornie, bo to jest taka materia. Trudna, jak trudne i skomplikowane są kontakty międzyludzkie. Ale jakoś szło do przodu. To jest dla nas najważniejsze – mówi Maciej Mandelt.
Niestety, likwidacja koczowiska cofa w czasie ich pracę. Najbardziej wymowne jest to, że dzień po likwidacji, spora grupa wrocławskich Romów wyruszyła do Tarnowa na Międzynarodowy Tabor Pamięci Romów – upamiętniający miejsce kaźni Romów w czasie II Wojny Światowej. – No i to jest zarówno smutne, jak i symboliczne – podsumowuje Maciej Mandelt.
Miasto mówi, że musiało
Prezydent Wrocławia odpowiedział na zarzuty Nomady i Romów w specjalnym piśmie. Tłumaczy w nim, że „do przeprowadzenia działań rozbiórkowych i porządkowych zobowiązała nas decyzja Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego. Decyzja Inspektoratu wskazuje wprost na zagrożenie pożarowe, jakie stwarzały nielegalne zabudowania przy Paprotnej. Już w zeszłym roku doszczętnie spłonęło tam kilka zabudowań oraz drzew. To, że nikomu nic się nie stało to wielkie szczęście i przypadek. Odpowiedzialność za życie i zdrowie osób, które mogły tam przebywać spoczywa na właścicielu terenu (w tym przypadku na Zarządzie Zieleni Miejskiej)”.
Magistrat przekonuje, że gdyby nie zlikwidował koczowiska, to groziłyby miastu kary finansowe, na które nie można narażać budżetu finansowego z kieszeni podatników.
Prezydent przekonuje też, że służby likwidujące koczowisko dokładnie sprawdziły, czy nie zostały w nim jakieś rzeczy czy dokumenty Romów. Według niego, na nic takiego nie natrafiły. Dodatkowo poprosił stowarzyszenie Nomada, by mimo wszystko sporządziło listę rzeczy, które Romowie wskazują jako utracone, by miasto mogło zrekompensować im stratę.
„MOPS od kilku lat regularnie oferuje pomoc koczowniczym Romom. Jest to pomoc zarówno dotycząca zapewnienia miejsc noclegowych, posiłków, szczepionek dla dzieci, wyprawek szkolnych, dostarczania wody, kontenerów na śmieci, jak i przenośnych toalet. Pomoc ta jest najczęściej odrzucana. Wielu z Romów przebywających we Wrocławiu odmawia także zarejestrowania swego pobytu w Polsce” – pisze prezydent.
Do zarejestrowania pobytu na terenie Polski jest potrzebny adres zameldowania, wykazanie dochodu wystarczającego do samodzielnego utrzymania rodziny, posiadanie umowy o pracę i ubezpieczenia zdrowotnego. Romowie z oczywistych względów nie spełniają tych warunków – przekonują działacze. Na swojej stronie internetowej dementują też inne stereotypy narosłe wokół Romów. Na przykład ten, że często są posądzani o nadmierne bogactwo. „Można żyć poniżej minimum socjalnego, mając telefon komórkowy. Zwłaszcza gdy jest niezbędny w życiu codziennym”, piszą działacze.
Stereotypy, którymi posługują się nie-Romowie prowadzą do jeszcze większej izolacji imigrantów. Ale i same koczowiska są powodem niechęci wrocławian do tych gości. Maciej Mandelt przyznaje, że okoliczni mieszkańcy z ulicy Kamieńskiego na początku sami pomagali koczującym. Przynosili odzież, wodę, jedzenie. Po jakimś czasie koczowisko zaczęło im jednak przeszkadzać. Co członek Nomady też rozumie. Choćby dlatego, że do późnej pory chodzi agregat prądotwórczy, z którego korzystają Romowie.
Do straży miejskiej trafiają też doniesienia o częściach samochodowych porzucanych przy śmietnikach wspólnot mieszkaniowych czy na podwórkach. Koczowisko przy Kamieńskiego budzi wiele kontrowersji i konfliktów. Miejsce protestów urządzają tam też co jakiś czas środowiska nawołujące do nienawiści na tle narodowościowym. "Stop cygańskiej bezkarności", "Oddajcie działki, Cyganie oddajcie działki", czy "Precz z cygańskim bandytyzmem" – krzyczą w trakcie manifestacji.
Romowie podzieleni
Ale o romskich koczowiskach nienajlepsze zdanie mają sami Romowie. Józef Mastej, szef Stowarzyszenia Romani Bacht, uważa, że jego pobratymcy z Kamieńskiego i Paprotnej powinni skorzystać z ofert składanych przez miasto. – Powinni iść do ośrodka, powinni poszukać pracy – przekonuje Mastej. – A tak psują wizerunek wszystkim Romom w mieście. Przecież jest nas tu wielu i gros z nas uczciwie pracuje, zarabia na życie, mieszka. No weźmy choćby naszą działalność na Rynku. Nasz zespół chodzi elegancko ubrany, przygrywa dla rozrywki, a jego śladem drepczą żebrzące dzieci z koczowiska.
Józef Mastej przekonuje, że Romowie z Kamieńskiego nie chcą pomocy, a według niego powinni przystać na rozwiązania proponowane przez magistrat. – Jeśli już decydujesz się na osiedlenie w jakimś kraju, to musisz przystać na reguły, które w nim panują. Proste – kwituje. – My, w stowarzyszeniu współpracujemy z władzami i dzięki tej pomocy, dzięki współdziałaniu, udało nam się zrobić wiele dobrego. Otrzymujemy pomoc mieszkaniową, wybudowaliśmy studio nagraniowe – wylicza korzyści.
Choć na szczeblu krajowym Romowie mają inne zdanie: "Ostatnie wydarzenia nie kojarzą nam się z nowoczesnym miastem Wrocław, lecz z miastem Breslau w latach trzydziestych ubiegłego wieku" – pisze Roman Kwiatkowski, Prezes Zarządu Głównego Stowarzyszenia Romów w Polsce, w liście otwartym do prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza. Widać więc, że przed Nomadą jeszcze mnóstwo pracy.
Roman Kwiatkowski: Ostatnie wydarzenia nie kojarzą nam się z nowoczesnym miastem Wrocław, lecz z miastem Breslau w latach trzydziestych ubiegłego wieku…