W połowie cyklu dla niepracujących użytkowniczek biblioteki usłyszałam: „Szkoda, że się już kończy”. Opowiedziałam: „ To nie oznacza, że nie można się spotykać. Wpadnijcie do biblioteki na dwie – trzy godziny, jak odwieziecie dzieci do szkoły”. Od tego czasu spotykają się już dwa lata. O relacjach ze swoimi użytkowniczkami i środowiskiem opowiada Grażyna Paździorny, dyrektorka Miejskiej Biblioteki Publicznej w Dynowie.
Małgorzata Borowska: – Dostała Pani całą bibliotekę do prowadzenia, trochę w spadku. Opowie Pani, jak to było?
Grażyna Paździorny: – Pracę w bibliotece zaczęłam pięć lat temu, będąc już dojrzałą osobą, bogatą w doświadczenie życiowe, ale nie biblioteczne. Urodziłam się na Pogórzu Dynowskim i tu wychowałam. Jestem z wykształcenia polonistką, po studiach wróciłam do Dynowa i zaczęłam uczyć języka polskiego w małej szkole nieopodal miasta. Straciłam tę pracę za czasów reformy szkolnictwa, bo likwidowano wtedy niektóre wiejskie szkoły. Bardzo chciałam mieć jednak kontakt z zawodem. Był taki okres, że wysyłałam po trzydzieści listów motywacyjnych miesięcznie, przypominałam się i mówiłam, że jeśli kiedykolwiek potrzebny będzie nauczyciel na zastępstwo, chętnie z tej możliwości skorzystam. W ten sposób co jakiś czas udawało mi się wrócić do szkoły, choć czasem jedynie na takie pensum, które pokrywało koszty dojazdu na lekcje.
Nie chciała Pani wyjechać?
G.P.: – Rozważałam możliwość wyjazdu na Śląsk, nawet za granicę. Nigdy się jednak na to z mężem nie zdecydowaliśmy, bo uważaliśmy to za ryzykowne. Musielibyśmy wyjeżdżać z trójką dzieci. Postanowiłam jednak zrobić inną „ryzykowną” finansowo rzecz – zainwestować w jeszcze jedne studia. Skończyłam bibliotekoznawstwo i informację naukową. Moment, w którym odbierałam dyplom, zbiegł się z tym, jak na emeryturę, po 40 latach pracy, odchodziła zasłużona pracownica biblioteki funkcjonującej przy Domu Kultury. Natychmiast złożyłam podanie. Zostało przyjęte. Dopiero przy podpisywaniu umowy o pracę okazało się, że to stanowisko dyrektorki biblioteki…
Niespodzianka?
G.P.: – Dla mnie ogromna – ale też duża odpowiedzialność. Do tego podpisywałam umowę w imieniny i prima aprilis!. Wręczając mi umowę o pracę, pan burmistrz poinformował mnie, że biblioteka i dom kultury zostały rozdzielone i w związku z tym będę odpowiedzialna również za administracyjne i finansowe funkcjonowanie nowej placówki. „Dobrze, gdyby od czasu do czasu pozyskała pani jakieś środki” – dodał.
Będąc sama? Niezłe wyzwanie.
G.P.: – Faktycznie. Wówczas w bibliotece miałam do pomocy wyłącznie księgową, która była też zatrudniona jako bibliotekarka na pół etatu. Projekty, które pisałam, były merytorycznie poprawne, ale często brakowało mi wsparcia. Uważam, że partnerzy są w bibliotece niezbędni. Poza tym lubię pracować w zespole. Żeby to było możliwe, potrzebowałam zbudować relacje, więc przez dwa pierwsze lata poznawałam nie tyle biblioteczny księgozbiór, co środowisko.
Z biblioteką przyjaźniło się wtedy Towarzystwo Gimnastyczne Sokół, którego prezesem jest Krystyna Dżuła, osoba bardzo rozpoznawalna w Dynowie. Biblioteka użyczała Towarzystwu sali na próby czytane przedstawień teatralnych. W 2011 nastąpił przełom we współpracy – postanowiliśmy wspólnie z Towarzystwem złożyć projekt dotyczący integracji i aktywizacji zawodowej kobiet do Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. To była poważna decyzja – prowadzenie projektu finansowanego z unijnych środków samo w sobie jest trudne, powołaliśmy do tego grupę sterującą i podpisaliśmy umowę o współpracy. Jednocześnie biblioteka otrzymała do wydania na działania aż 18 tys. zł – była to dla nas bardzo duża kwota.
Co to był za projekt?
G.P.: – W głównej części były to warsztaty wytwarzania przedmiotów dekoracyjnych, które mogły być sprzedawane przez internet. Skierowany był do bezrobotnych kobiet z naszej miejscowości, które zajmowały się domem i wychowywaniem dzieci. Główną pomysłodawczynią działań była Elwira Kałamucka, wówczas również osoba niepracująca a związana z Towarzystwem. To dzisiaj moja najbliższa przyjaciółka. Wówczas obydwie miałyśmy szczególną wrażliwość na problemy związane z bezrobociem, potrzebą wyjścia z domu. Czułyśmy, że mamy wspólny grunt do rozmowy i że biblioteka może wyjść naprzeciw takiej potrzebie – bo jest to potrzeba jej użytkowniczek.
Trafiłyście w punkt?
G.P.: – Na początku byłyśmy załamane! Nigdy nie zapomnę pierwszej rekrutacji – chętnych było tak mało, że bałam się, iż będziemy oddawać pieniądze. Żeby ratować projekt wsiadłyśmy w auto, odwiedzałyśmy potencjalne uczestniczki w domach i przekonywałyśmy je do udziału w projekcie.
Jak poszło?
G.P.: – Wtedy byłyśmy różnie przyjmowane. To była naturalna obawa: jeśli nie wiem, co będzie się działo, to nie palę się do tego, aby składać jakiekolwiek wiążące mnie prawnie deklaracje udziału. Panie bały się, że nasze zaproszenie nie będzie się niczym różniło od zaproszenia urzędu pracy, gdzie dostają fachową pomoc, ale bywa też, że są za swoje bezrobocie piętnowane i oczekuje się od nich, że natychmiast z niego wyjdą. My zaproponowałyśmy różne zajęcia integrujące, psychospołeczne, fotograficzne – to się sprawdziło.
W jaki sposób?
G.P.: – Wszystkie warsztaty były na wysokim poziomie, a materiały do rękodzieła za darmo. Najważniejsze jednak, że na zajęciach panowała atmosfera przyjaźni i zaufania. Dlatego nie było żadnych problemów z frekwencją. W połowie cyklu usłyszałam: „Szkoda, że to się już kończy”. Opowiedziałam: „ To nie oznacza, że nie można się spotykać. Wpadnijcie do biblioteki na dwie – trzy godziny, jak odwieziecie dzieci do szkoły”. Od tego czasu spotykają się już dwa lata. To taka grupa samopomocowa, ale z ambicjami. Panie dokształcają się w rękodziele, wyszukują wzory, uczą nawzajem – a robione na szydełku dynowskie aniołki na choinkę są sprzedawane w Krakowie i Zakopanym.
Czyli zarabiają?
G.P.: – Nie wszystkie. Mogłyby pewnie założyć stowarzyszenie. Jak były na wizycie studyjnej w Cieszynie, w Klubie Kreatywnych Kobiet, to zapaliły się do pomysłu spółdzielni socjalnej. Ale przerosły ich formalności i odpowiedzialność – gdyby coś poszło nie tak, musiałyby zwracać dotację z urzędu pracy. Pochwalałam tę ostrożność. Uważam, że muszą mieć pewność, że poradzą sobie z wszystkimi formalnościami. Za to w tej chwili panie z grupy są cennym zasobem biblioteki – mogę na nie liczyć w każdej sytuacji. Część z nich prowadzi zajęcia dla dzieci, zwykle z rękodzieła.
Burmistrz kiedyś powiedział, że się co do Pani nie pomylił?
G.P.: – Był na początku zaskoczony: pięć lat temu sama byłam spokojniejsza i pasowałam do stereotypu cichej bibliotekarki. Dziś rozmowa ze mną jest inna. Nikt się nie spodziewał, że biblioteka się rozkręci – od animacji jest Miejski Ośrodek Kultury, to jest jego działalność statutowa. Więc burmistrz gratuluje.
Źródło: Fundacja Rozwoju Społeczeństwa Informacyjnego, Program Rozwoju Bibliotek