Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Z Waldemarem Weihsem, prezesem Fundacji „Merkury”, o jego wieloletniej współpracy z Rosjanami i o tym, co z tego wynika rozmawia Justyna Janiszewska z Fundacji Edukacja dla Demokracji.
Justyna Janiszewska: – Waldku, opowiedz na początek, jakie działania z Rosjanami realizowałeś.
Waldemar Weihs: – Było tego dość dużo, dlatego że to ponad dziesięć lat współpracy. Były to projekty dotyczące profilaktyki uzależnień, praca z liderami młodzieżowymi, wiele działań z młodzieżowymi dziennikarzami.
Reklama
W jakich regionach?
W.W.: – Głównie na wschód od Moskwy: Czeboksary czyli Czuwaszja, bardzo często bywałem w Tiumeniu, przez wiele lat pracując w jury konkursu dla młodzieżowych dziennikarzy. Bywałem w roli trenera na Wołżskich Wstreczach, które są festiwalem młodzieżowych dziennikarzy gromadzącym od 200 do 400 uczestników. Bywałem też na wielu innych spotkaniach w Rosji dotyczących pracy z młodzieżą, z dziennikarzami od Nowosybirska przez Krasnodar, Soczi, do Ufy.
Masz silną organizację tu w regionie, jesteście znani, mocni. Angażujesz się w działania Dolnośląskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Skąd ta Rosja?
W.W.: – Rosja wzięła się z Kazachstanu, a Kazachstan z przypadku. W 1998 roku Kuba Wygnański nie mógł pojechać na wyjazd do Kazachstanu i zadzwonił do mnie z pytaniem: „Czy możesz pojechać? Wylot za tydzień”. No i tak pojechałem do Ałmaty i Biszkeku.
Ja wtedy w ogóle nie znałem rosyjskiego. Pamiętam, jak wieczorami spotykaliśmy się nieformalnie, wszyscy śmiali się, a ja nic z tego nie rozumiałem. Tłumaczka, którą miałem, nie na wiele się przydawała. Mimo to organizacja z Karagandy, którą wówczas poznałem, zaproponowała mi współpracę. I właśnie jeżdżąc w kolejnych latach do Kazachstanu, poznałem ludzi z Rosji, którzy zaprosili mnie do siebie.
Trafiłem do Moskwy na projekt finansowany przez UNDP i Fundację Sorosa dotyczący harm reduction, profilaktyki HIV/ AIDS, który był realizowany m.in. w Joszkar-Ole, Stawropolu, Sarańsku, Lipecku, Kurganie. Przez dwa tygodnie z koleżanką z UNDP jeździliśmy po tych miastach, albo oni przyjeżdżali do nas do Moskwy i konsultowaliśmy ich programy profilaktyki, na podstawie których mogli otrzymać z fundacji Sorosa pieniądze na trzy lata działania.
W ten sposób poznałem rosyjskie warunki i w ten sposób musiałem się szybko nauczyć języka. I jak już raz trafiłem do Rosji, to spotkałem się z organizatorem Wołżskich Wstreczi, a jak raz przyjechałem na festiwal, na którym było 250 osób, była świetna organizacja, to poznawałem kolejnych ludzi, którzy mnie potem zapraszali.
Jeździłeś w charakterze trenera czy trochę bardziej prywatnie?
W.W.: – To były często wyjazdy prywatne, a potem ktoś prosił: „Poprowadź zajęcia o tym, jak wy tam u siebie pracujecie”.
Co z tych doświadczeń było dla ciebie najbardziej zaskakujące? Czego nie dało się przenieść w skali 1:1 z warunków polskich do rosyjskich?
W.W.: – Bardzo szybko okazało się, że praca, którą oni tam wykonują, jest ściśle powiązana z polityką. Nawet kiedy było jeszcze świeżo po upadku rządów Jelcyna, jednak zawsze te festiwale młodzieżowych mediów sponsorował jakiś polityk, np. ktoś z lokalnych deputowanych do Dumy, w związku z czym pojawiał się na wydarzeniu. Polityka była na co dzień u tych ludzi. U nas tego nie ma. Nie ma czegoś takiego jak politycy, którzy wkraczają w działania organizacji pozarządowej, w działania młodzieżowe. I to było charakterystyczne.
Kolejna rzecz to taka, że właściwie nic się nie działo bez zgody administracji. Niby organizacje były samodzielne, ale okazywało się, że jak nie ma przyzwolenia władzy, to projekt nie pójdzie. Zawsze był kierownik i koordynator w budżecie, a ja tego nie rozumiałem – po co dwoje ludzi? Bo jedną był ktoś z administracji, kto otrzymywał środki za to, że pozwalał na to, że projekt jest realizowany. To było dla mnie trudne do przyjęcia. Na początku próbowałem się buntować, później wiedziałem już, że skoro dany program ma być realizowany na terenie Rosji, to trzeba się zgodzić z warunkami lokalnymi. Możemy sobie w Polsce mówić o korupcji, ale właściwie nie można tego tak przenieść od razu na warunki rosyjskie, bo okaże się, że projekt zostanie bardzo szybko zatrzymany. I z korzyścią dla projektu, beneficjentów czasami jednak warto w ten sposób współpracować z władzą lokalną.
Pochwała korupcji?
W.W.: – Pochwała? Nie! Bo ja wiem – realizm. Pracowaliśmy w Czeboksarach i tego tam nie było. Szefem Komitetu ds. Młodzieży Czuwaszji był taki fantastyczny człowiek, który uważał, że warto współpracować, warto wymieniać się doświadczeniami. Zrealizowaliśmy wspólnie bardzo intensywny projekt dla środowisk oświatowych i tam nie było mowy o korupcji, było czysto, sympatycznie, poczułem wiarę, że da się robić, że nie w każdym miejscu jest tak niedobrze.
Mając na uwadze doświadczenie kilkunastu lat, jak byś ocenił efekty pracy – czy dużo z tego zostało, czy też te metody były odrzucane jako obce? Co się najlepiej sprawdzało?
W.W.: – Niestety, patrząc z perspektywy długoterminowej mam wrażenie, że dużo pracy zostało wykonanej, a faktycznie niewiele przyjętych rzeczy. W zakresie profilaktyki ludzie, którzy pracowali z trudną młodzieżą, naprawdę przyjmowali nasze metody. Bo jednym z elementów, który jest bardzo trudny na Wschodzie jest to, że oni nie chcą, by ktoś ich uczył. To też trzeba było umiejętnie nazywać. Rosjanie mają coś takiego w sobie, taką blokadę wobec tego, że ktoś będzie ich uczył, i to jeszcze z takiego małego narodu jak Polacy. Mogą się uczyć od Niemców, od Francuzów, ale nie od Polaków. Czuliśmy to i staraliśmy się dyplomatycznie reagować. To była głównie kwestia umiejętnego rozpoczęcia projektu, bo zazwyczaj drugiego dnia okazywało się, że oni już wchodzili w nasze metody z chęcią i nie był to dla nich kłopot, że się czegoś od nas uczą. Tylko nie mogliśmy tego tak nazywać.
Natomiast jak patrzę na pracę z dziennikarzami młodzieżowymi, to zero rezultatu. Nie uczyliśmy działań politycznych, niczego, co miałoby związek z opozycją, uczyliśmy ich po prostu rzetelnego dziennikarstwa, czyli m.in. tego, że dziennikarz relacjonując sytuację ma ją pokazać z jednej i drugiej strony, zostawiając odbiorcy wyciągnięcie wniosków. Natomiast dziennikarstwo rosyjskie w tej chwili trudno w zasadzie nazwać dziennikarstwem – jest to tuba propagandowa. I niestety model wykupienia przez władze publiczne lub wzięcia pod kontrolę wszystkich mediów, spowodował, że tam nie ma w mediach możliwości samodzielnego myślenia. Co więcej, okazało się, że w zasadzie nie było reakcji. W Polsce byłoby to powodem do jakiegoś buntu ze strony dziennikarzy, do tego by powalczyć o swoją niezależność. Kolega opowiadał mi, że w prywatnej stacji telewizyjnej, w której pracuje, właściciel zatrudnił człowieka, który kiedyś pracował w FSB, a którego rolą w redakcji było pilnowanie, co jest właściwe, a co nie – cenzura kremlowska. Czyli jak pokazywać relacje codzienne, ile ich ma być. Oni się nie buntowali, początkowo się uśmiechali, ale zaakceptowali sytuację.
Nie sądzisz, że były na nich wywierane naciski?
W.W.: – Myślę, że to społeczeństwo tak funkcjonuje. Bo to, co mnie teraz w tej sytuacji ukraińskiej przeraziło to to, że ja nie usłyszałem od wielu ludzi „Waldek, jest taka sytuacja jaka jest, możemy stracić pracę, boimy się o rodziny, więc nie możemy ujawniać swoich poglądów, musimy milczeć, albo przyjąć wersję propagandy, która u nas panuje”. To, co mnie przeraziło to to, że większość tych znanych mi dziennikarzy autentycznie przyjęła propagandową wersję i nie chciała w ogóle uczestniczyć w dyskusji.
I nerwy puściły?
W.W.: – Tak, nerwy puściły. Nie tyle nerwy, co wydawało mi się, że mam na Wschodzie mnóstwo przyjaciół, a tak naprawdę teraz powiedziałbym, że można ich policzyć na palcach jednej ręki.
Zdefiniuj „przyjaciela”.
W.W.: – Przyjaciel to jest człowiek, który jest szczery, nie musimy się wzajemnie okłamywać, istnieje między nami zaufanie.
Odbierasz ich postawę przez wiele poprzednich lat jako nieszczerą? I teraz dopiero ujawnili swoje realne poglądy?
W.W.: – Ja właściwie nie wiem, jak to jest. Mam wrażenie, że przez te lata, kiedy było więcej swobody, oni pokazywali, jacy są naprawdę, że jest też w nich ta niezależność, chęć myślenia, ale jest coś takiego w narodzie rosyjskim, że on się tak łatwo poddaje przywódcom. Że potrzebuje przywódcy – takiego mądrego, dobrego, fajnego cara. To my się buntujemy przeciwko komuś, kto by nami chciał rządzić, mówiąc nam, jak mamy myśleć, a oni z taką łatwością w to wchodzą. I to, co mnie przeraziło, że to się dzieje, niestety, z inteligentnymi w końcu ludźmi. Bo trudno nazwać dziennikarzy nieinteligentnymi, prawda? Poznawałem tam lekarzy, nauczycieli, wykładowców, i oni się tak łatwo poddają. Mając własny punkt widzenia chowają go i przyjmują ten propagandowy i po chwili okazuje się, że to już jest właściwie ich punkt widzenia. I to jest porażające.
Co mamy teraz z tym zrobić – zastygnąć w tym przerażeniu czy próbować coś z tym robić?
W.W.: – To jest trudne, ja sam już nie wiem. Na pewno nie można zerwać kontaktów. Ja sam przez wiele lat, oprócz projektów i tego, że wiele razy prywatnie jeździłem do Rosji, starałem się pokazywać tym ludziom, że Polska i Europa to jest inne miejsce, niż oni mają wyobrażenie. Przez to, że bardzo dużo latałem służbowo, miałem wiele nazbieranych mil, i wiele osób zapraszałem „za mile” na nieformalny staż do nas, by mogli po prostu zobaczyć Polskę, jak funkcjonuje organizacja, zobaczyć jedno, drugie, trzecie miasto, usłyszeć historie tych miejsc. Kiedy stażyści z Rosji widzieli cmentarz żołnierzy radzieckich, to byli zszokowani, że on jest w tak dobrym stanie, a jednocześnie mogłem opowiadać im, że Wrocław był zniszczony w dużej mierze po wojnie, bo Rosjanie go podpalili i nie pozwalali gasić tygodniami, więc mamy różne spojrzenia na historię. Oni widzą drugą wojnę światową tylko jako historię oswabadzania Polski od faszyzmu, a my widzimy również inne oblicza. I staramy się delikatnie pokazywać, że mamy zupełnie inny punkt widzenia na system socjalizmu, na władzę w Polsce po 1945 r., że to nie była władza, której by naród oczekiwał. Czy historia agresji w latach 20. XX wieku – im się w ogóle nie mieściło w głowie, że Związek Radziecki mógł być agresorem.
Dla mnie ma to również wymiar osobisty. Mój dziadek do 1963 r. był w Związku Radzieckim, spędził 15 lat w łagrach na Kołymie i tak naprawdę był jedyną osobą w mojej rodzinie, która ucierpiała w okresie II wojny światowej. Nikt nie ucierpiał ani ze strony mamy, ani ojca od Niemców, tylko właśnie jedyną ofiarą był dziadek, który spędził 15 lat w łagrach za nazwisko Weihs, bo w 1945 r. było tak: Weihs to Niemiec, w wagon i pojechał. Kiedy ja się o tym dowiedziałem, byłem już dorosłym człowiekiem, bo była to swego rodzaju tajemnica, w czasach socjalizmu się o tym nie mówiło. Nie wiedziałem przez lata, dlaczego mój dziadek jest wiecznie obywatelem radzieckim, bo do śmierci nie pozwolono mu wrócić do obywatelstwa polskiego. Pamiętam jak się trząsł, kiedy jeździł do konsulatu do Poznania, żeby przedłużano mu paszport i pozwolenie na pobyt w Polsce. Nigdy też nie chciał jechać dalej na wschód niż do Warszawy. W rozmowach dziadek strasznie chwalił Związek Radziecki, może właśnie po to, by nikt go tam znów nie wywiózł, i dopiero po jego śmierci dowiedziałem się od ojca i z dokumentów, jakie były losy dziadka.
Który to był rok?
W.W.: – To był rok 1987. Byłem już dorosłym człowiekiem, dwudziestoparoletnim. Ale wcześniej też Związku Radzieckiego jakoś nie lubiłem… I zawsze miałem kłopoty, np., nie zdawałem na studia z powodu rosyjskiego. Początkowo byłem bardzo negatywnie nastawiony w ogóle do tego, co rosyjskie, właśnie przez pryzmat doświadczenia dziadka. Zmieniłem nastawienie, bo spotkałem na swojej drodze wielu Rosjan, jeździłem tam, uwierzyłem, że to co się działo, to był wynik pewnego systemu, a nie ludzi jako takich.
Czy dobrze rozumiem to, co mówiłeś kilka minut temu, że samo bycie z nimi tam i zapraszanie ich tutaj, budowanie relacji międzyludzkich i możliwość zobaczenia naszego świata to jest to, co możemy robić?
W.W.: – Myślę, że to może mieć sens. Właśnie u tych osób, które pozostały moimi przyjaciółmi, to nie było tak, że oni na początku byli otwarci na świat. Widziałem, jak oni się zmieniali po kolejnych przyjazdach do Polski, wspólnie pojechaliśmy do Czech, do Niemiec, polecieliśmy do Barcelony – dzięki tanim operatorom lotów mogliśmy sobie pozwolić na takie podróże. I oni zobaczyli, że Europa nie wygląda biednie, że nie ma żadnego interesu w tym, by napadać na Rosję – im się ciągle wydaje, że cały świat na nich dybie – na ich kulturę, na ich ziemię, na ich zasoby. Czują się jak oblegana twierdza.
Sądzisz, że w tym jest więcej poczucia strachu niż siły?
W.W.: – Myślę, że oni pokazują strach przez siłę. Przykrywają swą mocarstwowością swą słabość. Nieraz w małych miejscowościach, w których odbywały się festiwale dziennikarzy, przychodzili do mnie miejscowi po alkoholu i pytali „Co ty tak słabo mówisz po rosyjsku? Cudzoziemiec? Nie chcemy tu cudzoziemców, uciekaj stąd! Nam tu nikt nie jest potrzebny, nam tu dobrze”. Przyzwyczaiłem się do tego, że większość tych prostych ludzi boi się cudzoziemców, boi się wszystkiego, co jest inne. I nawet nie chce wiedzieć jak jest u nas, woli żyć w tym swoim micie.
Jako polskie organizacje pozarządowe pracujące w Rosji najczęściej trafiamy jednak na elity – lokalne czy regionalne, bo przecież tak należałoby chyba określić lekarzy, dziennikarzy, działaczy społecznych, z którymi współpracujemy, prawda? Więc siłą rzeczy nie mamy możliwości oddziaływać na tego przeciętnego rosyjskiego Kowalskiego, możemy tylko liczyć, że te elity będą starały się oddziaływać dalej.
W.W.: – To prawda, ale jak patrzę na te elity, to niestety, widzę, że jak już ktoś się wyuczy, to wyjeżdża, np. do Niemiec, tam się przenoszą z całymi rodzinami. Jeden z nich, lekarz powiedział mi: „Ja tutaj w Niemczech jestem obcy, ale tu moje córki są traktowane z szacunkiem, możemy coś zaplanować i wiemy, że to będzie możliwe do osiągnięcia”. Po prostu poziom korupcji był taki, że on wolał zamknąć prywatną klinikę w Moskwie i być gastarbeiterem w Niemczech.
W obecnej sytuacji nad czym można w ogóle pracować, jakie tematy są do przerobienia? Co my możemy zaoferować, a co Rosjanie mogą chcieć wziąć?
W.W.: – Jedyne, co jest teraz możliwe z mojego punktu widzenia, to jest kultura. Dlatego, że kultura teoretycznie nie powinna wpływać na politykę, poza tym polska kultura zawsze cieszyła się dużą popularnością w Rosji: Brylska, Olbrychski, Rodowicz… Zanussi jest wynoszony na piedestał. Więc myślę, że to jest temat, który można rozwijać.
Dyplomacja kulturalna. A widzisz to w relacji dwustronnej, w sensie kultury rosyjskiej w Polsce, dla Polaków?
W.W.: – Myślę, że to też jest potrzebne, bo powiedzmy sobie otwarcie, że nic nas tak naprawdę nie łączy jak podobne odczuwanie emocji. Dlatego Polacy tak ze łzami w oczach przyjmują chór Aleksandrowa. Muzyka, teatr, film, fotografia to może przemawiać.
Waldek, ale to jest z jednej strony dużo, ale z drugiej strony strasznie mało.
W.W.: – Wiem, że to mało, ale obawiam się, że jak się zrobi coś więcej, to w obawie, że to może mieć jakiś wpływ na społeczeństwo rosyjskie, władze Rosji na to nie pozwolą. W tej chwili każdy, kto współpracuje z podmiotami z zagranicy, a tym bardziej korzysta z zagranicznych środków może zostać „innostrannym agientem”. Wiem coś o tym, bo w dniu, kiedy Duma przyjmowała to prawo, prowadziłem warsztat w Barnaułu, zostaliśmy z kolegą zatrzymani. Po ponad trzech godzinach nas zwolniono, ale komunikat był czytelny: lepiej będzie dla was, jak nie będziecie już prowadzić żadnych warsztatów. Nie robiliśmy nic podczas tych warsztatów, co byłoby wspólne z polityką. Uczyliśmy tego, jak ludzie postrzegają komunikaty medialne.
Tylko można powiedzieć, przez pryzmat tych przepisów, które rzeczywiście są egzekwowane, że skoro można jednak jakoś współpracować w obszarze kultury, to można znaleźć sposób na współpracę w każdym obszarze.
W.W.: – Tylko w każdym innym się nie da, bo zaraz pojawi się służba migracyjna czy inne FSB, które przedstawi taki komunikat, jaki ja otrzymałem wówczas.
Oj, już widzę reakcje organizacji zajmujących się ochroną praw człowieka na taki komunikat: tylko kultura, nic innego się nie da.
W.W.: – To jest chyba taki czas na przeczekanie, bo jak patrzę na to przez pryzmat czytania komentarzy do sytuacji w Ukrainie, to mam wrażenie, że już jest taki poziom zacietrzewienia i okopania się w sobie absolutnej większości rosyjskiego społeczeństwa, że teraz nie ma możliwości zrobienia czegokolwiek, bo to jest odbierane jako działanie wrogie i przeciwko nim. Trzeba przeczekać, aż opadną emocje związane z Ukrainą, aż oni sami otrzeźwieją i po prostu przestaną o tym myśleć w kategoriach pozycji wojennych. Władzom rosyjskim udało się stworzyć takiego wroga zewnętrznego: w świecie zachodnim, w nas, że wszystko, co jest związane z tym światem jest niekorzystne dla nich, i dlatego tak reagują.
Jakie byś dał rady tym, którzy mimo wszystko próbują cos teraz robić w Rosji? Czy to w obszarze kultury czy zapraszając Rosjan do Polski, bo rzeczywiście z tego co widzę, większość działań, które jeszcze się ostały to są takie dość miękkie rzeczy – animacja kultury, wymiana szkół…
W.W.: – Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to po prostu być uważnym, niezwykle uważnym, delikatnym, bo to jest stąpanie po kruchym lodzie. Nie można robić gwałtownych ruchów.
Będziesz dalej współpracować z Rosjanami?
W.W.: – Tak, bo mam tam trochę przyjaciół. Nie chcę zrywać tych kontaktów i oni nie chcą zrywać tych kontaktów, i to jest dla mnie motywacją.
Dziękuję za rozmowę.
Szczawno Zdrój, 9 sierpnia 2014 r. Rozmawiała Justyna Janiszewska, współpraca: Grzegorz Zajączkowski
Waldemar Weihs – działacz społeczny, animator, trener i ekspert w zakresie funkcjonowania organizacji pozarządowych, budowania partnerstw/ koalicji i związków, współpracy pomiędzy organizacjami i innymi sektorami, moderator i superwizor. Inicjator współpracy ze Wschodem. Miłośnik podniebnych podróży. Przez 9 lat działał i pracował w MONAR-ze w Zielonej Górze i Nowej Soli, a potem w Jeleniej Górze, Zgorzelcu oraz Wałbrzychu. Przez 2 lata pełnił funkcję pełnomocnika wojewody jeleniogórskiego ds. zapobiegania narkomanii. Od 1993 r. związany ze Stowarzyszeniem „Jowisz”, przekształconym w 2004 r. w Fundację „Merkury”. W latach 1996-2001 szef dwóch stacji radiowych: Radia „Jowisz” w Jeleniej Górze i potem także Radia „Wałbrzych”. Inicjator i twórca Regionalnego Centrum Wspierania Inicjatyw Pozarządowych oraz koalicji i związków organizacji na Dolnym Śląsku. Pełni funkcję prezesa Fundacji „Merkury” i Dolnośląskiej Federacji Organizacji Pozarządowych.
Wywiad został przygotowany w ramach projektu „Polsko-rosyjskie inicjatywy pozarządowe” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji w partnerstwie z Moskiewską Szkołą Edukacji Obywatelskiej i współfinansowanego przez Departament Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu „Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2014”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.
Ten wywiad jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Fundacji Edukacja dla Demokracji. Utwór powstał w ramach konkursu „Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2014”, realizowanego za pośrednictwem MSZ RP w roku 2014. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2014”.
Ten tekst został nadesłany do portalu. Redakcja ngo.pl nie jest jego autorem.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.