DROBNIAK: Portal NGO.pl opublikował ostatnio odpowiedź na artykuł zamieszczony w Gazecie Wyborczej, a dotyczącej kondycji polskiej botaniki oraz ogólniej – polskiej nauki. Artykuł z Wyborczej był w prostej linii odpowiedzią na wywiad, jakiego w Gazecie Wyborczej udzielił Kamil Szczepka, doktorant i botanik. Jako autor komentarza w GW czuję się w obowiązku odpowiedzieć także tutaj.
Po pierwsze – nie mógłbym się bardziej zgodzić z przedmówczynią. Tak! Botanika jest wartościowa, tak! – jest ona potrzebna i w kształcie uprawianym na świecie jest ona pełnoprawną „nauką”. Nikt też botaniki „Nie wyciąga z szuflady” w XXI wieku – nikt jej bowiem tam nie chował. Autorka nie zrozumiała przesłania mojego artykułu, którego celem nie było ośmieszanie czy deprecjacja botaniki – ale sposobu, w jaki uprawia się ją w Polsce.
Autorka zaczyna od przytoczenia definicji nauki ze Słownika Języka Polskiego. Zapomina jednak, że polskie znaczenie słowa „nauka” różni się znacząco od tego, czym zajmują się naukowcy. Język polski nie posiada dualizmu, jaki istnieje np. w języku angielskim, gdzie to, co robią naukowcy określa się osobnym słowem „science”. W Polsce mówimy często o naukach społecznych, ekonomicznych, humanistycznych – czyli o wszystkim tym, co nie mieści się w określeniu „science”. Nauka w rozumieniu „science” ma jedną interpretację: to poznawanie świata poprzez testowanie hipotez formułowanych na jego temat. W tym rozumieniu „opis” świata nie jest nauką.
Polscy botanicy natomiast w dużej większości, o której piszę, albo w ogóle nie zdobywają się na dogłębną analizę zebranych danych – po prostu prezentując je jako listę roślin – albo pobieżnie je opisują. Czy taki człowiek w ten sposób pokazuje potencjalnemu pracodawcy akademickiemu, że potrafi rozwiązać złożony problem analityczny? Oczywiście, są pracodawcy, którym to w zupełności wystarcza – np. firmy sporządzające inwentaryzacje, czy konserwatorzy przyrody, albo edukatorzy przyrody, o czym też pisałem. W takich okolicznościach jest to wykształcenie bezcenne, bardzo wartościowe. Ale nie pasuje ono do aktywności finansowanej ze środków na naukę.
Największym chyba nieporozumieniem, jakie wynika z lektury tekstu p. Grzędzickiej jest jednak umiejscowienie nauki w kontekście oczekiwań społeczeństwa. Nauka JEST abstrakcyjna, JEST trudna i mówi o zjawiskach coraz bardziej wymykających się intuicji. Czy to znaczy, że mamy dobrowolnie godzić się na obniżanie jej jakości, finansując dziedziny odmawiające postępu i rozwoju, tylko dlatego, że społeczeństwo powinno mieć coś namacalnego?
Oczywiście, że nie. Jako popularyzator nauki bez problemu przekonuję zwykłych ludzi, że to co robię jest sensowne i interesujące, bez kłopotu potrafię zasiać w nich pasję i fascynację ewolucją biologiczną. Wszystko jest kwestią odpowiedniej komunikacji – działalność stowarzyszenia, do którego należę (Rzecznicy Nauki) jest najlepszym dowodem na to, że nawet najtrudniejszą naukę można przedstawić słuchaczom przystępnie.
Ciosem poniżej pasa jest krytykowanie takich nowych dziedzin i metod, kwitując je brakiem powtarzalności PCRu, czy rzucając stwierdzeniami godzącymi w rzetelność metod w laboratorium molekularnym. Żaden szanujący się naukowiec nie pozwoliłby sobie na opublikowanie czegokolwiek, gdzie istniałby chociaż cień podejrzenia co do powtarzalności wyników. Sprowadzenie braku zaufania do metod genetycznych przez przytoczenie „złej kranówki” nie wymaga nawet komentarza.
„Gdzie byśmy teraz byli bez lasu, łąki, pola, sadu, Grzegorza Mendla (ojca genetyki) i jego hodowli groszku” – pyta Autorka? Pewnie daleko w tyle, nadrabiając i doganiając to, co teraz wiemy. Ale jesteśmy znacznie dalej – i wszystkie dziedziny nauki muszą to zrozumieć.
Przed współczesną botaniką, uprawianą otwierając się na nowe metody i na nowe perspektywy – stoi świetlana przyszłość. Jest to jedna z najbardziej potrzebnych dziedzin – rośliny zajmują przecież ogromny procent naszych lądów. Niech naukowcy odważą się zrobić ten jeden krok, i do tradycyjnej „skrzynki narzędziowej” dodadzą kilka nowinek. Botanika naprawdę na tym nie ucierpi, a polska botanika skorzysta niewspółmiernie.
Wiem coś o tym, bo sam jestem duchem botanikiem. Choć teraz zajmuję się biologią ewolucyjną ptaków – na studiach biologicznych zacząłem jako botanik, co niemalże skończyło się pracą magisterską z florystyki torfowisk. Uwielbiam rośliny – i choćby dlatego kibicuję polskiej botanice, bo wiem, jaki potencjał tkwi w jej ludziach i posiadanych przez nią danych.
Polska nauka nabiera z każdym rokiem niesamowitego impetu – i jestem dumny, że siedzę na tym samym statku, co ona. Uwierzmy, że nie jesteśmy jako Polska ofiarami spisku – bo to, co się najlepiej publikuje, to nie jest jakaś tajemnicza zmowa. Wolna konkurencja zdecydowała o tym, co jest w nauce wartościowe, a co wymaga ulepszeń. Nie bójmy się ich. Polska nauka to już jakiś czas temu zrozumiała, teraz to „objawienie” dociera powoli do wszystkich dziedzin.
Ja sam daleki jestem od stwierdzenia, że w swojej dziedzinie jestem na szczycie – nie grozi mi to przez długi czas, więc i nie grozi mi to, co przepowiada Lem („Na szczyt można wejść, ale wszystkie drogi ze szczytu prowadzą w dół”). Wątpię, by ktokolwiek w Polsce mógł powiedzieć, że w nauce jest na szczycie. Więcej, naukowiec, który dotarłby na szczyt – powinien zwolnić się z pracy, bo w takiej chwili traci jakiekolwiek powody, by dalej pracować naukowo. To dążenie na szczyt jest takie fascynujące – cała nauka jest właśnie o tym. O wchodzeniu na szczyt na coraz lepsze sposoby – tyle, że on nam ciągle ucieka. I dobrze.
Źródło: inf. nadesłana