KĘBŁOWSKI: Ustawa spopularyzowałaby budżet, ale nie rozwiązałaby jego problemów i wad. Postawiłaby na ilość, nie jakość, propagując inicjatywę o spłyconym charakterze.
To świetnie, że budżet partycypacyjny — pod nazwą “obywatelski” — dotarł wreszcie do Polski. W ciągu niespełna dwóch lat zainteresowanie tą praktyką w naszym kraju przerosło najśmielsze oczekiwanie nawet największych jej entuzjastów.
Polski budżet obywatelski ma wady
Wydawałoby się, że popularyzacja budżetu partycypacyjnego to zjawisko pozytywne, bo skoro im więcej miast weń się zaangażuje, tym większy będzie wpływ mieszkańców na rozwój ich samorządów. Problem jednak w tym, że pod szyldem budżetu partycypacyjnego po Polsce krąży praktyka, która stanowi bardzo uproszczoną i spłyconą wersję tego, czym budżet partycypacyjny jest w wielu miastach Brazylii, czy — by nie szukać zbyt daleko — Hiszpanii i Francji. Polskie budżety partycypacyjne mają sporo wad.
• Po pierwsze, nie opierają się na dyskusji i efekcie deliberacji pomiędzy mieszkańcami. Ich spotkania mają zdecydowanie mniejsze znaczenie niż powszechne, tajne głosowanie.
• Po drugie, powielają podział na urzędników ustalających “reguły gry” (m.in. zasady przeprowadzenia budżetu partycypacyjnego, jego tematykę, czy kryteria wyboru składanych w jego ramach propozycji) i mieszkańców, którzy tym regułom muszą się podporządkować — zamiast budować przestrzeń, w ramach której wszyscy uczestnicy budżetu partycypacyjnego są traktowani jak równorzędni partnerzy i żaden z “aktorów” nie jest uprzywilejowany. Tym samym, mieszkańcy nie stają się współodpowiedzialni za miasto — odpowiedzialność ta niezmiennie leży po stronie urzędników.
• Po trzecie, nie mają charakteru edukacyjnego — ich uczestnicy nie mają możliwości dzielić się swoją wiedzą dotyczącą tego, jak funkcjonuje miasto. Wiedza ta nie jest odkrywana, ale — uważana za “oczywistą” — przekazywana przez urzędników.
• Po czwarte, nie są inkluzywne, to znaczy nie angażują mieszkańców zazwyczaj wykluczonych z debaty publicznej, i nie obejmują całego spektrum społecznego.
• Po piąte, w niewielkim tylko stopniu dotyczą całych miast, skupiając się na dzielnicach i osiedlach — ich uczestnicy nie mają wpływu na ogólne priorytety rozwoju miasta.
• Po szóste, polskie “budżety” nie zawsze mają wiążący charakter. Do patologii należą są sytuacje, w których propozycje inwestycji wybrane przez mieszkańców są następnie selekcjonowane przez urzędników pod kątem “zasadności” czy “przedsiębiorczości”.
Budżet obywatelski jest zazwyczaj postrzegany przez polskich samorządowców nie jako inicjatywa wymagająca czasu, cierpliwości i zaufania, ale pośpiesznie przeprowadzany eksperyment — narzędzie, które ma przynieść szybkie i wymierne efekty. Zamiast stać się elementem zmiany sposobu zarządzania miastem, wydaje się służyć głównie jako narzędzie legitymizujące dotychczasową politykę miejską i angażujące mieszkańców w proces, na który nie mają większego wpływu. Nie dziwi więc, że jak dotąd budżetom partycypacyjnym nie udało się osiągnąć większych zmian w polskich miastach — ich zakres ogranicza się do planowania “małej infrastruktury,” bez możliwości o priorytetach rozwoju.
Popularniejszy dzięki ustawie
Czy wprowadzenie budżetu partycypacyjnego do ustawy może pomóc rozwiązać powyższe problemy? Odpowiedni zapis w ustawie na pewno mógłby określić podstawowe kryteria, bez spełnienia których budżet partycypacyjny po prostu budżetem partycypacyjnym nie jest — przede wszystkim wprowadzając zapis o wiążącym charakterze decyzji podjętych przez jego uczestników. Ustawa mogłaby również przyczynić się do dalszej popularyzacji budżetu partycypacyjnego przekonując kolejnych radnych i prezydentów, że jest to inicjatywa legalna, prawnie możliwa do zrealizowania — a nie utopia z antypodów.
Umiarkowany pilotaż lub wersja "light"
Pytanie jednak, jakiego rodzaju budżet partycypacyjny byłby przez taką ustawę popularyzowany. Istnieje duże zagrożenie, że zapisane w ustawie kryteria stałyby się dla włodarzy miast i miasteczek tożsame z docelowym modelem budżetów partycypacyjnych. Umiarkowany "pilotaż" czy budżet w wersji light mógłby łatwo wpasować się miejski krajobraz na stałe. Innymi słowy, ustawowe minimum mogłoby zostać uznane za optimum, poza które — skoro ustawa tego nie przewiduje — nie powinno się wykraczać. A zapisy prawne muszą się do takowego minimum się ograniczyć — nie mogą narzucać gminom szczegółowych rozwiązań dotyczących procedur budżetów, jako że nie pozwoliłoby to samorządom dostosować tej praktyki do ich lokalnego kontekstu i dostępnych zasobów finansowych i ludzkich.
Dlatego też ewentualna ustawa — choć może pomóc ukrócić proceder określania terminem “budżet partycypacyjny” praktyk, które na to miano nie zasługują — nie poprawi marnej jakości polskich budżetów partycypacyjnych. Jakość ta zależy przede wszystkim od silnej woli politycznej i mobilizacji społecznej, które mają decydujący wpływ na zasady przeprowadzania budżetów partycypacyjnych. Zasady te powinny być opracowywane nie przez ustawodawców, ale wspólnie z mieszkańcami.
Włączenie budżetu partycypacyjnego do polskiego prawa może przyczynić się do zwiększenia nie jakości polskich budżetów partycypacyjnych, ale ich ilości — popularyzując praktyki bardzo płytkie i okrojone, o niewykorzystanym potencjale.
Źródło: inf. własna ngo.pl