Budowanie zrębów tego, co nazywane jest społeczeństwem obywatelskim, zostało w Polsce powierzone ludziom i organizacjom tworzącym trzeci sektor. To NGO (organizacje pozarządowe) miały być forpocztą zmian, nieść „kaganek oświaty” i dawać przykład, jak należy tworzyć demokratyczne procedury, angażować społeczeństwo, budować zaufanie i etos współpracy w imię dobra wspólnego. Czy faktycznie się to udaje?
Założenie konstytuujące trzeci sektor to bycie pomiędzy sektorem państwa (polityką i administracją), a sektorem biznesowym – gospodarką. Taki rozdział miał służyć wyrazistości formy i przejrzystości działania, a kompleksowość projektowanego systemu miała zapewnić współpraca międzysektorowa. Według tego rozumowania politycy mieli się zająć polityką, biznesmeni gospodarką, a społecznicy – animować przestrzeń publiczną i kształtować normy i zasady, które mają wpływ na pozostałe sektory. Wieloletnia praktyka pracy w organizacjach pozarządowych skłania mnie do przekonania, że trzeci sektor nie tylko nie funkcjonuje tak, jak zakładano, ale wręcz efekty jego działania są odwrotne do zamierzonych. Zamiast tworzyć społeczeństwo obywatelskie, więzi zaufania i procedury rozwijające demokrację i współdziałanie na rzecz dobra wspólnego, trzeci sektor w znacznej mierze został podporządkowany logice pozostałych, silniejszych sektorów.
Po części stał się przedmurzem i przedłużeniem administracji, a po części przyjął logikę i sposób działania charakterystyczne dla sektora komercyjnego. Sądzę, że w dużej mierze za fasadowość „trzeciego sektora” odpowiadają trzy zasadnicze problemy: złe założenia strategiczne; niewielka liczba prostych, praktycznych działań pozwalających każdemu „dotknąć i zrozumieć”, czym jest i jak powinna działać demokracja; demotywujący system finansowania działań społecznych. W „pozarządówce” mnóstwo jest wolontariuszy i pracowników, a rzadko kiedy słyszy się o tym, że ktoś jest po prostu członkiem jakiejś organizacji. W „edukacji obywatelskiej” wiodą prym fundacje o zhierarchizowanej strukturze, mające tyle wspólnego z samorządnością i samoorganizacją, co właścicielskie spółki kapitałowe.
Kolejnym z winowajców słabości społeczeństwa obywatelskiego jest demotywujący i ubezwłasnowolniający model finansowania działalności organizacji pozarządowych. Owocuje on „uwiązaniem u klamki” sponsora, którymi najczęściej są administracja państwowa oraz lokalny „układ” polityczny. W efekcie przestają one czuć obywatelski „oddech na plecach”, który w teoretycznych założeniach miał być formą kontroli władzy. Zamienia się on w żałosne sapanie o dotacje na utrzymanie biura i etatów dla zawodowych „aktywistów”. Słuszna wydaje się uwaga, że jednym z warunków rzeczywistego rozwoju potencjału społeczeństwa obywatelskiego jest posiadanie przez organizacje pozarządowe własnego majątku.
Skąd ten majątek ma się brać? Przyjęte w Polsce zasady zakładają, że każda niewykorzystana (zaoszczędzona) złotówka pochodząca z dotacji musi zostać zwrócona sponsorowi, a jakakolwiek nadwyżka finansowa na koniec roku wywołuje panikę w działach księgowości organizacji społecznych, bo działalność pożytku publicznego musi bilansować się na zero. Ten model zdecydowanie trafniej byłoby nazwać społeczeństwem charytatywnym niż obywatelskim. W modelu charytatywnym (patronackim) działania na rzecz wspólnoty mają swojego patrona, który je finansuje. To patron decyduje, na co i komu dać pieniądze. Jego siła wynika z posiadanych funduszy, dzięki którym może on „kupić” usługi charytatywne czy zapewnić infrastrukturę niezbędną do ich świadczenia. W przyjętym w Polsce modelu finansowania NGO z dotacji publicznych oraz z ochłapów rzucanych przez działy marketingu wielkich firm niezależność organizacji obywatelskich należy włożyć między bajki.