Podróżując, wybieram zazwyczaj łąki, lasy, góry, morza, rzeki… . Miasta omijam. Ostatnio jednak zrobiłem wyjątek. Spędzić kilka dni w największym na świecie metropolis z przyległościami, w którym żyje zamieszkuje 35 mln mieszkańców – to Wielkie Tokio!
Pomysł narodził się kilka lat temu, jak pomagałem w imieniu ngo przygotowywać dla Dolnego Śląska plan gospodarki odpadami. Jeżeli w tak wielkiej aglomeracji można chodzić po czystych ulicach, nie stać w korkach i czuć się bezpiecznie, to tym bardziej łatwiej zapewnić to w kilka razy mniejszych: Warszawie, Wrocławiu czy Aglomeracji Śląskiej, tak myślałem.
Ale jak się do takiej wyprawy zabrać? Może kiedyś spróbuję, ale tym razem ani rowerem ani kajakiem, nie zamierzałem przemierzyć 10 tys. km., tym bardziej, że mogłem na wyprawę poświęcić tydzień z kapeluszem.
Wybrałem najmniej ekologiczny środek transportu, ale najszybszy - czyli samolot. Jeszcze w styczniu pojawiła się w internetowym świecie biletów lotniczych gratka Alitalia, czyli lot do Tokio w obie strony za 900 zł. Start 1.06 w Barcelonie, międzylądowanie w Rzymie, lądowanie w Tokyo Narita i powrót 9.06 ale do Mediolanu. Konieczna była jeszcze szybka rezerwacja biletów w ekonomicznym Ryanair’rze z Wrocławia do Barcelony i powrotny z Mediolanu (a dokładnie z Bergamo) do Wrocławia, i dotarcie, i powrót dopięte na ostatni guzik.
Kolejny ruch to zabukowanie hostelu lub tuby, skorzystałem więc z booking.com . Takim to sposobem zapewniłem sobie bazę - jak się później okazało także sporo innych Gajdzinów (Ganjii) – czyli nie Japończyków - w hostelu Pakpak na tokijskiej Minowie. To północna dzielnica robotnicza oraz, niestety, także noclegownia dla bezdomnych.
Po 12 godzinach lotu lekko zdrętwiały, ale podekscytowany wylądowałem na Narita, skąd podmiejskim pociągiem w 1,5 godziny dotarłem do centrum. Komunikacja zbiorowa dopracowana do ideału. Co do sekundy punktualny odjazd i przyjazd. Kupując bilet w automacie wybrałem tańszy, co skończyło się zatrzymaniem na bramce wyjściowej ze stacji Ueno. Bardzo miły strażnik po japońsku (i na migi) z głębokim ukłonem wyjaśnił mi, że muszę jeszcze dopłacić kilka jenów (Y), bo kupiłem niewłaściwy bilet. Obawiam się, że w Polsce zostałbym ofiarą krwiożerczego „kanara”. Tacy właśnie okazali się wszyscy Japończycy, mili, uprzejmi i ani w ząb po angielsku - tu kilku się znalazło. Czasami miałem wrażenie, że Gajdzinowie traktowani są z pobłażliwością, a nawet ze stygmą lekko i oczywiście niedorozwiniętych.
To pierwsze wrażenie. Brak korków, to drugie wrażenie. Przepraszam za ten tekst, ale trzecie wrażenie, to jako syn ortopedy, nie mogłem oderwać oczu od nóg (stóp) Japonek, 99% to platfus, czasami sprawiający wrażenie superplatfusa, takiego, że tokijki chodząc - powłócząc nogami, odczuwają wielki ból; aż mnie bolało mnie w kostkach. Od razu przypomniały mi się opowiadania ze średniowiecznej (ale i jeszcze późniejszej Japonii), gdzie w ramach obowiązujących mód i zwyczajów Japonkom od najmłodszych lat krępowano stopy, aby były małe – jako kanon piękna, doprowadzając do potwornych deformacji. To na tyle, jeżeli chodzi o dygresje anatomiczne. Czwarte wrażenie to czyste powietrze. Okazuje się bowiem, że żeby być szczęśliwym właścicielem samochodu w Tokio trzeba mieć także miejsce parkingowe, za które oczywiście trzeba słono płacić. Generalnie za każde miejsce trzeba płacić, nawet za miejsce na rowery, co już mi się nie spodobało. Japończycy palą papierosy nałogowo. To jeden z nielicznych cywilizowanych rejonów świata, gdzie liczba wypalanych papierosów rośnie. Ale żadnemu tokijczykowi (chyba że to będzie Gajdzin) nie przyjdzie do głowy pomysł, aby niedopałek wylądował na ulicy. Brak petów - wrażenie piąte.
No dobrze, jestem pod wrażeniem piątym, ale jak ja się dostanę do Pakpaku, jeżeli ulice nie mają nazw. Kilka głównych arterii ma nazwy, reszta to numery, kwartałów, przecznic, skwerków, zakamarków, pięterek i schodów, a większość oznaczana krzaczkami, czyli japońskimi literkami. Ta malutki kwartał Minowa, gdzie znajduje się mój hostel, to takie ćwierć Warszawy. Z metra Minowa wychodzi kilka wyjść, niestety wyszedłem niewłaściwym. Japończycy są powściągliwi w kontaktach, ale jak ich poprosić o pomoc, to starają się ze wszystkich sił. Tak i było tym razem, po zapytaniu jednego z przechodniów, zrobił się tłumek chcący pomóc. Każdy jednak miał inny pomysł jak się dostać do hotelu. Najgorsze było jednak to, że każdy pokazywał inny kierunek. W końcu jednak azymut został wskazany, i szczęśliwie, zaczynając pojmować sposób numerowania ulic i zaułków, pod wieczór dotarłem na miejsce. To znaczy pod wieczór japoński, a świt polski. Zegarek cofnięty o siedem godzin. Przez kolejne dni w Tokio przestawiłem swój zegarek biologiczny, a całodzienne wielokilometrowe wyprawy metrem, piechotą czy na rowerze sprzyjały kamiennym snom.
W dniu 1 września 1923 r. region Kantō nawiedziło potężne trzęsienie ziemi o sile 8,3 w skali Richtera. W ogromny pożarze, który strawił dwie trzecie obszaru Tokio zginęło ponad 140 tys. mieszkańców - była to jedna z największych katastrof w historii ludzkości. 9 marca 1945 roku miasto zostało ponownie zniszczone w dywanowym nalocie i w wielkim pożarze. Zginęło około 200 tysięcy osób, więcej niż w wybuchach bomb atomowych w Hiroszimie i Nagasaki. Tokio jest zasadniczo miastem o nowej zabudowie, nawet większość zabytków musiało być odbudowanych – zwykle w starych kształtach, ale w nowej konstrukcji.
Za rogiem odnalazłem bar sushi. Praktycznie przez cały tydzień za każdym rogiem takie odnajdywałem. Na krążącym taśmociągu wokół stołu przesuwały się różne spreparowane garstki ryżu z kawiorem, krewetkami, krabami, ośmiornicami, różnorodnymi rybnymi filetami. Na stole do wyboru klasycznie: sos sojowy, marynowany imbir, pocięty w cienkie plasterki i wasabi –zielony, bardzo ostry chrzan. Wykonujący na poczekaniu kolejną porcję sushi kucharze czasami nie rozumieli mojego japońskiego i na wszelki wypadek powtarzali nazwę, którą wymawiałem. Nie było jednak tak źle, nigdy zamiast ryżu z rybą, nie dostałem np. makaronu z dżemem. Dieta ta służy Japończykom, generalnie są szczupli i zdrowi w przeciwieństwie do Amerykanów, tuczonych i trutych w McDonalds’ach. Na początku trochę mnie to rozśmieszyło, ale później okazało się praktyczne. Przed restauracjami i barami potrawy prezentowane są na wystawach w postaci plastikowych modeli 1:1, będącymi wiernymi kopiami dań prawdziwych. Zasada jest prosta, klient wybiera potrawę z wystawy, która ma swój numer i taką samą dostaje na tacce, tylko do jedzenia a nie oglądania. W barach zawsze dostajemy gratis dzbanek zimnej wody lub zieloną herbatę w proszku. Bardzo często w automatach można kupić i wybrać numerek potrawy, który przekazujemy kelnerowi. Napiwki nie są praktykowane, przynajmniej tam gdzie ja bywałem, czyli w „barach mlecznych”, tylko że w wersji japońskiej.
Możliwe pod warunkiem, że korzysta się z metra lub kolejki, przenosząc się między 23 dzielnicami. Tokio zobaczyć i przespacerować nocą, rzecz bezcenna. Można zacząć od Shinjuku. Znajdują się tutaj trzy kolejowe dworce - stanowią razem najbardziej obciążony kompleks dworcowy na świecie (3,5 mln pasażerów dziennie). To także miejsce lansu, szczególnie popularne wśród młodzieży. Sam nie wiem, czy to dzieci, czy dorośli. Wiek ukryty pod warstwą czegoś do maskowania. W tym roku obowiązujący styl dla nastolatek to „laleczka” w szpilkach o kilka numerów za dużych. To też miejsce (jak Ginza - dzielnica bankowców) dla elegantek i biznesmenów w garniturach, wydających krocie w luksusowych restauracjach, o których tylko czytałem i słyszałem w fantastycznych opowieściach. Miasto ożywa w pełni po 18. Wszystko (prawie) na ulicach opisane jest w Kanji, czyli po Japońsku... Choć postanowiłem zrezygnować z klasycznego, czyli wg przewodnika zwiedzania miasta, to jedno miejsce odwiedzić postanowiłem - ogrody Pałacu Cesarskiego. Cesarz – to tylko symbol, bez znaczenia w bieżącej polityce. Ale bardzo lubiany przez Japończyków. Złośliwcy mówią , że marionetka. Sam pałac jest otwarty dla turystów tylko jeden raz w roku, więc się nie załapałem. Mogłem jednak zwiedzić otoczenie, ładny park w samym centrum miasta. Parków jednak, jak na mój gust, jest za mało (zwiedziłem większość), mam jednak duże wymagania, np. po Londynie czy Berlinie. Shibuja - warto zobaczyć tą dzielnicę, choć tłum mnie przeraża. Znajduje się tutaj skrzyżowanie, przez które średnio na jednym zielonym świetle przelewa się największa liczba ludzi na świecie. Większość to kupujący! Miliony konsumentów. Shibuja to nie tylko zakupy, to także Love Hills i Love Hotels. Mówiąc krótko pokoiki (tysiące, a może miliony; nie liczyłem) na godziny a może minuty. Jest bezpiecznie. Nawet przechodząc przez biedniejsze dzielnice, wśród legowisk z kartonów, namiotów z generatorami, leżących luzem, nikt nikogo nie zaczepiał. Japończycy skupiają swoją uwagę na swoim najbliższym otoczeniu i czasami wydaje się, że wszyscy inny są przeźroczyści.
Tak jak wszędzie można zjeść suschi, także na każdym roku można znaleźć sklepik, gdzie można kupić sushi i dziesiątki, tysiące przygotowanych do szybkiej konsumpcji potraw w jednorazowych opakowaniach. Niestety nawet mała puszka piwa zawsze jest pakowana w jednorazowy woreczek foliowy (ja dziękowałem), a do kupionego jogurtu ekspedient(ka) dodaje łyżeczkę i chusteczkę a do suschi pałeczki (to akurat się przydaje). Mimo tej masowej jednorazowości selektywna zbiórka i recykling kwitnie w Tokio. Przy każdym sklepie, każdym automacie na napoje są pojemniki do selektywnej zbiórki. Zbiórka prowadzona jest także w systemie workowym, i zgodnie z grafikiem, każdego dnia mieszkańcy w wyznaczonych miejscach przy ulicach składuję posegregowane odpady. W ten sposób zbierane są wszystkie odpady od opakowaniowych, niebezpiecznych oraz organicznych. Codzienne odbieranie i wywożenie i skrupulatne segregowanie zapewnia czystość zbiórki. Worki często dodatkowo przykrywane są siatką, dla dodatkowego bezpieczeństwa. Wszystkie odpady w mieście (20 mln ton rocznie) są recyklingowane lub spalane z odzyskiem energii (w 8 spalarniach, a dokładnie elektrociepłowniach na śmieci). Cały system wspierany jest (choć nie jest to chyba model do popularyzacji na świecie) przez „mrówki” czyli bezdomnych. Ponoć w dużej mierze są to osoby, które postanowiły tak żyć, tak powiedział mi jeden emerytowany nauczyciel matematyki. Bezrobocia w Tokio nie ma, nie wszyscy jednak chcą pracować za najniższe stawki a np. puszek aluminiowych, które może pozbierać i sprzedać w punkcie skupu są miliardy sztuk, czyli dziesiątki tysięcy ton. Często widziałem zbieraczy z wózkami pełnymi surowców. Sam czasami im też podrzuciłem jakąś sztukę.
Ciekawostki.
Źródło: Dominik Dobrowolski