Każdy dzień w hostelu zaczyna się podobnie. Przygotowanie śniadania, potem sprawdzanie korespondencji i porannych rezerwacji. Śniadanie kończy się o wpół do jedenastej, a o jedenastej doba hostelowa, ale są elastyczni i czasami śniadanie przeciągnie się do pierwszej po południu. Gościom, którzy kończą swój pobyt w hostelu, macha się na do widzenia życząc bezpiecznej drogi.
Zanim wyjadą, oddaje im się dowód tożsamości zatrzymany na czas pobytu i kaucję za kluczyk do pokoju lub szafki, na wypadek jakby się gdzieś zawieruszył. Często, zanim na dobre opuszczą hostel, zostawiają bagaż na przechowanie do czasu odjazdu pociągu lub odlotu samolotu. Na do widzenia, goście dostają specjalną ulotkę, dzięki której, przy następnej wizycie w hostelu ich znajomi dostaną rabat na nocleg bądź śniadanie gratis.
Od jedenastej do piętnastej jest czas na sprzątanie, porządkowanie i ustalanie rzeczy. O piętnastej zaczyna się kolejna doba hostelowa. Od tego momentu mogą się „logować” nowi goście. Rutyna jak niemal w każdym innym hostelu. Jest jednak kilka spraw, które wyróżniają Hostel Emma na tle innych baz noclegowych w stolicy.
Przede wszystkim, Emma jest spółdzielnią socjalną. Tym samym, jedynym kooperatywnym hostelem w Warszawie. Twórcy i twórczynie Emmy, zmęczeni pracą dla dyktującego warunki szefa, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i założyć własne przedsiębiorstwo, aby samodzielnie zarządzać swoim czasem i zadaniami w pracy oraz brać wspólną odpowiedzialność za firmę.
– Część z nas wyrasta ze środowiska anarchistycznego – mówi Łukasz, jeden ze spółdzielców – dlatego idea spółdzielczości, samorządności, przedsiębiorstwa autonomicznego, zarządzanego poziomo, gdzie nie ma szefów, dyrektorów i kierowników, jest nam bardzo bliska. O wszystkim decydują razem, równo dzielą się zadaniami i odpowiedzialnością za firmę. – U nas nie ma lepszych i gorszych pracowników – dodaje Gosia, spółdzielczyni z Hostelu Emma – każde z nas ma inne umiejętności i wszystkie są tak samo cenne. Szukanie proporcji pomiędzy nimi, jak i porozumienia i konsensusu między nami to ciężka praca, ale bardzo wartościowa.
W tej chwili w spółdzielni jest ich pięcioro: oprócz Gosi i Łukasza, Kasia, Piotrek i Jacek. W hostelu wszystko robią własnymi rękami: pranie, sprzątanie, przygotowywanie śniadań, obsługę recepcji, promocje i księgowość. Zapewniają, że w przyszłości, jak tylko będzie ich na to stać, skorzystają z usług innych spółdzielni w zakresie sprzątania, prania czy okazjonalnego cateringu. Jak przekonuje nas Łukasz, zależy im na budowaniu sieci współpracy i wsparcia pomiędzy spółdzielniami z różnych branż. Widzi w tym realną alternatywę dla bezlitosnego wolnego rynku, gdzie konkurencja zastępuje kooperacje, a zysk ważniejszy jest od człowieka. – Już teraz – deklaruje Małgosia – korzystamy z pomocy księgowych zrzeszonych w Spółdzielni Pozarządowej i zaopatrujemy się w produkty w Warszawskiej Kooperatywie Spożywczej.
A jak to się wszystko zaczęło? – Mam wrażenie – zaczyna Łukasz – że media i urzędnicy chcą widzieć w nas długotrwałych bezrobotnych, wykluczonych ze społeczeństwa, którzy się odbili od dna i zorganizowali w spółdzielnie socjalną. A jest zupełnie inaczej. Gosia i Łukasz tłumaczą, że pomysł na spółdzielnie jest związany z ich, wszystkich spółdzielców i spółdzielczyń Emmy, zainteresowaniami samoorganizacją i oddolną aktywnością ludzi. – To nie było tak – kontynuuje Łukasz – że od lat byliśmy bezrobotni i nie wiedzieliśmy co ze sobą począć i dopiero spółdzielnia socjalna wyciągnęła nas z matni niemocy. Nie. Każde z nas gdzieś tam pracowało, ale się zgadaliśmy, że nie chcemy już dla nikogo pracować, że sami i same chcemy decydować o swojej firmie i pracować w przyjaznej atmosferze, gdzie nikt nie będzie nam mówił, co i jak mamy robić. – Takie możliwości – mówi Gosia – wolnego zarządzania przedsiębiorstwem, równego zarobku i przede wszystkim wspólnego działania opartego na zaufaniu, dała nam spółdzielnia. Jacek, Gosia i Piotrek zarejestrowali się w Urzędzie Pracy jako bezrobotni i we wrześniu 2010 razem z Łukaszem i wtedy jeszcze Zbyszkiem (którego później zastąpiła Kasia), złożyli papiery do Krajowego Rejestru Sądowego o zarejestrowanie Spółdzielni Socjalnej „Warszawa”. Rejestracja trwała 4 miesiące, ale wreszcie się udało. Jacek dopowiada, że urzędnicy są niedoszkoleni i nieprzygotowani z zakresu spółdzielczości socjalnej, a w społeczeństwie spółdzielnie kojarzą się z komuną, a nie z oddolną organizacją i wzajemną pomocą. – W szkołach nie jesteśmy uczeni zaradności i samoorganizacji, nie mamy dobrych wzorów. Ale możemy inspirować się Włochami – kwituje Łukasz – tam jest ponad siedem i pół tysiąca spółdzielni socjalnych, podczas gdy u nas 300. Italia to istne eldorado spółdzielczości – śmieje się Jacek.
Dlaczego spółdzielnia socjalna? Bo daje szersze możliwości niż zwykła spółdzielnia pracy. Przede wszystkim pełne wykorzystanie biznesu do realizacji celów społecznych i możliwość korzystania z grantów i dotacji dedykowanych organizacjom pozarządowym. Uważają, że biznes to nie tylko konkurencja, ale przede wszystkim kooperacja. Muszą jednak przestrzegać twardych reguł wolnego rynku. Jednocześnie zależy im, aby środkiem ciężkości ich biznesu był element społeczny. Podkreślają pierwszeństwo relacji między ludźmi i sprawiedliwych warunków pracy przed zyskiem. – Szukanie porozumienia i wspólne ustalanie reguł gry pomiędzy pracownikami wymaga czasu i pochylenia się nad drugim człowiekiem – podsumowuje Łukasz – na co w korporacjach i instytucjach często nie ma czasu, bo liczy się pieniądz a nie wytwórca. My na to czas mamy, bo relacje międzyludzkie i psychiczny komfort pracy nie mają ceny. Są wartościami, które w dalszej perspektywie okazują się „zyskiem” nieporównywalnym z żadnym pieniądzem.
Pobierz
-
201101261729150182
619295_201101261729150182 ・38.72 kB
Źródło: informacja własna ngo.pl