Marta Widz: - Chciałam wykupić ze szkolnego sklepiku wszystkie chipsy i spalić na dziedzińcu, ale nie spodobało się to. Wycofano za to niektóre niezdrowe produkty. Uczniowie od razu zareagowali. W wyborach do samorządu szkolnego królowało hasło: "Przywrócę colę!"
Nie jest tak sławna jak Brytyjczyk Jamie Oliver, który rozkochał w gotowaniu wyspiarzy, a potem próbował zaszczepić idee zdrowego jedzenia w angielskich szkołach. Marta Widz nie ma własnego programu w telewizji. Nie jest kucharzem. Jest miejską urzędniczką, która studiowała dietetykę.
W ciągu trzech lat udało jej się:
(przeszkolić pół tysiąca intendentów, by wiedzieli, jak komponować szkolne obiady;
(wydać książkę z jadłospisami dla dzieci na cały dzień i rozesłać ją do szkół i przedszkoli;
• namówić większość dyrektorów podstawówek do wprowadzenia przerw śniadaniowych, na których wspólnie jedzą i uczniowie, i nauczyciele;
• urządzić Warszawski Dzień Dobrego Jedzenia i wciągnąć w akcję ponad sto szkół.
Nie udało się: wyrzucić ze wszystkich szkolnych sklepików coli, chipsów, żelków, batoników.
Po lekcjach boli głowa
Rok 2003. Marta Widz wysyła do szkoły najmłodsze dzieci, bliźniaczki Olgę i Julkę (ma jeszcze dorosłą Kasię i Aleksandra). - Wracają do domu, a w tornistrze mają niezjedzone kanapki - opowiada. - Mówią, że nie zdążyły. Potem dowiaduję się, że zupy w stołówce nie dały rady zjeść, bo była duża kolejka.
To samo słyszy od znajomych. Po lekcjach dzieci boli głowa. Bo nie jedzą na czas. Albo zjadają baton. Popijają słodkim napojem z bąbelkami.
W przedszkolu było inaczej. Na śniadanie kanapki na wspólnym talerzu, każdy bierze, jakie lubi, nikt się nie spieszy. Na obiedzie pani wie, komu nie polewać sosem ziemniaków, bo ich nie tknie. Czy nie można by tak w szkołach? Przecież rodzice odbierają dzieci ze świetlicy nawet o 18.
Marta Widz zgłasza się do rady rodziców w szkole swoich dzieci na Ursynowie. - Zaczęłam walczyć o zmianę asortymentu w sklepiku - wspomina. - Okazało się, że rodzicom wcale nie podoba się to, co jest w nim sprzedawane. Wszystkie chipsy chciałam wykupić i spalić na dziedzińcu szkoły, ale pomysł się nie spodobał. Ostatecznie wycofano z kiosku tylko niektóre towary.
Dzieciom to się nie podoba. Podczas wyborów do samorządu szkolnego króluje hasło: "Przywrócę colę".
Rok 2005. Marta Widz, kiedyś wieloletnia urzędniczka krakowskiego magistratu (studiowała finanse publiczne na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie), zaczyna współpracę z ratuszem w Warszawie. Przez kilka miesięcy pisze na umowę-zlecenie do portalu Warszawianka. Zajmuje się m.in. udzielaniem porad dietetycznych.
Kiedy jesienią w ratuszu zwalnia się zajmowane przez Joannę Kluzik-Rostkowską stanowisko pełnomocnika ds. rodziny, nikogo dziwi, że kilka miesięcy później jej miejsce zajmuje Marta Widz. Razem ze znajomą zakłada fundację Zdrowy Uczeń. I wymyśla kampanię "Wiem, co jem". Potem koordynuje ją jako pracownica Centrum Komunikacji Społecznej ratusza, bo stanowisko pełnomocnika zostaje zlikwidowane.
Hitem jest marchewka
Trwa druga przerwa, ale coś nie gra. Za cicho, za pusto. Gdzie są dzieci? Grażyna Sobczak, wicedyrektorka Szkoły Podstawowej im. Przyjaciół Ziemi na warszawskim Tarchominie, otwiera drzwi do klasy III b. Uczniowie siedzą w ławkach i pałaszują drugie śniadanie. Na ławkach serwetki, kanapki, butelki z piciem, termosy z herbatą.
- Kto ma kolorową kanapkę? - pyta Grażyna Sobczak.
Zgłasza się kilkoro dzieci. A Małgosia tłumaczy: - Kolorowa kanapka to taka, która ma sałatę i pomidor. - I rzodkiewki - dodają inni. - I ogórek!
- Kolorowo to znaczy zdrowo - podkreśla Małgosia.
Wychowawczyni Urszula Kostecka: - A jakiego picia nie wolno przynosić do szkoły? - Ga-zo-wa-ne-go! - krzyczy chórem cała klasa.
Wychowawczyni od początku uczy dzieci, że trzeba odżywiać się zdrowo. Chwali te, które przynoszą kanapkę z ciemnego pieczywa z warzywami. Wszystko widzi, bo je razem z dziećmi.
Drugie śniadanie można też kupić w szkolnej kawiarence. - Marchewkę proszę! - woła jedna z dziewczynek.
Dostaje woreczek obranych, pokrojonych warzyw. - Marchewka to hit - twierdzą Alina Borowa i Anna Śliwa, które prowadzą kawiarenkę. By mieć pewność, że dzieci nie będą karmione chipsami i słodyczami, szkoła powierzyła jej prowadzenie mamom uczennic. Serwują przygotowane własnoręcznie, często na zamówienie, kanapki (białe bułki wykluczone). Wyciskają soki. Na półkach są pestki dyni, słonecznika, chrupki kukurydziane. Można usiąść przy stoliku.
Szkoła na Tarchominie ma się czym się pochwalić, gdy Marta Widz organizuje debatę dyrektorów, specjalistów żywienia, rodziców, przedstawicieli sanepidu i kuratorium. Od niej właśnie w 2006 r. zaczyna się kampania "Wiem, co jem". Jest społeczna, dlatego urzędnicy nie chcą wsparcia żadnego z producentów żywności, którzy zgłaszają się do ratusza. I jest pozytywna - pokazuje dobre przykłady.
Są efekty. Gdy Marta Widz w czerwcu odpytuje 166 dyrektorów samorządowych podstawówek (to niemal wszystkie), wspólne śniadanie uczniów z nauczycielami jada się w 84 proc. z nich. Poprzeczka jest jednak ustawiona wyżej: wszędzie ma być tak komfortowo, jak w Szkole Przyjaciół Ziemi, gdzie przerwę śniadaniową wydłużono do 15 minut, żeby był czas na umycie rąk i wizytę w toalecie.
Te złe hamburgery - Gdy jestem w jakiejś szkole, zawsze najpierw idę do sklepiku - zdradza Marta Widz. - Mimo trzech lat kampanii nadal jest w nich beznadziejnie. Królują słodycze.
Pokazuje artykuł z pisma "Kardiologia Polska". Podpisali się pod nim specjaliści m.in. z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, Instytutu Żywności i Żywienia. Czytamy, że "wśród warszawskiej młodzieży w wieku 11-15 lat, przebadanej w latach 2005-06, nadwaga występowała u 18,7 proc. chłopców i 11,4 proc. dziewcząt, a otyłość odpowiednio u 2,8 proc. i 3,4 proc". Z ogólnopolskich badań dzieci czteroletnich wynika, że nadwagę ma 12 proc. dzieci, a otyłość - 7 proc. Dalej jest o skutkach: cukrzycy, nadciśnieniu, miażdżycy. I o szkodliwości izomerów trans kwasów tłuszczowych, które są we frytkach, w pizzy, cheeseburgerach. Wniosek: żywność typu fast food powinna być w szkołach zakazana. - Myślałam, że w urzędzie można więcej zdziałać - mówi Marta Widz. - Myliłam się. Niczego zarządzić nie mogę. Marzę o tym, żeby doprowadzić do prawnego zakazu fast foodu w sklepikach.
Z ankiet wynika, że jedynie 56 proc. z nich ma w ofercie kanapki, 52 proc. świeże owoce i warzywa, a jedna trzecia mleko i przetwory mleczne. Słodycze, słodkie pieczywo i słodkie napoje są w większości. Nie pomagają wzory umów z ajentami rozesłane szkołom przez ratusz, choć gwarantują dzieciom to, co im potrzebne, a nie to, co daje zysk właścicielom stoisk. Dyrektorzy ulegają ajentom, którzy twierdzą, że bez słodyczy nie da się zarobić.
Panie Alina i Ania z Tarchomina (te od marchewki w kawiarence) mówią co innego: - Kokosów nie zarabiamy, ale wychodzimy na swoje. Wymaga to jednak trochę więcej wysiłku, bo chipsy łatwo kupić i zysk z nich jest pewny, a zdrowego jedzenia trzeba poszukać.
Marta Widz: - Znajomi próbowali mnie przekonać, że zakazanie handlu dozwolonymi towarami jest niedemokratyczne. Ale ja natknęłam się w szkolnych sklepikach nawet na napoje energetyzujące! Przecież szkoła to nie tylko miejsce zdobywania podręcznikowej wiedzy. Powinna uczyć stylu życia. Skoro sklepiki są marne, postanowiłam odciągnąć od nich dzieci. To się zaczyna dziać. Znam szkołę, w której pani woźna zakłada biały fartuch i szykuje tace kanapek. Dzieci nie biegną po pączki do sklepiku, tylko do niej.
Kompoty dobre na kłopoty - Czekoladę woli Grześ, a ja ryby wolę jeść - deklamuje uczeń szkoły na Okęciu przy stoisku z daniami rybnymi.
- Pijemy mleko, skaczemy daleko! - trąbią malcy znad stołu z jogurtami, twarogiem, kefirami, mlekiem.
Można też usłyszeć kompotowy blues: - Na zmartwienia i kłopoty bardzo dobre są kompoty.
We Włochach mali kucharze z pięciu szkół pod okiem nauczycielki Agnieszki Osińskiej-Jarmul szorują ręce, zakładają fartuchy i biorą się do owocowej sałatki dzielnicowej. Kroją banany, jabłka, grejpfruty, winogrona, mandarynki.
Tak jest 6 listopada w 16 warszawskich dzielnicach. Prezentacje, degustacje, spotkania ze sławnym kucharzem, szykowanie drugich śniadań przez uczniów, konkurs na najlepszą surówkę, na szarlotkę, na plakat promujący zdrowe żywienie, spektakle z dziećmi przebranymi za pory, selery i marchew, wykłady dla rodziców. Jest kolorowo, pachnąco i mądrze. Uczniowie na matematyce liczą koszt przygotowania zdrowego posiłku, a na języku polskim układają poematy wielbiące zdrowe produkty. To Warszawski Dzień Dobrego Jedzenia. Zorganizowano go po raz drugi. W tym roku uczestniczy w nim grubo ponad sto podstawówek.
Sposobów na edukację, która ma odciągać od słodyczy i fast foodu, jest mnóstwo. Na przykład Szkoła Podstawowa im. Gałczyńskiego na Pradze w zdrowe jedzenie weszła po angielsku. Dzięki nauczycielce Ewie Wódkowskiej. - Moje hobby to języki obce i chcę tą pasją zarazić dzieci. Kampania "Wiem, co jem" podsunęła mi pomysł na działanie - wyjaśnia.
Wymyśliła konkurs. Przedszkolaki i uczniowie podstawówek wychwalali zalety świeżych warzyw i zdrowych posiłków w języku Szekspira. Rok później doszedł niemiecki, a na konkursie pojawił się przedstawiciel ambasady Stanów Zjednoczonych. Opowiadał o zdrowej kuchni. Konkurs zaczęły też firmować ambasada Austrii i Instytut Goethego. Przed rokiem już 500 uczniów rymowało o zdrowym stylu życia. W sześciu językach, bo doszedł włoski, francuski, hiszpański i rosyjski. - Poziom był bardzo wysoki, nagrodziliśmy 200 osób - mówi Ewa Wódkowska. - W tej edycji spodziewam się nawet tysiąca uczestników, bo do konkursu zaprosiliśmy też gimnazja.
Królowa pomidorowa
Cel Marty Widz: we wszystkich szkołach pełne wyżywienie, długie przerwy śniadaniowe i obiadowe, zapewniona woda, w sklepikach tylko produkty zalecone przez dietetyków, w stołówce urozmaicone obiady. Dlatego miesza nie tylko w głowach, ale i w szkolnych garnkach. Gdy organizuje szkolenie dla pół tysiąca intendentów z przedszkoli i szkół, okazuje się, że część z nich ma wiedzę sprzed lat. Niektórzy dopiero uczą się liczyć wartość odżywczą posiłków. - I najczęściej liczą na piechotę - dodaje Marta Widz. - Chcę im dać narzędzie. Właśnie pracuję nad specjalnym programem komputerowym.
W naukowych kwestiach pomagają jej specjaliści z Wydziału Nauk Żywienia Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. - Opracowali propozycje posiłków dla dzieci przedszkolnych i szkolnych oraz ofertę prozdrowotnych produktów dla sklepików szkolnych - mówi prof. Anna Gronowska-Senger, która od początku wspiera kampanię "Wiem, co jem".
Książka z jadłospisami trafia do wszystkich miejskich szkół i przedszkoli. - Na stołówkach powtarzają te same zestawy od lat. Jak jest kotlet mielony, to zawsze z ziemniakami i do tego buraczki - przyznaje Beata Murawska, wicedyrektorka miejskiego biura edukacji.
W książce jest 60 zestawów śniadań, obiadów i podwieczorków. Jadłospisy przypominają kucharzom o kaszy jaglanej, soczewicy i dyni. By zmobilizować szkolne kuchnie do wysiłku, ratusz organizuje konkurs "Tu się jada jak u mamy". Główna nagroda - 7 tys. zł na sprzęt do kuchni lub stołówki. Zgłasza się tylko co dziesiąta szkoła. Za to do głosu są dopuszczeni uczniowie. Stawiają oceny obiadom w swoich stołówkach, a dorosła komisja specjalistów bada 15-dniowy jadłospis. Wygrywa pomidorowa. A najlepsza intendentka pracuje w Szkole Podstawowej nr 87 we Włochach. - Dzieci najbardziej lubią proste, polskie dania - twierdzi Zofia Lis. - Pomidorowa, ogórkowa. Frytek nie podajemy, bo są niezdrowe. Mamy sprawdzonych dostawców warzyw i owoców. Obieramy je na miejscu, wszystko jest świeże.
Zdrowy obiad "jak u mamy" kosztuje 4 zł. Z kompotem i deserem. Czasem na deser jest ciasto, które piecze osobiście Zofia Lis. A czasem, za przeproszeniem, słodki batonik.
Słodyczy nie zabrania swoim dzieciom nawet Marta Widz. Choć na śniadanie daje owsiankę, na drugie do kanapek jest pudełko warzyw i owoców, to w domu pozwala na czekoladę, krówki albo domowe ciasto. - Ważne, żeby dzieci wiedziały, że mają wybór - mówi. - I że nawet jedna osoba może coś zdziałać. A im więcej osób, tym bliżej sukcesu.
Źródło: http://warszawa.gazeta.pl