Kwestie grup nieformalnych z jednej strony, z drugiej zaś współpracy międzysektorowej oraz profesjonalizacji sektora pozarządowego zdominowały ciekawą dyskusję podczas konferencji „Społeczeństwo obywatelskie 25 lat później”.
Inspiracją dla jej zorganizowania są oczywiście obchodzone w tym roku okrągłe rocznice, znacznie wzmagające namysł nad wszelkiego rodzaju sukcesami i porażkami czasu transformacji. Konferencja wokół nowego numeru kwartalnika „Trzeci Sektor”, wydawanego przez Instytut Spraw Publicznych, nie koncentrowała się jednak wyłącznie na przeszłości.
Obok rozważenia pytań o to, jaką Polskę samorządną udało się zbudować w przeciągu ostatniego ćwierćwiecza, zastanawiano się również nad możliwymi do zaobserwowania trendami oraz głównymi wyzwaniami na przyszłość. W dyskusji uczestniczyli zarówno – występujący w pierwszym panelu – doświadczeni działacze i badacze trzeciego sektora, jak również aktywiści i naukowcy młodego pokolenia. Ich perspektywy, choć oczywiście różne, stanowiły dla siebie interesujące uzupełnienie.
Co było?
– W 1989 roku zastaliśmy fasadę: fasadę demokracji, świat totalnie zakłamany – mówił Artur Łęga z Polskiej Fundacji Dzieci i Młodzieży, zwracając uwagę na ogrom wyzwań, z jakimi mierzono się po przemianach. Również profesor Ewa Leś z Uniwersytetu Warszawskiego przekonywała, że to, jak wiele osiągnięto w tak krótkim czasie na polu odbudowy instytucji obywatelskich, należy uznać za duży sukces: – Społeczeństwo z nawiązką skorzystało z nowych możliwości – mówiła, zastrzegając jednak, że nie zostało to należycie docenione zarówno przez rządzących, jak również przez mniej aktywną część społeczeństwa. Powodu takiego obrotu spraw upatrywała w nieodpowiednim modelu włączania organizacji pozarządowych do systemu instytucjonalnego państwa.
Zgodził się z tym również Artur Łęga, przekonując: – NGO-sy mogły i powinny otrzymać więcej niż tylko „prawo do życia”, zapewnione w formie ustawodawstwa. Mogły otrzymać większe wsparcie od państwa w postaci zapewnienia rzeczywistego udziału w kształtowaniu polityki społecznej, gospodarczej, a także realizacji zadań publicznych. Tak się jednak nie stało.
Wydaje się, że według dyskutantów jednym z możliwych powodów takiego stanu rzeczy, było zbytnie nastawienie na korzystanie z zachodnich wzorców przy rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Olga Napiontek z Fundacji Civis Polonus, uczestniczka drugiego panelu, mówiła, że także przy diagnozie dzisiejszej rzeczywistości należy wystrzegać się podobnej pokusy: – Nie jest rolą polskich socjologów branie foremki zachodniego społeczeństwa obywatelskiego po to, by przystawiać ją do polskiej rzeczywistości i powiedzieć: „no nie ma!” – przekonywała, podkreślając specyfikę doświadczeń różnych krajów.
Czego brakuje?
Niewątpliwie na polską specyfikę składa się dziedzictwo „Solidarności” (które to słowo – także pisane przez małe „s” – padło chyba największa liczbę razy podczas konferencji). Profesora Ewa Leś mówiła: – Udało się odbudować instytucjonalną tkankę obywatelskości, co nie byłoby możliwe bez doświadczenia pierwszej „Solidarności” i bez związanej z nią tradycji pracy ponad podziałami, współdziałania i integrowania w miejsce konkurowania i współzawodnictwa.
Zasadne wydaje się oczywiście pytanie, na ile z tej tradycji udało się skorzystać. Profesor Leś nie jest w tej kwestii optymistką: – Wydaje mi się, że te fundamenty są zapomnianą cechą społeczeństwa.
Występujący w drugim panelu młodsi debatanci dzielili się swoim odmiennym doświadczeniem, zwracając uwagę na to, że dla nich wolność jest już czymś zastanym i gwarantowanym. – Wolność nie wybija się już na pierwszy plan w naszych działaniach – mówił Dominik Owczarek z Instytutu Spraw Publicznych. – Większego znaczenia nabierają natomiast kwestie równości, dostępności czy przeciwdziałania wykluczeniu.
Być może więc podobne postawy powoli na nowo stają się ważnym punktem odniesienia dla społeczeństwa? Wskazują na to niektóre badania, które przywołała profesor Leś, według których coraz więcej osób wykazuje postawy prospołeczne i docenia solidarność jako wartość. – Z drugiej strony większość Polaków nie ma poczucia sprawstwa, wpływu na sprawy publiczne. Zamiast współpracy na rzecz dobra wspólnego częściej widzimy konkurencję i konflikt – dodawała, sugerując, że obywatele nie mają gdzie praktykować postaw solidarności w przestrzeni społecznej.
Czego być nie powinno?
Uczestnicy konferencji obszernie dzielili się również swoimi obserwacjami odnośnie słabości sektora pozarządowego. Za jedną z kluczowych uznali podziały wśród organizacji, brak współpracy, znajomości innych podmiotów, czego skutkiem może być powielanie działań oraz brak utożsamiania się z sektorem. Z tym ostatnim zagrożeniem wiąże się również kwestia wizerunku organizacji pozarządowych, na którą zwrócił uwagę Szymon Wójcik z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW: – Polaryzacja dyskusji, w ramach której organizacje albo są „solą ziemi”, albo jedynie fasadą tworzoną przez aferzystów, jest dla sektora bardzo niebezpieczna.
Większe skomplikowanie rzeczywistości uwydatnia się również – jak przekonywali dyskutanci – w kwestii współpracy międzysektorowej i różnic między organizacjami wielkomiejskimi i tymi z małych ośrodków. Jak przekonywał Bohdan Skrzypczak ze Stowarzyszenia Wspierania Aktywności Lokalnej CAL, część trzeciego sektora obejmująca duże, krajowe organizacje, korzystające z projektów systemowych, polityk publicznych czy konsultacji ma duże pole działania, podczas gdy druga – składająca się z małych, lokalnych NGO-sów jest niejako skazana na „kolaborację” z samorządem, co rodzić może całą gamę problemów.
– To nie organizacje warszawskie są solą tej ziemi – dodawał Artur Łęga. – Jak wyglądają polskie stowarzyszenie w małych miejscowościach, gdzie dokonują się największe zmiany? Składają z paru aktywnych osób i są, oczywiście, bardzo różne. Jedno, co je łączy, to bieda.
Dla wielu z nich rzeczywiście jedyną drogą pozyskania środków jest staranie się o nie w samorządzie – co samo w sobie nie jest oczywiście niczym złym, problem tkwi jedynie właśnie w bezalternatywności. Według Artura Łęgi trzeba jednak uważać, by organizacje nie wchodziły w zbyt dużym stopniu „w buty samorządu, posługując się argumentem, że tworzą je aktywni obywatele”.
Podczas dyskusji z salą pojawiło się również przekonanie, że mocne uzależnienie organizacji od środków publicznych zagraża zarówno ich niezależności, jak również prowadzić może do niepożądanej wersji profesjonalizacji sektora, w ramach której „strach, będący główną cechą administracji publicznej, za pomocą pasa transmisyjnego, jakim są pieniądze, przenosi się na organizacje, które zaczynają się kurczowo trzymać procedur”.
Co można zmienić?
Redaktor naczelny kwartalnika „Trzeci Sektor, Marek Rymsza przekonywał, że profesjonalizację warto rozumieć „jako stawanie się dobrym podmiotem tego sektora, w którym się jest”: – Profesjonalizacja obejmuje pewien etos obywatelski podobny do etyki zawodowej w zawodach zaufania publicznego – mówił.
Dodawał również, że jeśli pieniądz, kierowany przez władze publiczne powoduje działania, zamiast je wspierać, to nie jest to odpowiednia droga. Za formułę wykorzystywaną w niewystarczającym stopniu uznał re-granting, pozwalający finansować działania statutowe organizacji, a nie jedynie aktywność projektową.
Na tę samą kwestię zwrócił uwagę także Bohdan Skrzypczak: – Czy możliwy jest alternatywny dla projektowego kanał wsparcia, pozwalający przekazywać pieniądze w oparciu o relacje i zaufanie, nie zaś o wyścig i konkurencję? – pytał.
W tym kontekście ciekawie brzmi również teza Olgi Napiontek, przekonującej, że „potrzeba nam więcej odpowiedzialności za szukanie własnych, lokalnych, polskich, warszawskich, praskich rozwiązań”. – Potrzeba także więcej odwagi wśród donatorów, instytucji publicznych, by takie innowacje społeczne wspierać, nie skupiając się na kopiowaniu tego, co dzieje się na Zachodzie.
Nieadekwatność pewnych działań i sposobów myślenia zauważył także Artur Łęga, mówiąc: – Zamiast szkolić trzyosobowe organizacje z metod zarządzania, powinniśmy starać się o stworzenie mocnych ram prawnych, które pozwolą im swobodnie funkcjonować w swoich środowiskach.
Apelował jednak o cierpliwość, przekonując, że pewnych procesów nie da się przyspieszyć: – Dajmy lokalnym organizacjom, ludziom, którzy w nich pracują, powoli działać i zmieniać tę rzeczywistość. Ona rozwija się w dobrą stronę, zaś wszystkie próby napędzania czy popychania stwarzają z tego urzędniczą strukturę – dodawał.
Co będzie?
Bardzo istotnym wątkiem rozmowy była także kwestia rosnących w siłę ruchów nieformalnych. Inka Słodkowska z Instytutu Studiów Politycznych PAN przekonywała: –Następuje przebudzenie, przychodzi wiosna. Wszędzie widzę młodych ludzi angażujących się w różnorodne działania. Jesteśmy w momencie poprzedzającym rozkwit funkcjonowania społecznego i trzeciego sektora – oceniła optymistycznie.
– Receptą na niektóre kłopoty rzeczywiście są inicjatywy „nowego społecznikostwa” – dodawał Skrzypczak, przekonując, że warto w większym stopniu wspierać „sektor społecznościowy”, a więc te organizacje, które działają nie w sektorze usług, ale w obszarze budowania społeczności i integrowania mieszkańców.
Inka Słodkowska stwierdziła wręcz, że to właśnie „te oddolne, społecznikowskie grupy są obecnie solą ziemi”, choć, jak słusznie przypomniała profesor Ewa Leś, potrzebne są zarówno grupy nieformalne, jak i sformalizowane organizacje. – Oba nurty będą się rozwijać równocześnie – przewidywał Szymon Wójcik, dodając: – Może warto już teraz pomyśleć o sposobach budowania między nimi dialogu tak, by nie wytworzyła się nadmierna opozycja. Warto byłoby bowiem wykorzystać zarówno tę energię, oddolność, jak również profesjonalizm i doświadczenie.
Jak połączyć to wszystko w jedno na miarę społecznych potrzeb i możliwości sektora obywatelskiego? Choć konferencja „Społeczeństwo obywatelskie 25 lat później” nie przyniosła jednoznacznych odpowiedzi, to okazała się przestrzenią ciekawej dyskusji i namysłu. A to już przecież całkiem niemało.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)