Dotacje ze źródeł publicznych to zaledwie ok. 20 proc. przychodów fundacji „Sto Pociech”. Reszta pochodzi z innych źródeł. Jak to możliwe? Kluczowe jest wsparcie zakonu dominikanów, ale też umiejętność łączenia różnych sposobów na zapewnienie wpływów do kasy organizacji.
Fundacja działa od siedmiu lat. Przez trzy wcześniejsze funkcjonowała jako nieformalny klubik. Ma ofertę dla małych dzieci, dla rodziców i dla rodziców z dziećmi. Bo jej misja to właśnie działanie na rzecz rodzin.
Fundacja znajduje się na ul. Freta, na tyłach kościoła św. Jacka. Warunki lokalowe są więcej niż świetne: Organizacja zajmuje lokal o pow. ok. 400 m kw. podzielony na mniejsze sale: kolorowe, przyjazne – dostosowane do potrzeb różnorodnych zajęć. Do tego duży, ogrodzony ogród. Wszystko tuż obok warszawskiej Starówki.
Co wynika ze sprawozdań? Przychody z działalności nieodpłatnej pożytku publicznego – 208 tys. zł. Przychody z działalności odpłatnej: 276 tys. zł. Działalność gospodarcza: 150 tys. zł. Dotacje publiczne: 177 tys. zł. Odpis 1 % podatku: 21 tys. zł. Darowizny od osób prawnych: 110 tys. zł, od osób fizycznych: 39 tys. zł. Łączna suma przychodów w 2013 roku wyniosła 805 tys. zł. Tak wyglądają suche dane. Co się za nimi kryje?
Sponsor w habicie
Gdy pytam o sponsorów, okazuje się, że jest praktycznie jeden – zakon dominikanów. Główne wsparcie to użyczenie lokalu, w którym mieści się „Sto Pociech” i darowizny. Ale są też inne formy pomocy: Piętro nad fundacją znajdują się sale, które są wynajmowane przez „Sto Pociech” w imieniu klasztoru. Pieniądze z wynajmu idą na utrzymanie budynku. – Budynek jest stary i bez przerwy w remoncie. A to dach, a to fundamenty, a to coś jeszcze. Jeśli jednak coś z tych pieniędzy zostanie, to jest przeznaczane na nasze cele statutowe – wyjaśnia Katarzyna Dołęgowska-Urlich, członkini zarządu fundacji.
Społeczni biznesmeni
W ramach działalności gospodarczej fundacja wynajmuje sale na organizowanie urodzin, chrzcin, niewielkich uroczystości. To realny zastrzyk finansowy dla organizacji. „Sto Pociech” prowadzi też małą kawiarenkę. – Gdy ją otwieraliśmy, myśleliśmy, że przyniesie kokosy. Ale nie chcieliśmy dawać zaporowych cen. Efekt jest taki, że jest w stanie sfinansować samą siebie i salę, w której się znajduje – wyjaśnia Dołęgowska-Urlich. Wskazuje jednak, ze to ważny aspekt działalności, bo stworzona została przyjazna przestrzeń, w której dzieci mogą się bawić, a rodziny integrować ze sobą. Dzięki kawiarence wiele osób poznaje lepiej organizację i zaczyna korzystać z jej oferty. Kawiarenka to także zatrudnienie dla osób, które nie znalazłyby dla siebie pracy na wolnym rynku.
Przyznaje, że ten koncept to trochę jak próba łączenia wody z ogniem. Bo z jednej strony chcą stworzyć przestrzeń dostępną również dla tych, którzy nie mają grubych portfeli, a z drugiej, chcą na tym zarabiać. – Nasza działalność gospodarcza z założenia nie jest projektem komercyjnym, więc jest to z gruntu wewnętrznie sprzeczne – przekonuje. – Z czysto biznesowego punktu widzenia byłoby lepiej, gdybyśmy otworzyli kawiarnię kawałek dalej, na Freta i sprzedawali w niej kawę po cenach rynkowych staromiejskim spacerowiczom – ocenia.
Oferta pod względem dostępności jest bardzo zróżnicowana. Część zajęć jest bezpłatna. Dzięki temu, podobnie jak z kawiarenki, może z nich skorzystać każdy. W niektórych przypadkach brak opłat podyktowany jest wymogami grantodawców. Za zajęcia regularne często wnosi się symboliczną opłatę. Po to, żeby, jeśli ktoś się na nie zdecyduje – uczęszczał regularnie, bo w kolejce czekają inni chętni. Są też zajęcia dostępne za wyższe stawki. Zajęcia, za które pobierane są opłaty prowadzone są w ramach odpłatnej działalności pożytku publicznego. Dzięki nim udaje się finansować te, do których fundacja musi dopłacać. – Opłaty nie zawsze podobają się grantodawcom. Ale z naszego punktu widzenia taki model jest sensowny, bo pozwala z jednej strony docierać do różnych grup, ale z drugiej – pozyskiwać środki na prowadzoną przez nas działalność – ocenia członkini zarządu.
Dotacje publiczne trafiają do fundacji głównie z warszawskiego urzędu miasta. Czasami udaje się zdobyć projekt z Funduszu Inicjatyw Obywatelskich albo z projektów grantowych Fundacji Dzieci Niczyje. Przedstawiciele fundacji uczestniczą w pracach DKDS Śródmieście oraz KDS ds. Dzieci, Młodzieży i Rodziny.
1 % jak barometr
Jak na organizację działającą lokalnie, „Sto Pociech” może się pochwalić przyzwoitym wynikiem środków uzyskanych z odpisu 1 % podatku. Jak deklaruje Katarzyna Dołęgowska-Urlich, fundacja praktycznie nie prowadzi w tym zakresie działań na szeroką skalę. – Drukujemy dwa plakaty i pakiet ulotek. Do tego mailing, newsletter, stopka w mailach. Nie robimy żadnej kampanii reklamowej – mówi. Według niej zaletą takiego podejścia jest to, że pieniądze pochodzące z 1 procenta są również wskaźnikiem tego, jak odbierana jest działalność organizacji.
W fundacji pracuje siedem osób zatrudnione na umowę o pracę. To rdzeń zespołu, dzięki któremu możliwe jest jego stabilne funkcjonowanie. Do tego kilkunastu pracowników zatrudnianych na umowę zlecenia. „Sto Pociech” współpracuje również z wolontariuszami. Takich, o których można powiedzieć, że są z organizacją na stałe jest kilku. Kolejnych kilkanaście osób to ochotnicy luźno związani z organizacją lub pomagający przy jednorazowych inicjatywach.
Fundacją kieruje trzyosobowy zarząd. Kompetencje podzielone są w taki sposób, że jedna z osób koordynuje obszar wsparcia i psychoedukacji dla dorosłych, a jedna – organizację zajęć dla dzieci. Każda z nich kieruje swoim zespołem – dba o odpowiedni poziom przychodów w swoim obszarze (a więc pisze również projekty). Pomaga im w tym księgowa oraz dyrektor finansowy. Rozliczaniem dotacji zajmują się kolejne dwie osoby – koordynatorzy.
Sto Pociech nie korzysta ze wsparcia fundraisera. – Na każdym zebraniu finansowym ten temat wraca. Wiemy, że ktoś taki by się przydał. Kilka razy próbowaliśmy znaleźć takiego pracownika, ale oczekiwania kandydatów były zbyt wysokie. Zupełnie niedopasowane do naszych możliwości – wyjaśnia.
Rozwój i stabilność
Fundacja „Sto Pociech” pod względem sposobu finansowania jest raczej nietypowa, bo pieniądze, które uzyskuje z dotacji publicznych stanowią jedynie ok. 20 proc. całości jej przychodów. Ale nie zawsze tak było. Zmiany nastąpiły pięć lat temu. To właśnie wtedy fundacja przeprowadziła się do nowej siedziby. Żeby przestrzeń była lepiej wykorzystana liczba dni, w których ich placówka była otwarta zwiększyła się z trzech do siedmiu.
Równolegle z rozwojem działalności pojawił się jednak poważny problem. W 2010 roku nie udało się im uzyskać żadnej dotacji. Podobnie jak wiele innych organizacji polegli przez drobne błędy formalne w składanych ofertach konkursowych. To był trudny moment w życiu organizacji, ale jednocześnie przełomowy, bo uświadomili sobie, że podstawy ich przychodów nie mogą stanowić wygrane konkursy, bo jest to źródło zbyt nieprzewidywalne.
– Musieliśmy zastanowić się, które elementy naszej oferty mogą się dobrze sprzedać i sfinansować te zajęcia, które z zasady nie są dochodowe. W pewnym sensie była to dla nas szkoła biznesowego patrzenia na to, co robimy – wspomina Katarzyna Dołęgowska-Urlich.
Jak widać, szkoła była dobra. W 2007 roku przychody wynosiły 42,6 tys. zł, a rok później: 267 tys. zł. Od czterech lat wpływy są zdywersyfikowane, ustabilizowane i znacznie wyższe: wahają się od 630 do 805 tys. zł.
Według Katarzyny Dołęgowskiej-Urlich o stabilności finansowej można mówić wówczas, gdy organizacja ma zagwarantowane środki na swoją bieżącą działalność. Czy w przypadku „Stu Pociech” to się udaje? – Przez większość czasu nie musimy się martwić, czy pieniędzy wystarczy nam na nasze sztywne wydatki. Ale to nie jest stuprocentowa stabilność. Co jakieś trzy miesiące musimy sprawdzać, czy wszystko nam się dopina – wzdycha Dołęgowska-Urlich. – Jeśli w danym roku zaleje nam piwnicę albo dach, to jest ciężko. Jesteśmy trochę jak rodzina, w której rodzice się starają i pracują, ale wypadają niespodziewana wydatki i czasem trudno związać koniec z końcem – dodaje.
Robin Hood i inni sponsorzy
Są też obszary, które członkini zarządu ocenia jako takie, nad którymi warto popracować. To przede wszystkim współpraca ze sponsorami oraz przekonanie do siebie indywidualnych darczyńców.
– Na początku naszej działalności pojawiali się potencjalni partnerzy biznesowi (np. producenci rozmaitych gadżetów dziecięcych). My konsekwentnie ich odsyłaliśmy, bo chcieliśmy najpierw zbudować swoją pozycję i wizerunek. Nie umieliśmy o nich zadbać, nie wiedzieliśmy jak, trochę się ich baliśmy. Teraz już nabraliśmy wiatru w żagle i jest to dobry moment, żeby zająć się tematem takiej współpracy. Chcemy się jednak do niej przygotować, przemyśleć kryteria i zasady współpracy z takimi partnerami – deklaruje Dołęgowska-Urlich.
Ma też pomysły na przekonanie osób z otoczenia fundacji, do tego, by szerzej otworzyły swoje portfele. – Roboczo nazwaliśmy to projektem Robin Hood. Przychodzą do nas bardzo różne osoby. Chcielibyśmy zachęcić, tych którym powodzi się lepiej, do tego, żeby wsparli tych, którzy chcieliby korzystać z naszych zajęć, a nie mają na to pieniędzy. Poprzez wpłatę darowizny albo wniesienie opłaty solidarnościowej za zajęcia, które są bezpłatne – tłumaczy.
Choć finanse fundacji mają się nieźle, nie jest powiedziane, że wszystkie obecne źródła finansowania są dane raz na zawsze. Niektóre z nich też kiedyś mogą zacząć wysychać. Ale kto wie, być może okaże się to dla „Stu Pociech” kolejnym impulsem rozwojowym?
Ile mają pieniędzy? Skąd je pozyskują? Czy są stabilne finansowo? Zachęcamy do czytania naszego cyklu artykułów, w którym pokazujemy warszawskie organizacje pozarządowe i ich źródła finansowania. Tylko na warszawa.ngo.pl