Najważniejszym etapem debaty o przyszłym kształcie prawa o stowarzyszeniach jest dyskusja w gronie organizacji o tym, jakich rozwiązań oczekują i które z nich najlepiej realizują potrzeby środowiska stowarzyszeń.
Dyskusja nad zmianą Prawa o stowarzyszeniach jest obecnie na ważnym etapie, a kto wie, czy nie na najważniejszym. Stowarzyszenia w swoim gronie próbują ustalić, co zostawić, a co zmienić w obecnie obowiązujących przepisach i nie jest to jedynie dyskusja nad artykułami ustawy i ich brzmieniem. Niektóre z proponowanych rozwiązań mogą fundamentalnie zmienić nie tylko to, jak funkcjonują stowarzyszenia, ale i czym są. A to jednym się podoba, a drugim nie.
Nieufność i podejrzenia
Mówiąc o zmianach, które potencjalnie mogłyby zmieść z powierzchni ziemi stowarzyszenia, jakimi je znamy, nie sposób nie wspomnieć o zeszłorocznym projekcie ustawy o zrzeszeniach. Stowarzyszenia protestowały przeciwko tym zapisom projektu, które kazałyby im zmieniać statuty ze względu na widzimisię ustawodawcy, znosiłyby formę związku stowarzyszeń, zwiększały biurokrację czy wreszcie unieważniały dotychczasowy dorobek prawny i wiele dobrych praktyk wyrosłych na gruncie orzecznictwa.
Organizacje starały się znaleźć jakiś punkt zaczepienia, który wytłumaczyłby nagłe zainteresowanie decydentów wolnością zrzeszania się. Po przejrzeniu projektu stało się jasne, że marginalizacja utrwalonej formuły stowarzyszenia odbywa się na rzecz nieco widmowej i skomplikowanej (chociażby poprzez liczne odniesienia do kodeksu spółek handlowych) konstrukcji zrzeszenia. Organizacje uznały, że wynika to z chęci umożliwienia zrzeszania się tym przedsiębiorcom, których porozumienia dotychczas nie mogły być partnerem społecznym w rozumieniu przepisów o dialogu społecznym. Organizacje nabrały podejrzeń, że rozwala się, co prawda nie doskonałą, ale dobrze funkcjonującą regulację, by upodmiotowieni w ten sposób przedsiębiorcy i osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą mogły zająć miejsce w debacie publicznej tradycyjnie zarezerwowanej dla organizacji pracodawców i związków zawodowych.
Znamienne dla podejścia projektodawców do dyskusji w ogóle było spostrzeżenie mecenasa Jana Stefanowicza, współtwórcy koncepcji projektowanej regulacji. Na jednym z posiedzeń Parlamentarnego zespołu ds. współpracy z organizacjami stwierdził on, że przeciwko nowatorskim pomysłom na realizację konstytucyjnej wolności zrzeszania się protestuje sektorowy establishment, któremu zależy na dostępie do środków i utrzymaniu uzyskanych przywilejów. Z wypowiedzi tej wynikało w zasadzie, że nowa ustawa jest odtrutką na zamknięcie środowiska, które nic sensownego nie robi, za to z uporem trwa w korzystnym dla siebie ideologicznym i funkcjonalnym bezruchu. Pytanie, czy zarysowanie takiego podziału wynikało jedynie z potrzeby zbudowania solidnej podstawy dla forsowania nowych założeń, czy też może przez 20 lat funkcjonowania ustawy środowisko rzeczywiście dorobiło się hamującej postęp nomenklatury?
Członkowie i działalność społeczna
Odpowiedź na to pytanie być może wyklaruje się w toku sektorowej dyskusji, gdy w konfliktach nad konkretnymi rozwiązaniami organizacje zdecydują się w większym stopniu ujawnić wartości, jakie nimi kierują. Oczywiście w samej chęci obrony nabytych praw nie ma nic złego, a prawo powinno wspierać te dążenia. Pewne podziały widać jednak wyraźnie na przykładzie dyskusji o tym, ile osób powinno mieć prawo zawiązania stowarzyszenia.
Obecnie obowiązująca liczba 15 osób jest najwyższa w Europie i, jak wspominają niektórzy, wzięła się z pędu władzy komunistycznej do zablokowania nadmiernego rozkwitu tej formy aktywności. Obecnie wysnuwane są propozycje zmniejszenia tej liczby do dziewięciu, pięciu, a nawet trzech osób. Zwolennicy radykalnego obniżenia progu argumentują, że najważniejsze jest stymulowanie aktywności poprzez znoszenie barier dostępu, a w praktyce i tak decyzje podejmują dwie – trzy kluczowe osoby.
Przeciwnicy obniżenia wysuwają rożne argumenty, od prawnych – trudno o kolektywny zarząd i członków, którzy nie wchodzą w jego skład, gdy grupa obejmuje trzy osoby; do ideowych – stowarzyszenie oparte jest na pracy społecznej swoich członków i jako takie jest sumą kolektywnych wysiłków. W świetle tego argumentu, tak idea, jak i aktywiści, którzy nie są w stanie przekonać do siebie kilkunastu osób, nie zdają testu społecznego zaufania i tym samym nie powinni móc zakładać organizacji.
Argumentem ciekawym z punktu widzenia tego, jak sektor stowarzyszeń ocenia sam siebie, jest pogląd, że umożliwienie trzem osobom zakładania stowarzyszenia ze wszystkimi tego konsekwencjami – w tym możliwości ubiegania się o środki publiczne – to otwarcie drogi do patologii polegającej na umożliwieniu prowadzenia nastawionej na zysk działalności gospodarczej pod przykrywką działalności społecznej. Zwolennicy tego podejścia prawdopodobnie zakładają, że kontrola członków liczbie co najmniej 15 nad poczynaniami zarządu ma zazwyczaj charakter faktyczny, nie zaś fikcyjny, polegający na dorocznym rytuale klepania sprawozdań bez uprzedniej uważnej lektury.
Kogo jeszcze na członka?
Innym pomysłem, który ma tyluż zwolenników, co przeciwników, jest postulat umożliwienia tworzenia stowarzyszeń, których członkami mogłyby być jednocześnie osoby fizyczne i prawne. Z obserwacji dyskusji wynika, że – o ile chodzi o osoby fizyczne i inne organizacje pozarządowe – wiele postaw przeciwnych temu rozwiązaniu ma charakter purystyczny: tworzenie takich hybryd to „mieszanie bananów z pomarańczami” – niepotrzebne, bo różne typy członków mają różne potrzeby i potencjalnie rodzące formalne komplikacje, wynikające właśnie z różnic między typami członków.
Zwolennicy takiego połączenia różnych typów „owoców” często wychodzą z założenia typu „dlaczego nie?”. Obecnie trudno znaleźć zastosowanie dla takiej formy zrzeszania się, dlatego że nikt nie rozważa jej jako możliwej do zastosowania alternatywy. Jeśli się pojawi, znajdą się i takie organizacje, które uznają, że to coś w sam raz dla nich.
Znacznie bardzie kontrowersyjny wydaje się pomysł umożliwienia zrzeszania się wszystkich ze wszystkimi – osób fizycznych i prawnych, w tym np. spółek czy instytucji. Wiele osób reaguje nerwowo na samą myśl, że podmioty gospodarcze mogłyby być częścią takich samych struktur, co stowarzyszenia czy fundacje – bo przecież w dążeniu do maksymalizacji zysku musiałyby widzieć i w tym jakiś ekonomiczny interes. Pytania budzi też możliwość korzystania ze środków publicznych na zasadach dotyczących organizacji pozarządowych przez podmioty, w których część walnego zebrania tworzą spółki czy osoby prowadzące działalność gospodarczą i występujące w takim właśnie charakterze.
Z kolei taka możliwość bardzo by się przydała organizacjom, które współpracują z biznesem lub działają na rzecz uspołecznienia i uetycznienia działalności nastawionej na zysk. Organizacje promujące społeczną odpowiedzialność biznesu chętnie skorzystałyby z możliwości uformowania struktury członkowskiej z firm, które budują swój CSR – w końcu nie jest to sensu stricte część ich nastawionej na osiąganie zysku działalności.
Magiczny składnik
Przykłady na kontrowersje wokół tworzenia nowych lub podrasowania starych rozwiązań dla stowarzyszeń można by mnożyć. Istotne jest jednak nie tylko to, na czym różnice te polegają, ale również co napędza dyskusję i formułowanie nieraz zupełnie przeciwstawnych dokumentów. Bez tego bowiem trudno będzie osiągnąć rozwiązanie kompromisowe, czyli takie, które – jak głosi mądre przysłowie – sprawia, że wszystkie strony są nieszczęśliwe dokładnie po równo.
Wydaje się, że jednym z głównych katalizatorów różnic między poglądami na kształt poprawionej ustawy Prawo o stowarzyszeniach jest „magiczny składnik” – przyjęta doza zaufania do współobywateli. Niektórzy przyjmują perspektywę nieco zgorzkniałą, która zakłada, że aktywiści i organizacje często podejmują decyzje oparte na nie zawsze czystych intencjach, a w najlepszym wypadku dyktowane chęcią pójścia na skróty – i jest to perspektywa bliska zarówno regulatorom, jak i niektórym przedstawicielom sektora. Jej przeciwieństwem jest perspektywa wolnościowa, nieco bardziej optymistyczna, która zakłada, że ludzi nie da się uchronić przed wyborami, jakich świadomie dokonują. A ponieważ człowiek jest z natury leniwy, to jeżeli ma ułatwione działanie, nie będzie chciał skręcać na manowce i kombinować. Należy wobec tego upraszczać i otwierać procedury oraz oddawać ludziom prawo do decydowania, jak chcą działać.
Oczywiście od optymizmu lepszy jest jedynie umiarkowany optymizm, który pozwala wyważyć obie racje. Ta pierwsza jest jednak o tyle niebezpieczna, że może przejawiać się w chęci tworzenia przepisów nie po to, by ułatwić działanie uczciwym, ale utrudnić je tym, którzy uczciwi nie są, co skomplikuje życie przede wszystkim tym pierwszym. A pytanie, czy uda się przepisami prawa uchronić ludzi przed podejmowaniem złych decyzji jest pewnie tak stare, jak Kodeks Hammurabiego.
Źródło: informacja własna