W Warszawie założyła rodzinę, studiowała, podjęła pracę. W końcu uznała, że ma zbyt dużo wolnego czasu, który ucieka przez palce. Wróciła więc do tego, co było w jej rodzinie naturalne: pomagania innym.
Z Białorusi do Polski
Sasza Muszyńska, przyjeżdżając do Polski, nie zakładała tutaj pobytu dłuższego niż pół roku. Urodziła się i wychowała na Białorusi, w Mińsku, gdzie mieszkała do dwudziestego roku życia. Dorastanie Saszy przypadło na czasy pierestrojki, wówczas zakończyła studia: bibliotekoznawstwo. O pracę w zawodzie nie było łatwo, o inną zresztą – też nie. Wówczas rodzina w Polsce (ma krewnych we Wrocławiu) zaproponowała jej przyjazd i opiekę nad dzieckiem. Ona uczyła go rosyjskiego, a ono ją polskiego. Po kilku latach trafiła do Warszawy, tu zaczęła pracę w zakładzie kosmetycznym, poznała swojego przyszłego męża, założyła rodzinę. Obecnie syn Saszy – Adrian – ma już 18 lat. Jest w ostatniej klasie liceum.
„Myślałam, że już nigdy nie będzie dobrze…”
Sasza jest zadowolona z życia, ma rodzinę, pracę, którą lubi, przyjaciół, wiele czasu poświęca też na wolontariat w jednej z warszawskich organizacji pozarządowych. Ale nie zawsze tak było. Gdy 20 lat temu przyjechała do Warszawy, była samotna, zagubiona. „W Mińsku mieszkałam w domu, w którym znałam wszystkich. Od małego wychowywaliśmy się razem, jak w rodzinie. Mieliśmy do siebie pełne zaufanie. Nasze mamy zostawiały sobie nawzajem klucze do swoich mieszkań, gdy musiały gdzieś wyjść. Chodziliśmy do siebie wspólnie na obiady – mieszkaliśmy w bloku, który dla nas był jednak domem”.
Przyjazd do Warszawy był jak kubeł zimnej wody. Miasto nie przywitało Saszy przyjaźnie. Mieszkanie wynajęła razem z inną dziewczyną, od znajomych. Kontakty z współlokatorką układały się źle. Tutaj Ola też opiekowała się dzieckiem, zanim nie znalazła innej pracy – tej, gdzie pracuje obecnie – w salonie kosmetycznym. W tym wszystkim najgorsza była tęsknota – za domem, rodziną. To uczucie towarzyszy jej zresztą do dziś, jednak teraz jest już łatwiej – w Warszawie zapuściła korzenie, teraz i tutaj ma swój dom. Gdy wraca myślami do tej decyzji, przypomina sobie, że początki życia w obcym mieście nie były łatwe także z zupełnie prozaicznych powodów. Nie znała jeszcze dobrze Warszawy, a zatem trafienie do odpowiedniego urzędu w celu załatwienia formalności związanych z uzyskaniem pozwolenia na stały pobyt w Polsce nie było wcale banalną sprawą. Pewnego razu, gdy opowiadała znajomym historię, jak błądziła po mieście przez dobrych kilka godzin, jej przyszły maż spytał, czemu nie poprosiła go o pomoc, przecież by zawiózł ją gdzie trzeba.
„Pomaganie jest u nas chyba rodzinne”
Jak twierdzi Sasza, jej mama była „pierwsza do pomagania”. Nie chodzi tu o zinstytucjonalizowaną działalność, ale raczej o odruch serca. A zatem o pomoc sąsiedzką, a także tę kierowaną do osób nieznajomych, np. w sytuacji zasłabnięcia na ulicy. Sasza swoich sił w pracy na rzecz innych spróbowała bardzo wcześnie, bo w wieku 15-16 lat. Jak teraz mówi, wzięła jednak na swoje barki zbyt ambitne zadanie, podejmując wolontariat w sierocińcu. Obciążenie psychiczne, jakie niosło za sobą takie zajęcie, spowodowało, że nie pozostała tam długo – około pół roku, twarze tamtych dzieci pamięta jednak do dziś.
Później miała długą przerwę – potrzebną na zaklimatyzowanie się w Polsce. Trzy lata temu ukończyła filologię rosyjską, a jak studia się skończyły, przybyło nagle zbyt dużo wolnego czasu. I wtedy znów odezwał się w Saszy instynkt wolontariuszki. „Mój syn dorósł, mam stabilną sytuację życiową, uznałam, że warto by jeszcze coś w życiu pożytecznego zrobić. Wysłałam moje CV do trzech warszawskich organizacji pozarządowych. Jako pierwsi odezwali się do mnie ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. Tak tu trafiłam”.
Sasza wolontariuszką w SIP-ie jest od roku. Jej praca polega na pomocy obcokrajowcom, gdy potrzebują skorzystać z naszej służby zdrowia. Towarzyszy im podczas wizyt u lekarza, w szpitalach jako tłumacz z rosyjskiego na polski. Uczestniczy także w organizowanych przez SIP weekendowych szkoleniach dla wolontariuszy, np. z zakresu rosyjskiego języka medycznego, praw pacjenta.
Wszyscy pracownicy SIP-u bardzo chwalą Olę za jej sumienność i świetną wręcz organizację pracy. To, co jest ewentualnym punktem krytyki, to brak asertywności: „Sasza jest wolontariuszką sumienną, obowiązkową i zawsze otwartą na pomoc w każdej porze dnia i nocy, jeśli tylko pozwala jej na to czas, który poświęca rodzinie i pracy. Jako osoba jest bardzo życzliwa, pełna gotowości do współpracy w różnych sferach. Jeśli chodzi o te gorsze strony, to jedyne co mogę powiedzieć to, że czasem daje sobie wchodzić na głowę i przez to biega od szpitala do szpitala, albo pozwala do siebie dzwonić cudzoziemcom prawie o każdej porze dnia”.
Wolontariat na co dzień
Praca w SIP-ie daje Saszy ogromną satysfakcję. Czuje, że robi coś potrzebnego i twórczego. Jak sama twierdzi, trudno mówić tu o spektakularnych sukcesach, ale pomaganie ludziom w ich codziennych problemach daje namacalne rezultaty. Obecnie Ola pomaga rodzinie uchodźców w znalezieniu dla ich dziecka miejsca w ośrodku dla dzieci z autyzmem. Ma dużą nadzieję, że im się uda. Zdaje sobie także doskonale sprawę, że gdyby nie jej pomoc w szpitalu wiele osób nie miałoby szansy skorzystać z opieki medycznej, czasem naprawdę niezbędnej.
W końcu także realia życia w warszawskim bloku stały się bliskie tym, które Sasza pamięta z Mińska. Tutaj teraz też wszyscy się znają, albo inaczej: wszyscy znają Saszę, która w wolnych chwilach – a te wciąż znajduje – pomaga sąsiadom, przede wszystkim osobom starszym, np. robiąc zakupy, czy wieszając im w domach firanki. Barbara Jelowicka – sąsiadka, jak mówi, Oleńki: „w ubiegłym roku zachorowałam na półpaśca. To ciężka i zakaźna choroba. Jedynie Ola się nie bała, przychodziła do mnie, smarowała mnie maściami. Moja rodzina także do mnie przyjeżdżała, ale podawała jedzenie przez okno”. Sasza, zdaniem pani Barbary jest także świetną matką, „bardzo ładnie prowadzi syna, nie widać go włóczącego się po ulicach. Chętnie chodzi z mamą do teatru, do kina”. Sąsiadka, dużo starsza od Oli, jako że ma 80 lat, traktuje ją jak swoją córkę, czasem ją także strofując: „ostatnio pogoniłam Olę, żeby odwiedziła lekarzy, zadbała o siebie i o swoje zdrowie. To wstyd, żeby kobieta chodziła bez trójki”.
Joga i sztangi
Pasją Oli jest czytanie. „Zawsze mam książkę w torebce, czytam w łazience, jak gotuję. Do snu mam jedną książkę, do autobusu drugą”. Praktykuje także jogę, do czego jeszcze w dzieciństwie zachęcił ją jej tata – jogin, sportowiec. To tyle, jeśli chodzi o spokojną naturę Saszy. Próbuje bowiem także swoich sił w zupełnie innej dziedzinie – podnoszeniu sztang. Jest to coś, czego nigdy nie robiła i – jak twierdzi – przypisane do mężczyzn.
Tę bardziej żywiołową stronę temperamentu Oli znają jej koleżanki, z którymi pracuje w zakładzie kosmetycznym: „Sasza ma silną osobowość, niektórzy są zdziwieni, że potrafi wyegzekwować to, na czym jej zależy. Sprawa może wydawać się błaha (np. ustalane grafiku urlopowego), jednak, jeśli budzi ona w Oli poczucie niesprawiedliwości – nie ustąpi”. Ola przyznaje, że krew ukraińska i węgierska, jaka płynie w jej żyłach, to wybuchowa mieszanka.
Co wciąż jest trudne?
Tęsknota. Za domem, rodziną. Stara się ich odwiedzać raz na pół roku. Jeździ nie tylko do Mińska, ale także do rodzinnej wsi, składającej się z kilku domów w rezerwacie przyrody, nad jeziorem. Ale gdy jest tam, to tęskni za Warszawą, bo polubiła to miasto. Gdyby przyszło jej wrócić na Białoruś, brakowałby jej Łazienek, ulubionych teatrów i trasy rowerowej do Powsina. Tęsknota wciąż doskwiera Saszy, ale najgorzej było chyba wtedy, gdy urodziła dziecko. Martwiło ją to, że jej rodzina nie ma możliwości towarzyszenia w dorastaniu chłopca. Zresztą, jak przyznaje Ola, były i bardziej przyziemne powody tej tęsknoty – nie można było „podrzucić” dziecka rodzicom, aby samemu trochę odpocząć.
Wolontariat i co dalej?
„A czy coś musi być? Teraz jest bardzo dobrze”. Sasza nie znajduje powodów do narzekania w swoim życiu. Jest pewna, że chce kontynuować podjętą rok temu pracę wolontarystyczną. Pomaganie innym, oprócz tego, że leży w jej naturze, daje Saszy poczucie bycia potrzebną, dodaje pozytywnej energii oraz – dzięki szkoleniom dla wolontariuszy – przyczynia się do podnoszenia jej kompetencji. Ola zastanawia się także, czy tę „tradycję rodzinną” będzie kontynuował jej syn.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)