Delikatna i kapryśna tkanka społeczna nie poddaje się łatwo kształtowaniu. Wejście z zewnątrz w małą społeczność ze swoim pomysłem to nie tylko akt sporej odwagi i wiary we własne siły, ale też żmudny proces, w którym sukces nie przychodzi łatwo. Jednak tchnięcie nowego życia i entuzjazmu w ludzi przynosi odpowiedź zwrotną dla samego inicjatora: nowe perspektywy i nową energię. Oto historia jednego projektu.
Elżbieta Chojak od kilku lat na działce u swojej przyjaciółki hoduje kwiaty. Lubi jeździć na rowerze i lubi patrzeć, co się wokół niej dzieje.
Jeżdżąc po mieście zatrzymywała się, widząc zaniedbane podwórka i trawniki i tam też rzucała nasiona kwiatów. Niektóre z nich zostały rozdziobane przez ptaki, inne porozrzucał wiatr, ale część wrosła w ziemię. Później pani Elżbieta jechała po mieście i widziała, jak zaniedbane trawniki i podwórka robiły się trochę bardziej kolorowe i jakby mniej zaniedbane. Do zmiany potrzebna była wiara jednej osoby, że otoczenie można kształtować i łut szczęścia.
To był impuls do bardziej konkretnego pomysłu, w którym zmiana miała nastąpić na kilku z brzydkich, zaniedbanych wrocławskich podwórek, których w śródmieściu nie brakuje. Projekt przybrał realną postać i nazwę „Nasze miejsce, nasza ławeczka”. Ławeczka wzięła się stąd, że dawniej, szczególnie w niewielkich miejscowościach, to właśnie na podwórkowych ławeczkach kwitło życie towarzyskie, szczególnie starszych mieszkańców. Obecnie, jak się okazało, ławeczka jest również miejscem życia towarzyskiego, choć w formie bardzo niepożądanej przez mieszkańców.
Moim partnerem w projekcie była biblioteka, więc na początku szukałam pośród podwórek moich znajomych bibliotekarek. Ale one, kiedy dowiedziały się, że w projekcie chodzi również o postawienie ławeczki, wycofały się. Problem w tym, że ławka od razu kojarzy się z panami, którzy z piwem przesiadują na niej całymi dniami. Nikomu nie przyjdzie do głowy, by zmobilizować się, panów przepędzić i odzyskać ławeczkę. Najczęściej problem kończy się usunięciem ławeczki – mówi Elżbieta Chojak.
Oczywiście wyobrażałam sobie, że ludzie będą mi bardzo pomagać. W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej. Wybrałam do projektu trzy wrocławskie podwórka – to było za dużo. Lepiej bym sobie dała radę, gdybym wybrała jedno – przede wszystkim mniej bym się zmęczyła.
Największe było podwórko na Żeromskiego (15 klatek) i tam powstały dwa ogródki. Lokalizację pierwszego wskazała administracja budynku. Nowy ogródek miał powstać tuż przy istniejącym już ogródku, ale niedostępnym dla większości mieszkańców.
Zrobili go mieszkańcy dla swoich dzieci kilka lat wcześniej. Dzieci dorosły, ale ponieważ mieszkańcy ogródek zrobili sami uznali, że jest ich i nikt nie będzie z niego korzystał. Był ogrodzony płotem, miał furtkę a na nim zawieszoną kłódkę. Nie chodziło o to, żeby tam się bawić, ale żeby był i żeby było na co popatrzeć.
Propozycja, by tam zrobić miejsce do zabaw dzieci i spotkań mieszkańców padła na podatny grunt:
Rodzice od razu się zdeklarowali, że będą mi pomagać – w sumie pracowało tam ze mną kilka osób dorosłych i chmara dzieci.
Nowy ogródek z piaskownicą dla maluchów zrobiony przez panią Elżbietę z matkami i dziećmi powstał jako druga część starego ogródka. Ponieważ „starzy” mieszkańcy od samego początku nie chcieli się na niego zgodzić, obie części oddzielił żywopłot.
Mieszkańcy uznali jednak, że to za mało i że do nowego kawałka ogródka trzeba wchodzić przez nową furtkę – i tak się stało. I wchodzą tam teraz tylko ci, którzy go robili. „Nowe” matki i ich dzieci nie przechodzą na drugą stronę, tak samo „starzy” mieszkańcy nie przychodzą na nową część.
Mało tego – obok znajdują się ławeczki, na których wysiadują od wczesnych godzin rannych panowie z piwem. Oni również nie próbują się dostać do żadnego z ogródków – chociaż byłoby to łatwe. Płot jest rachityczny, furtka też, można by to łatwo przeskoczyć. Stanowią tylko barierę psychologiczną – komunikat „Tu nie wolno”.
Widzę, że to miejsce jest w dobrym stanie i myślę, że tak będzie dalej. Mieszkańcy będą o nowy ogródek dbać, bo on już jest ich.
Z kolei drugi ogródek, zrobiony z drugiej strony podwórka miał być miejscem zupełnie nowym, nieobciążonym żadnymi konfliktami. Tutaj jednak pomimo początkowego zainteresowania mieszkańców pani Elżbiecie pomagały tylko dzieci, którym bardzo podobała się ta nowa, wyrywająca ich z monotonii zabawa.
Przygotowałam piaskownicę i zasadziłam kwiaty tylko z dziećmi, nie licząc jednej starszej pani i jej córki, które od czasu do czasu nam pomagały. Rodziców to nie interesowało, chociaż wiedzieli, co chcę u nich zrobić. Wcześniej, jeszcze przed rozpoczęciem projektu, chodziłam z ulotkami od drzwi do drzwi, mówiłam, czym się będę zajmować przez najbliższe 8 miesięcy.
Kiedy zakończył się projekt, w tym ogródku rosły słoneczniki. Rozdawałam konewki dzieciom, mówiłam, że kwiaty są na wodę. Dorośli nie podpowiadali swoim dzieciom, co powinny zrobić. Dlatego, kiedy tam byłam, dzieci nawet dobrze się bawiły, ale potem przestały dbać o ogródek. W lecie tylko słoneczniki się pięknie uchowały, inne kwiatki trochę już uschły. Na jesieni zrobiło się już biednie. Dosyć szybko ktoś też zepsuł furtkę – psy wchodzą i wychodzą.
Wielkie podwórko ze swoimi mieszkańcami to jak mikrospołeczność i nie stanowi zwartej grupy. Przebiega przez nie wyraźna, choć niewidzialna granica. Są w niej podziały, kłębią się zadawnione spory, choć niekoniecznie wszyscy wiedzą, od czego się zaczęły. Tego nie widać z zewnątrz i tego tak łatwo zmienić się nie da.
Ja jak wchodzę przez główną bramę to widzę tylko jedno wielkie podwórko. Ludzie, którzy tam mieszkają wychodzą na podwórko ze swojej klatki i widzą tylko to, co znajduje się przed nią. I właśnie to, co widzą uważają za swoje podwórko.
Ta granica wyznaczająca przestrzeń mieszkańców wyznacza też ich wzajemne relacje.
Kiedy w kwietniu na zakończenie projektu zorganizowaliśmy festyn w tym ogródku, który nie był obciążony żadnymi konfliktami, zaproszeni byli wszyscy mieszkańcy, z całego podwórka. Ludzie z drugiej strony tak naprawdę nie przyszli – stali gdzieś z tyłu i przyglądali się, ponieważ to nie jest przestrzeń, którą oni na co dzień używają. Może tylko ich dzieci skorzystały z zaproszenia.
Zastanawiałam się, skąd się to bierze.
Tam dzieci mają poczucie, że są najgorsze, zresztą tak jak dorośli. Mówią, że nawet straży miejskiej i policji nie chce się do nich przyjeżdżać na interwencję. Widzą też, że dookoła remontuje się inne podwórka, tak jak to po drugiej stronie ich ulicy. Wyremontowano je za unijne pieniądze.
Dlatego pewnie wszyscy trochę oczekiwali, że na ich podwórku też będą jakieś nowoczesne urządzenia dla dzieci-zjeżdżalnie, huśtawki, pajęczyny. Mój projekt był jednak zupełnie inny.
Pytali się mnie, dlaczego miasto u nich nic nie robi, bo przecież powinno się tym zajmować.
Tłumaczyłam, że kiedyś tak się stanie, ale ich dzieciom podwórko potrzebne jest teraz. Za kilka lat dorosną i nie będą potrzebowały placu zabaw.
Mówiłam też, że ich podwórko jest tak duże, że mogą im tam kiedyś postawić jeszcze jeden piękny budynek, który ogrodzą płotem i dzieci będą przez pręty podglądać, co się tam dzieje.
Tylko dzieci były ufne i uważały, że z tego może być coś fajnego. Myślę, że były nawet dumne, z tego, co nam się udało stworzyć.
W ramach tego samego projektu Elżbiecie Chojak udało się tez zmienić inne podwórko, chociaż tam najważniejsza był ściana, na rogu ulic Prusa i Wyszyńskiego, za inną biblioteką. To była brudna, brzydka ściana, o którą chłopcy odbijali piłkę, a mężczyźni zanim rozeszli się do domów sikali na nią. Wrocławska grupa „Kolektyf” stworzyła tam graffiti – miało ono zmienić wygląd i przeznaczenie ściany. Żeby była ozdobą, ścianą, na którą się patrzy. Grupa nie tylko zrobiła graffiti, przeprowadzono też warsztaty dla młodzieży
Jeden z tych chłopaków powiedział mi wtedy, że animacja w dużym mieście powinna polegać na krótkich akcjach. W miejscach, które aż się proszą, aż wyją o zmianę należy wchodzić na chwilę. Zrobić zamieszanie, pokazać, że można inaczej. I wyjść. Chcecie, to róbcie to dalej. Nic na siłę.
W przypadku dłuższych projektów istnieje obawa, że to sam pomysłodawca najbardziej się narobi, bo przecież projekt trzeba dokończyć, rozliczyć, nie można go zostawić.
Ten projekt starannie sobie wymyśliłam – chciałam, żeby dodatkowo w czasie zimy mieszkańcy z trzech podwórek, na których pracowałam przychodzili do trzech bibliotek na zajęcia integracyjne. To były tańce w kręgu i nauka piosenek. I to był mój osobisty sukces. Warsztaty integracyjne podczas zimy trwały tylko dwa miesiące – pozostałością po nich są spotkania dwa razy w tygodniowo we wtorki i soboty, które odbywają się do dziś.
Pani Elżbieta projekt zakończyła, odniosła sukces, choć zderzyła się też z kilkoma przeszkodami, których nie mogła przewidzieć na początku jego realizacji. Zdobyła nowych znajomych, nowe doświadczenie, ale jednak, jak mówi, kontynuować nie zamierza. Ale jak przystało na osobę pełną energii i przekonaną, że można i należy szukać nowych wyzwań, chce się zmierzyć z kolejnym.
W tym roku przechodzę na emeryturę. Ja się jeszcze w życiu nie napodróżowałam. Mam w planie podróżowanie autostopem. Jak pewna pani malarka, która od kilku lat, będąc na emeryturze, podróżuje autostopem. Ona zawsze w taką podróż zabiera płatki owsiane i eleganckie ubranie. Dzięki temu, kiedy podobno zdarzyło jej się znaleźć na japońskim dworze cesarskim, potrafiła się tam odnaleźć. Mam więc dobry przykład i inspirację.
O animacji mówi Karolina Furmańska, doświadczona animatorka, która od kilku lat wspiera aktywizację mieszkańców przede wszystkim niewielkich miejscowości, znajdujących się okolicach Wrocławia :
Ludzie na początku zazwyczaj deklarują swoją pomoc i najczęściej na deklaracji albo początkowym zainteresowaniu się kończy. Stopniowo okazuje się również, że zadawnione spory dają o sobie znać, a zrzucanie winy na innych dodaje swoje. Bardzo trudno wyrwać się z tego zaklętego kręgu.
Bardzo dobrym pomysłem jest jak najwcześniejsze angażowanie samych mieszkańców w dany projekt, ale o wiele trwalsze rezultaty można osiągnąć jeśli to sami zainteresowani będą uczestniczyć w procesie kreowania odpowiedzi na zdiagnozowane potrzeby. Wtedy będą bardziej utożsamiać się z danym pomysłem i chętniej włączą się do pracy. Dodatkowo, należy szukać sojuszników: potencjalnych liderów, autorytety, instytucje i organizacje z danego terenu.
Natomiast nie jestem zwolenniczką tezy, że animacja w dużych miastach powinna polegać na krótkich akcjach – wchodzeniu na chwilę i robieniu zamieszania. Animator nie daje gotowych rozwiązań, pomaga w określeniu problemów i potrzeb danego środowiska, inspiruje, motywuje, wyszukuje i wspiera liderów i sojuszników, nawiązuje współpracę z różnymi instytucjami i organizacjami z danego terenu. Animacja to proces, który powinien trwać odpowiednio długo, a sam animator powinien „czuć”, w którym momencie odejść.
"Seniorzy w akcji" w ramach którego Elżbieta Chojak zrealizowała swoją inicjatywę „Moja ławeczka, moje miejsce” to ogólnopolski konkurs dotacyjny realizowany przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych "ę" ze środków Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności. Projekt Elżbiety Chojak zakończył się w kwietniu 2009 roku.