Społeczni portierzy kontra wandale i bandyci. Historią nadesłaną przez Michała Kosiarskiego kończymy publikację prac nagrodzonych w konkursie portalu warszawa.ngo.pl na historię stołeczną-społeczną.
Tu się nie da żyć
Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych rozpoczynałem studia, to osiedle Bródno, na którym mieszkam uchodziło za tzw. krainę latających scyzoryków. Duże bloki z zepsutymi domofonami i ciemnymi klatkami, na których przesiadywały podpite wyrostki. Raz sam wchodząc wieczorem na klatkę schodową natknąłem się na grupę dresiarzy, którzy wyzywająco spytali, czy mam jakiś problem. Przed łomotem uchronił mnie jedynie fakt, że jeden z łysych… chodził ze mną do szkoły! Nigdy też nie zapomnę, jak jeden z moich kolegów pochodzących z Rzeszowa, jak się dowiedział, że mieszkam na Bródnie, to promiennie się uśmiechnął mówiąc: „A wiem, to taka dzielnica jak nasza dresiarska Baranówka”. Nie wiedziałem, czy śmiać się czy płakać, że moje osiedle jest sławne w całym kraju.
Przy okazji wyborów samorządowych kandydaci na radnych obiecywali, że zadbają o bezpieczeństwo. – Ciekawe, jak to zrobią? – pytali sąsiedzi. Kampanie wyborcze się kończyły, radni o obietnicach zapominali, a na Bródnie nic się nie zmieniało. Czarę goryczy przelało morderstwo w piwnicy mojego bloku tuż przez Bożym Narodzeniem. Ktoś zasztyletował jednego z sąsiadów, który zszedł na dół po buraki na wigilijny barszcz.
Znajdujemy lekarstwo…
Pomysł na działalnie pojawił się nagle dzięki hotelowi robotniczemu, a właściwie jego likwidacji. Blok, w którym był hotel, przejęła nasza spółdzielnia i po generalnym remoncie mieszkania w tym budynku „przypadkiem” dostało wielu lokalnych VIP-ów. Budynek ten miał portiernię, pozostałość po hotelowych czasach. Ludzie z tego bloku zatrudnili ochroniarzy, aby dresiarze nie zakłócali ich świętego spokoju. Patrzyłem z podziwem i zazdrością na czyste klatki, działające windy, doniczki z kwiatami na korytarzach. Nie tylko ja zresztą, ale cały nasz blok postanowił wziąć przykład z sąsiadów i też zafundować sobie portiernię.
Szybko powstał trzyosobowy komitet, który zbierał drobne kwoty na przebudowę wejścia do bloku i adaptację pomieszczenia po sklepiku, który mieścił się w naszym budynku. Dowództwo przejęła nasza młoda, piękna i energiczna lokatorka – pani Ilona. Ja i pani Kasia byliśmy jej asystentami. Mieszkańcy kłócili się co prawda na comiesięcznych zebraniach, spierali o błahostki, ale uznaliśmy to za coś normalnego, czego i tak nie da się uniknąć. Pełni optymizmu wystąpiliśmy więc do władz spółdzielni (z których niektóre osoby mieszkały w tym budynku z portiernią po starym hotelu robotniczym), aby dały zgodę na powstanie podobnego miejsca u nas. I tu duży szok – brak zgody, mnożenie trudności, przeciąganie sprawy. Śmieliśmy się bezsilnie, że widocznie spółdzielczy bonzowie pewne przywileje chcą mieć tylko dla siebie. Na szczęście po roku zmienił się kierownik osiedla. Nowy szef, pan Adam, był inżynierem i umiał liczyć pieniądze. W naszym bloku dewastacje to koszt 5000 zł rocznie, a w budynku z portiernią – tylko 500 zł. Szybko więc przekalkulował, że opłaca się spółdzielni stworzyć kolejną portiernię, zwłaszcza jak lokatorzy sami za nią zapłacą i jeszcze sami ją zbudują. Dał więc zielone światło naszej inicjatywie i w tydzień wszystko było gotowe, łącznie z montażem nowego domofonu - działającego do dzisiaj bez większych awarii. W jeden dzień rozniosłem po lokatorach klucze do nowego wejścia i wszystko ruszyło.
Portiernia miała być społeczna, podobnie jak i powstały kilka lat wcześniej parking przed wejściem do klatki. Każdy z sąsiadów dostał swój kilkugodzinny dyżur. Wpuszczałby innych, pytał obcych do kogo idą i po co, miał baczenie, czy coś złego się nie dzieje. Lokator mógł sam siedzieć na portierni, zamienić się z kimś innym, wykombinować zastępcę. Szybko znalazła się jednak grupa czterech - pięciu emerytów, którzy byli stałymi zastępcami lokatorów. Skład ekipy zmieniał się przez lata, część osób była nawet spoza naszego bloku. Oprócz portierni pojawił się też przepiękny ogródek, o który dbają sąsiadki przesiadujące na dyżurach. Zniknął zaś stary cuchnący śmietnik. Lokatorzy lepiej się znają, pomagają sobie, zwracają uwagę, co dzieje się wokół nich, nawet częściej się do siebie uśmiechają.
…które nadal działa
Po roku istnienia portierni nawet spółdzielnia zaczęła zachwalać naszą inicjatywę. Do prezesów widocznie dotarło, że zmniejszenie kosztów dewastacji o 90% jest opłacalne. Lokalny biuletyn poświęcił nam całą kolumnę. Naszą portiernię nagrodziła też „Gazeta Wyborcza” w konkursie na najlepszą inicjatywę sąsiedzką mającą poprawić bezpieczeństwo mieszkańców. Dzień odbioru 4000 zł nagrody był w bloku wielkim świętem. Pieniądze poszły na ulepszenie domofonu, naprawę zamka w drzwiach i na oszczędności na czarną godzinę.
Co najbardziej istotne w ciągu kilku następnych lat portiernie niczym grzyby po deszczu wyrosły na klatkach w innych blokach na naszej ulicy. Nikt nikogo nie musiał przekonywać i agitować, wystarczyła sąsiedzka wizyta w naszym budynku, na Krasnobrodzkiej 19. Obecnie mniej więcej co druga klatka ma portiernię, wszędzie jest czysto, sucho, bezpiecznie. Złości to jedynie roznoszących ulotki. Nawet dresiarze nie są już na osiedlu tak widoczni jak kiedyś. Zawrotu głowy od sukcesów jednak nie ma. Rzeczywistość czasami skrzeczy. A to jeden z sąsiadów ma pretensje, że domofony instalowała firma zewnętrzna, a nie jego spółka. A to krążą różne złośliwe plotki, ile to członkowie komitetu nie zarobili na budowie portierni. Najbardziej boli jednak przedwczesne odejście chorej na białaczkę pani Ilony. Bez jej energii, uporu, wiedzy i długich rozmów z opornymi mieszkańcami nic byśmy nie osiągnęli. Daleko doszliśmy, ale gdyby nasza sąsiadka nadal żyła zwojowalibyśmy jeszcze więcej. Inni sąsiedzi też tak myślą, dlatego przy grobie pani Ilony na 1 listopada i w rocznicę jej śmierci wielu lokatorów zapala znicze.
Źródło: inf. własna ngo.pl