Dzielnica przyjazna mieszkańcom. Kolorowe ulice. Artystyczna kamienica. O swoich pomysłach na Radom opowiada Beata Domaszewicz.
Joanna Erbel: Tego lata po raz kolejny jeździsz w wynajętym autobusie, Aniołbusie, z grupą pedagogów ulicznych do biedniejszych dzielnic Radomia. Skąd pomysł na taką formę działalności?
Beata Domaszewicz: Wszystko zaczęło się od innego projektu, od Rwańskiej 7. Nie pochodzę z Radomia, ale z Szydłowca, ale jak nasza córka szła do gimnazjum plastycznego w Radomiu pomyślałam, że fajnie by było, gdy była w Radomiu taka pracownia, w której mógłby pracować jej tata artysta plastyk Paweł Biernacki i ona. Powód był prosty i bardzo osobisty. Poszłam do spółki Rewitalizacja i powiedziałam, że skoro zajmują się rewitalizacją to może chcieliby na wzór innych miast oddać jedną kamienicę artystom, ponieważ tacy ludzie tworzą klimat miejsca, a z drugiej strony są bardziej otwarci niż inne instytucje kultury na ludzi, których często określa się jako „margines społeczny”. Odzew był bardzo pozytywny i po dwóch tygodniach okazało się, że powstanie kamienica artystyczna oraz, co mnie mile zaskoczyło, że spółka zaprasza mnie do konsultacji. I tak się zaczęło. Poszliśmy z Pawłem Biernackim i pomyśleliśmy, że taka kamienica to nie jest wyzwanie dla nas, ale dla jakiegoś określonego środowiska. To był koniec sierpień 2005 roku. Zaprosiliśmy do współpracy kilkanaście osób i już 1-2 października udało nam się zorganizować pierwszą imprezę – „Zryw sztuki”. Potem były „Zaduszki na Kazimierzu”, „Anioły na Rwańskiej”, czyli takie symboliczne wprowadzenie dobra w dzielnicę, o której źle mówioną i o mieszkających tam ludziach. Z czasem coraz więcej ludzi się przyłączało i był taki moment, że 40-50 osób z nami współpracowało. Udało nam się obudzić entuzjazm wśród mieszkańców Radomia.
Czy akcje organizowaliście jako grupa nieformalna, czy w międzyczasie zarejestrowaliście stowarzyszenie?
BD: Rozpoczęliśmy rejestrację Stowarzyszenia „Rwańska 7”, ale jakoś długo nie mogliśmy się zarejestrować. Trwało to dwa lata i się nie udało. W ramach tych dwóch lat robiliśmy różne imprezy. To był wolontariat. Środków nie mieliśmy prawie żadnych. Spółka Rewitalizacja bardzo nas wspierała i organizowała wszystkie potrzebne pozwolenia, konieczne, żebyśmy mogli robić nasze akcje, z których większość odbywał się na ulicy. Jak jakaś drobna suma była potrzebna, żeby zapłacić ZAiKSowi, to w tym pomagali, ale budżet imprez to było 200-300 złoty.
Jaki był odzew na wasze akcje.
BD: Ku naszemu zaskoczeniu – ogromny. Zarówno medialny, jak i wśród mieszkańców Miasta Kazimierzowskiego i całego Radomia. O naszej pierwszej inicjatywie napisała Polska Agencja Prasowa i dzięki temu informacje znalazły się na wszystkich portalach. Ale co ważniejsze, przy okazji tych akcji zobaczyłam jak wiele dzieci jest na Mieście Kazimierzowskim, a ponieważ dwa lata wcześniej skończyłam wraz z Francuzami kurs na pedagoga ulicy to zaczęłam się im uważnie przyglądać. Jak spędzają czas, gdzie się spotykają czy mają się gdzie spotykać.
Czy pracowałaś z dziećmi sama, czy wraz z innymi pedagogami ulicy?
BG: Ktoś napisał artykuł o tym, że pracuję jako pedagog ulicy i krótko po tym zgłosił się do mnie drugi człowiek Daniel Krać, który jak się okazało też pracował z francuskimi pedagogami, od niedawna zamieszkał w Radomiu. Zaczęliśmy robić projekty społeczne na rynku, jednak w 2006 roku postanowił wraz z rodziną wyjechać, a za niego w projekcie „Rytm trzeźwości” zaczął pracować Robert Pióro.
W jaki sposób trafiliście do innych dzielnic Radomia.
BD: Pojechaliśmy za dziećmi. W ramach procesu rewitalizacji część mieszkańców odnawianych kamienic, czyli rodzice wraz z dziećmi jest eksmitowana i przenoszona do mieszkań socjalnych w dzielnicach na obrzeżach miasta. I tam jest dużo różnych osób, z różnymi przeszłościami i osobowościami, no i takie miejsca, które są dosyć trudne i w których nie ma miejsca na aktywność społeczną, bo brakuje świetlic czy jakichkolwiek innych instytucji kultury. I jedna rodzina miała być wyprowadzona tam na Potkanów. I tam się z nimi umówiłam, bo nie chciałam stracić kontaktu z chłopcami, którzy brali udział w naszym projekcie, tylko dlatego, że przestali fizycznie mieszkać na rynku.
Co się stało z Rwańską 7? Czy zrezygnowaliście z działania?
BD: Głównym problemem było to, że nie mieliśmy zarejestrowanej działalności i to, co nie było barierą dla poprzedniego prezesa uniemożliwiło nam działanie, kiedy prezes się zmienił i nie mogliśmy być formalnym partnerem w realizacji rozpoczętego przez nas projektu Rwańskiej 7. Za to udało nam się przez tego samego prawnika, w niecały miesiąc w kwietniu tego roku zarejestrować Fundację „Miasto Aniołów”, a „Rwańska 7” już nie będzie pod tą nazwa rejestrowana. A jeśli chodzi o samą kamienicę to, moim zdaniem nie spełnia tego aspektu społecznego, który był wpisany w założeniach projektowych. To znaczy formalnie spełnia, bo są w niej pracownie, są artyści, ale to, co miało być sercem tej kamienicy, czyli działalność otwarta na lokalną społeczność, jest nieobecne. Bo to miał być taki pozarządowy dom kultury, który miał aktywizować mieszkańców Miasta Kazimierzowskiego i zachęcać też innych Radomian.
Ale wróćmy do chłopców. Jak wyglądało wasze spotkanie na Potkanowie?
BD: Jak tam do nich pojechałam na spotkanie to wyszło do mnie około pięćdziesięciu dzieciaków. Ja byłam zaszokowana, bo byłam umówiona tylko z nimi, że zabiorę ich na „Majówkę ze sztuką” w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. I te dzieci powiedziały, że też strasznie by chciały jechać. Ja, ponieważ byłam spoza Radomia i nie znałam tych dzielnic, zapytałam się ich, czy mają tutaj świetlic, jakiegoś domu kultury. Okazało się, że zupełnie nic nie ma. Co więcej warunki, w których oni żyją są bardzo złe. Oczywiście część mieszka w tych mieszkaniach, które niedawno miasto wystawiło, gdzie jest przyzwoity standard, ale są też baraki, które jak sprawdziłam były zgłoszone do rozbiórki już w 1956 roku. Tam nie ma toalet, śpią w małych izbach. Poza tym jest jeszcze stary hotel, który służy jako dom socjalny. Tam na pietrze mieszka 8-10 rodzin, w małych klitkach, najczęściej z kilkorgiem dzieci. I tam jest jedna toaleta na piętrze. Ja nie wierzyłam, że tak jest, że żyjąc w tak współczesnym świecie wciąż są takie miejsca. Wiedziałam, że ja nie mogę tych dzieci tak po prostu tam zostawić.
Następnego dnia udało mi się umówić z prezydentem miasta odpowiedzialnym za rewitalizację, z którym znaliśmy się z wcześniejszych działań. Udało mi się go namówić, żeby tam pojechać i spontanicznie pojechaliśmy. Jak zobaczył te warunki i te dzieci zapytał się mnie, co możemy zrobić, i to nie za dwa lata, ale teraz. Powiedziałam, że w Niemczech na przykład są takie autobusy zabawy, Spielmobil, który jeździ po dzielnicach. Pomysł mu się spodobał i obiecał załatwić wszystkie techniczne sprawy jeśli poprowadzę zajęcia. To była przełomowa rozmowa.
Trafiliście bardzo otwartą osobę, bo taka szybka reakcja nie jest regułą.
BD: To prawda. W ramach ogólnopolskich spotkań streetworkerów słyszymy, że są takie miasta, które nie chcą w ogóle pracować z pedagogami ulicy, bo traktują to jako przyznanie się, że mają problemy, z którymi sobie nie radzą. Dlatego byłam bardzo pozytywnie zaskoczona reakcją miasta Radomia. Chociaż były też głosy, że to fajny pomysł, ale nie w Radomiu i że na pewno tutaj to się nie uda. Ale na szczęście były osoby, Prezydent Andrzej Banasiewicz w poprzedniej kadencji i jak Pani Prezydent Kwiecień, która walczyła o ten projekt, żeby autobus zabawy w 2009 roku znów odwiedzał dzieci.
Jak szybko udało wam się ruszyć z akcją?
BD: To był maj 2006 roku, a już w lipcu zatrudnialiśmy stażystów, zaś w sierpniu ruszaliśmy z autobusem zabawy. Były dwa autobusy. Jeden, tak zwany „sportowy”, z różnymi zabawkami i drugi „komputerowy”, który z kolei był pomysłem pań z opieki społecznej. I przez dwa lata, w 2006 i 2007 roku jeździliśmy tymi autobusami do dzieci, głównie z dzielnic socjalnych. Ale też dlatego, że to, co robimy jest na tyle atrakcyjne, że zapraszały nas różne szkoły, braliśmy udział w innych imprezach, w tym wielu miejskich.
A co się stało w 2008, że nie kontynuowaliście projektu?
BD: W tamtym roku miasto nie zdecydowało się prowadzić tego projektu jako miasto i chciało to zlecić jakiejś organizacji pozarządowej, a my wciąż nie mieliśmy zarejestrowanego stowarzyszenia i nie mogliśmy zarejestrować „Rwańskiej 7” to nie przystąpiliśmy do konkursu. Dlatego pieniądze w tamtym roku zostały dane innej organizacji na samą pedagogikę ulicy, a nie na autobus zabawy. Muszę przyznać, że miałam wtedy żal do miasta, że jedynie z takie formalnego powodu zrezygnowało z dalszego wspierania autobusu zabawy. A sama nie mogłam tego zorganizować, bo zawsze istnieje ryzyko, że będzie jakaś awaria, na przykład zepsuje się autobus i taka mała organizacja jak nasza sobie z tym nie poradzi.
Czyli główną przeszkodą do uzyskania wsparcia miasta i prowadzenia projektu był brak rejestracji?
BD: Tak. W grudniu 2008 zarejestrowaliśmy inne Stowarzyszenie, „Podwórkowe Anioły”, stanęliśmy w konkursie, który wygraliśmy i od 1 czerwca tego roku prowadzimy projekt, który ze względu na nazwę Stowarzyszenia nazywa się Aniołbus. Nazwa bardzo się zresztą spodobała dzieciom, które kiedyś podczas kabaretu poprzestawiały litery i powstał ANI ŁOBUS. I teraz się z nimi śmiejemy, że oni to też takie anioły łobuzy i że wcale nie są te niedobre, niezdolne, jak im się to często mówi. Bardzo szybko się z tym utożsamiły. Dla nas to była okazja, żeby rozmawiać też o tym, że przywilejem wieku dziecięcego jest psocić.
Jak dużo dzieci bierze zwykle udział w zabawach z Aniołbusem?
BD: Zależy od miejsca. Na przykład wczoraj, na ulicy Mroza była setka. Na Potkanowie przychodzi około 70 dzieci. Są to dzieci od półtora roku do starszej młodzieży, której niestety nie możemy poświęcać tyle czasu ile byśmy chcieli. Bo oczywiście jestem w stanie poprowadzić imprezę dla 200 dzieci, na piknikach rodzinnych, imprezach. Ale tutaj chodzi o coś zupełnie innego. W pedagogice ulicy ważne jest, żeby poświęcać dzieciom uwagę indywidualnie albo chociaż w mniejszej grupie. I tak właśnie staramy się organizować zabawy. Czasami, chociaż wciąż niezbyt często się to zdarza, udaje nam się wciągać rodziców do zabawy. Wielu z nich w ogóle nie zajmuje się swoimi dziećmi, żeby spędzać z nimi czas wolny, są pochłonięci trudami życia i cieszymy się chociaż z tego, że podrzucają je nam. Ale widzimy, że coraz częściej są skłonni wyjść ze swoimi dziećmi na imprezy, które organizujemy dla nich w centrum miasta, na przykład na imprezy kulturalne, które są dostępne za darmo. I to są takie drobne sukcesy.
Jakie atrakcje oferuje sam Aniołbus?
BD: Bardzo różne. Możliwości jest wiele. Mamy duże drewniane zabawki min.: cymbergaj, labirynt, trik-trak, równoważnie, gumki, szwajcarski ser i chustę animacyjną z którą z dziećmi możemy się bawić w kilkadziesiąt zabaw, a także cyrkowe piłeczki, diabolo, talerze. Na przykład, we wrześniu jesteśmy tak wstępnie dogadani, że DJ wsiądzie z gramofonami i pojedziemy do naszej starszej młodzieży i on zrobi im jakieś warsztaty. Pomysłów jest sporo i staramy się zdobyć jak najwięcej środków, żeby móc je zrealizować.
Czy to są wasze autorskie pomysły czy metody stosowane również w innych krajach przez pedagogów ulicy?
BD: Większość z tych wzorów jest stosowana też w innych miejscach, ale nie uważam, żeby to był problem. Warto w początkowym etapie korzystać z doświadczeń innych, skoro można multiplikować sprawdzone rozwiązania, dając oczywiście taki osobisty, regionalny charakter. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że nie wszystko, co jest tam tutaj się sprawdzi.
Dostaliście 100 tysięcy złoty na projekt „Aniołbus”. Może się wydawać, że to bardzo duża suma.
BD: Oczywiście.Słysze takie głosy, zwłaszcza jak się mówi o sumie, a nie o tym jak się ją dzieli. Co najmniej połowę tej sumy pochłania wynajem autobusu. Zresztą, Pani Prezydent rozważa, czy by nie kupić autobusu. Ale jeśli policzymy, że średnio, tygodniowo zajmujemy się 500 dziećmi, pomnożymy przez liczbę tygodni i przez to podzielimy tą sumę to się okaże, że wcale tych pieniędzy nie wydajemy tak bardzo dużo. Natomiast też staramy się o inne źródła finansowania. Na przykład teraz dostaliśmy od Marszałka dotację na „Ulicę talentów”, która jest projektem teatrzyków podwórkowych dla dzieci 7-10 lat. I na koniec wakacji będziemy z nimi występować, a potem będę je zabierała do swoich dzielnic, żeby i tam występowały.
Czyli przy każdym kolejnym projekcie starasz się poszerzać szereg metody, z których korzystasz.
BD: Tak. Teraz jestem na etapie zabaw parateatralnych. Zresztą preferuję tą metodę zabawy przez teatr. Teatr u mnie nie jest to tylko ta sztuka z podziałem na raz przypisane role, ale coś więcej. Na przykład jak wystawialiśmy „Kopciuszka”, to jednego dnia Kopciuszkiem była ta dziewczynka, innego tamta. Dziewczynki chcą być tymi królewnami. Nie było z tym problemu, bo jak są próby to dzieci się uczą wszystkich ról. Jednego dnia Kopciuszka grała Kasia, innego Marysia. Nie ma gwiazd. Każdy z nas jest równy.
A masz jakieś wymarzone projekty, które chciałabyś zrealizować?
BD: Stworzyłam kiedyś projekt dzielnic tematycznych, bazujący na projekcie wsi tematycznych, ale przeniesiony do miasta. Wybrałam trzy, Miasto Kazimierzowskie jako Miasto Artystów, nawet bez tej kamienicy artystycznej na razie. Na Potkanowie chciałam zrobić taki klub, świetlicę dla dzieci, takie centrum lokalne – Dom Pippi Langstrumpf, gdzie nie pracuje normalna Pani, ale Pippi Langstrumpf. Chciałabym, żeby obok tego domu Pippi było kilka takich drewnianych domów dzieci z Bullerbyn i żebyśmy mogli tam zapraszać te rodziny, które żyją w kiepskich warunkach i które by się zdecydowały wejść w program, żeby podjęły taką pracę terapeutyczną socjalną. Poprosiłam o pomoc przy wstępnej koncepcji mojego znajomego, który wykłada na architekturze i jego studenci już nad tym tematem myślą, więc wierzę, że da się to zrealizować. Z kolei, w trzeciej, na Mroza – Cyrk Społeczny. Taki namiot cyrkowy, gdzie w wozie obok mieszkają pedagodzy, ale równolegle dzieci z miasta przyjeżdżają na spektakle. Czyli polega to na tym, że te miejsca naznaczone wykluczone mają coś, czego nie ma tu miasto. Ja wiem, że to jest sprawa kilku lat, ale ja jestem cierpliwa. Bo w pracy z młodzieżą to jest proces długoletni, ale już są małe sukcesy. Nasi wychowankowie, którzy chcieli początkowo kończyć naukę na gimnazjum idą na studia, na resocjalizację, żeby nam pomagać. To takie drobiazgi, które cieszą. Oni również dają przykład innym.