- Dałem, bo zbierają na dzieci - mówią przechodnie na Trakcie Królewskim. Nie mają pojęcia, że ich pieniądze trafiają na konta prywatnych firm, które wynajęły młodych ludzi do sfingowanej akcji charytatywnej.
Można ich spotkać na Nowym Świecie w pobliżu Świętokrzyskiej i pod Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. - Przepraszam, czy zgodzi się pani wesprzeć naszą akcję? - Jakub Walicki, młody człowiek w dżinsach i T-shircie, z grupą kilku osób namawia do kupna dekoracyjnych aniołków. - To na pomoc dla domów dziecka - przekonuje. Zbiera też punkty za - jak twierdzi - komunikatywność. Przechodnie wystawiają mu na formularzu oceny od 1 do 10. Dodają kwotę, którą wpłacili za aniołka, po czym podpisują się imieniem i nazwiskiem. - Jeśli będę uprzejmy, a ludzie to poświadczą, uzbieram dużo punktów i dostanę dyplom - oznajmia Jakub.
Zbiórka? Nic nie wiem
Okazuje się, że dostanie też wynagrodzenie. Nie jest wolontariuszem, ale przedstawicielem handlowym firmy New Line ze Święcic pod Ożarowem Maz. - Nasza firma prowadzi fundację, która zebrane pieniądze przekazuje bezpośrednio do domu dziecka. Ostatnio pomogliśmy domowi w Brwinowie - zapewnia. W tamtejszym urzędzie gminy dowiadujemy się jednak, że w Brwinowie taka placówka nie działa.
Jakub proszony o więcej informacji kieruje nas do Mariusza, którego nazwiska nie pamięta, ale wie, że czeka w biurze przy Krakowskim Przedmieściu 82. Ten adres nie istnieje.
Telefonuję do szefa firmy New Line Marka Rączkowskiego. - Młodzież jest zatrudniona na umowę o dzieło. Zarabiają na wyjazdy wakacyjne - utrzymuje. Dodaje, że jego pracownicy mają zakaz przyjmowania datków. Towar powinni sprzedawać według cennika, który zabierają ze sobą. Jednak przechodnie nie widzą żadnego cennika, a na listach, na których deklarują wysokość wpłaty, widnieją też kwoty powyżej 100 zł. - Aniołki są po 2 i 6 zł - informuje szef New Line.
Rączkowski twierdzi, że niewielkie witrażowe aniołki wykonuje sam. Większość pieniędzy ze zbiórki zatrzyma na pokrycie kosztów ich produkcji i płace sprzedających. Do domu dziecka ma trafić tylko jedna trzecia. Wymienia sierociniec w Olsztynie.
Tam jednak nic nie wiedzą o warszawskiej akcji. - Nazwiska pana Rączkowskiego ani nazwy firmy nie kojarzę. Nikt taki nie oferował nam pomocy - dziwi się dyrektorka olsztyńskiego domu dziecka Anna Staszczak. Podobnie reagują kierownicy pozostałych placówek w tym mieście, które opiekują się dziećmi i samotnymi matkami.
Dla kogo te datki?
Pod Pałacem Prezydenckim spotykamy 11-osobową grupę dziewczyn z firmy Saturn. Też sprzedają aniołki (tutaj ceramiczne) i zbierają punkty. - Od tego zależą m.in. ich nagrody pieniężne. To nasz system awansów - mówi Mariusz Kaczmarzyk z Saturna, który zatrudnia ulicznych sprzedawców. Według niego na cele charytatywne ma trafić 10 proc. dochodu. Zaczepiani przechodnie słyszą, że dziewczyny zbierają na obiady dla najuboższych uczniów z praskich szkół. Z których? Tego nie wiedzą ani zbierający, ani Kaczmarzyk.
Obie grupy nie mają żadnych pozwoleń. Jak twierdzą przedsiębiorcy, ich pracownicy nie mogą używać sformułowań typu "zbiórka" czy "kwesta". Jednak ci wyraźnie sugerują, że nie chodzi tylko o handel aniołkami, ale o cele charytatywne.
- Jest to rodzaj wyłudzania - uważa Teresa Sierawska, wicedyrektor biura polityki społecznej w ratuszu. - Wiemy, że na ulicach Warszawy pojawiają się tacy ludzie, ale zapytani przez urzędnika o konkrety uciekają.
Osobę zbierającą datki na ulicy najłatwiej sprawdzić, pytając, czy ma specjalną legitymację i pozwolenie na prowadzenie publicznej zbiórki pieniędzy. Mogą je dostać stowarzyszenia, organizacje społeczne, komitety czy fundacje. Dlatego kwestujący powołują się na istnienie fundacji, choć ich dokumenty mówią jedynie o tym, że są przedstawicielami firmy. - Nie powinniśmy pochopnie dawać pieniędzy. Nasze datki mogą trafić do prywatnej kieszeni - ostrzega dyrektor Sierawska.
Źródło: http://warszawa.gazeta.pl