Niewątpliwie należę do mniejszości światopoglądowej. Mniejszości, która nie znajdzie wśród obecnych potentatów na polskiej scenie politycznej żadnej opcji zdolnej reprezentować moje interesy. Jako członek partii Zieloni 2004, jako zatroskany obywatel i jako zwolennik demokracji poczułem się więc zmuszony do wzięcia udziału w dyskusji na temat proponowanej przez niektóre NGOs zmiany ordynacji wyborczej.
Mając przed sobą taką ordynację, czułbym się zmuszony do podjęcia poważnej decyzji - marnować swój czas i swój głos przy każdych wyborach w celu zagłosowania na partię, która nie ma nawet cienia szans zaistnienia (według badań socjologicznych wyborcy Zielonych to maksimum 15% społeczeństw zachodnich) czy podjąć smutną w konsekwencjach decyzję o rezygnacji ze swojego czynnego prawa wyborczego. Inni liczni - w polskich warunkach jest to nawet 30-40% aktywnych wyborczo - zdecydują się jeszcze na trzecią opcję: szanując swój obywatelski obowiązek postanowią oddać głos na "mniejsze zło". Przyczynia się to do manipulacji rzeczywistymi poglądami politycznymi obywateli oraz z czasem prowadzi do wykrzywienia ich preferencji wyborczych. Na dużo mniejszą skalę mechanizm ten występuje w systemie proporcjonalnym z progiem wyborczym, który zniechęca wyborców od wspierania partii pogranicza (jak w przypadku Unii Wolności) i do przerzucenia swojego negatywnego poparcia na inne ugrupowanie (np. na PO przeciwko Samoobronie). W przypadku jednomandatowego systemu manipulacja jest niemal totalna. Świadczy o tym chociażby przykład Zielonych w Anglii. W trakcie większościowych wyborów do Izby Gmin ugrupowanie ma marginalne poparcie (poniżej 1% skumulowanej liczby głosów). Jednak przy proporcjonalnym systemie wyborczym do Parlamentu Europejskiego w zależności od okręgu Zieloni uzyskują od 5% do ponad 8% głosów.
Na poziomie lokalnym skala wykrzywień jest
mniejsza, ale warto tu też przyjrzeć się funkcjonowaniu systemu w
praktyce. W Anglii przeciętna rada miasta dokładnie odzwierciedla
poparcie polityczne dla różnych ugrupowań w skali kraju, z tym, że
z wielkim trudem radni z mniejszych ugrupowań jak Zieloni czy
aktywne lokalne pozapartyjne jednostki również zdobywają miejsca.
Typowo ulotka wyborcza natomiast jako najważniejszą informację
wyborczą zapodaje takie dane jak szanse ‘konkurencji’ na wygranie w
okręgu. I hasła typu: „My możemy tu wygrać. Nie marnuj głosu.” Oto
merytoryczna kampania w JOW.
Należy podkreślić fakt, że wśród wszystkich obecnie stosowanych systemów wyborczych ordynacja z jednomandatowymi okręgami wyborczymi prowadzi do najmniejszej reprezentatywności w ciałach wybieralnych. Praktyka zachodnia wskazuje, że tzw. większość w ordynacji jednomandatowej nie jest większością wyborczą (>50%), gdyż zdobycie mandatu wymaga często poparcia przez jedynie 30-40% głosujących (doświadczenia angielskie). Pozostałe 60-70% głosów jest w gruncie rzeczy nieważnych, zbędnych. Posłowie nie posiadają więc pełnego mandatu społecznego w swoim okręgu. Progi wyborcze przyczyniają się do podobnej nieważności głosów i do "rozdzielenia" poparcia wśród partii, które określony ustawowo próg przekroczą. Jest to niewątpliwa słabość systemów proporcjonalnych, ale poza przykładem z 1993 r. skala wynaturzeń wyników wyborczych jest mniejsza niż w przypadku wyborów większościowych.
Tym większe jest więc moje zaskoczenie, gdy
wiele osób promujących JOW określa taki system jako bardziej
demokratyczny. Nawet z całością obwarowań oraz przy licznych jego
słabościach (znanych i powszechnie dyskutowanych) system
proporcjonalny daje wyniki bardziej reprezentatywne dla poglądów
społeczeństwa.
O sceptycyzmie Amerykanów wobec własnego systemu świadczy rosnąca popularność ruchu społecznego walczącego o wprowadzenie proporcjonalnej ordynacji na wszystkich szczeblach władzy w kraju. Jedna z czołowych organizacji walcząca o odejście od jednomandatowych okręgów wyborczych - Center for Voting and Democracy - wskazuje na niepokojące tendencje do monopolizacji władzy. Powszechna staje się w Stanach Zjednoczonych praktyka "odpuszczania" sobie wyborów przez zarówno Demokratów jak i Republikanów w niektórych regionach. Jedno z ugrupowań nie wystawia kandydata w okręgu, tym samym przyczyniając się do zanegowania sensu wyborów demokratycznych w "dwublokowym" układzie partyjnym. W ten sposób zadecydowano o podziale 80 (lub jak kto woli 18%) mandatów w obecnej Izbie Reprezentantów. Zdarza się, że w danym stanie 100% kongresmenów wywodzi się z jednej opcji politycznej, a przecież niewyobrażalne jest, aby wszyscy jego mieszkańcy byli "republikanami" czy też "demokratami". Poza tym wykazuje się, że "dwublokowy" system władzy powiększył poczucie niemocy wśród obywateli kraju, przez co frekwencja wyborcza do parlamentu należy do najniższych w krajach OECD - w 2000 roku zaledwie 46,6% osób uprawnionych poszło na wybory.
Błędne jest przekonanie, że w wyniku jednomandatowych okręgów dochodzi do imiennego głosowania na kandydata i do odejścia od klucza partyjnego. Nic w doświadczeniach zachodnich nie wskazuje, żeby taka była reguła. Wręcz przeciwnie. Praktyka w USA czy w Wielkiej Brytanii sugeruje, że w systemie większościowym klucz partyjny jest wciąż ważniejszy niż kwalifikacje czy osobiste zasługi kandydata. Obywatele głosują wpierw na program wyborczy partii, jej światopogląd, prawdopodobieństwo sukcesu wyborczego i wizerunek społeczny, a dopiero na końcu skupiają uwagę na "oferowanych" kandydatach. Dla ugrupowań o umiarkowanym poparciu społecznym oznacza to, że w najlepszym wypadku jedynie wybitni kandydaci mają szanse na przebicie się i zdobycie mandatu (sytuacja Liberalnych Demokratów w Wielkiej Brytanii). W najgorszym razie nie mają jakiejkolwiek realnej szansy na zaistnienie (sytuacja Libertarian i Zielonych w USA czy Partii Niepodległości i Zielonych w Anglii). Co więcej partie, które zdominowały scenę polityczną w danym kraju, dokonują często nieoficjalnego podziału mandatów w okresie przedwyborczym (choć na poziomie lokalnym jest to dużo mniej prawdopodobne). Liderzy ugrupowań unikają, więc bezpośrednich starć i czasami wręcz odpuszczają sobie dane okręgi wyborcze (wspominany przykład USA).
Ponadto wcale nie jest powiedziane, że taka zmiana ordynacji poprawi jakość rządów. W krajach afrykańskich imitowanie systemu angielskiego doprowadziło do powstania osobliwości w postaci demokracji monopartyjnej - przykładem są "skuteczne" rządy Mugabe w Zimbabwe. Nawet w Europie istnieją przykłady np. Białorusi. Zachodzi pytanie czy dominacja jednej partii w polskim parlamencie może spowodować podobny upadek demokracji jak w Afryce czy u naszych wschodnich sąsiadów?
Dalej: w sprawie efektywności rządów. Nie ma
żadnych dowodów, że systemy większościowe skutkują lepszymi
rządami. Posłużę się prostym dowodem. Z 30 krajów OECD (czyli w
miarę obiektywnie rzecz biorąc najbardziej "efektywnych" rządów
świata) jedynie cztery kraje stosują wybory w systemie JOW
(jednoturowe lub dwuturowe). Mianowicie Stany Zjednoczone, Kanada,
Francja i Wielka Brytania. Do tego można dokooptować na siłę
Australię z jej większościowym systemem głosu alternatywnego (przy
czym senat jest wybierany proporcjonalnie). Swego czasu do tej
uroczej gromadki można było zaliczyć Nową Zelandię, ale
"demokracja" w postaci referendum uznała, że czas na wybory w
systemie proporcjonalnym. A zatem w pozostałych 25 krajach OECD
spotykamy się albo z systemem mieszanym (Japonia, Korea) albo z
różnymi ordynacjami proporcjonalnymi (od systemu holenderskiego z
jedną listą wyborczą poprzez głos przechodni w Irlandii, aż po
system mieszany).
Co ciekawe z około 70 państw mających ordynację JOW rysuje się taki obraz: Jedna trzecia to tak zwane wyspy-państwa czy mini-państwa o tak znaczących nazwach jak Tonga czy Kiribati. Blisko dwie trzecie to kraje karaibskie jak Jamajka i Kuba, najbardziej skorumpowane kraje Afryki jak Nigeria czy Kenia oraz takie ostoje demokracji jak Iran czy Singapur. Poza wymienionymi krajami OECD za udane demokracje można uznać najwyżej Botswanę i Indie (ewentualnie dodałbym do tej zacnej listy Malezję). Wszystkie te kraje określa się powszechnie w literaturze mianem "paternalistycznych demokracji". Oczywiście jest tu pewna przesada, bo ciężko uznać wybory na Kubie czy w Singapurze za demokratyczne (niezależnie od ordynacji). Warto jednak zadać sobie pytanie: dlaczego wybrano właśnie ten system a nie inny? Odpowiedź: ułatwia zadanie eliminacji opozycji z ciał wykonawczych i ustawodawczych. Łatwiej ukryć oszustwa wyborcze. Utrudnia zadanie potencjalnym "siłom rewolucyjnym", jeśli chodzi o legalistyczne metody obalenia dyktatur. Gdyby nie ten fakt, pan Mugabe już dawno byłby na emeryturze.
Wniosek nie jest oczywiście jednoznaczny (i
niewiele daje w analizie sytuacji Polski), choć wśród krajów
uznawanych za "udane demokracje" (niska korupcja, wysokie wskaźniki
wzrostu) występuje wyraźna nadreprezentacja krajów z proporcjonalną
ordynacją wyborczą. Zatem jakość rządów i stabilność polityczna
kraju nie jest uzależniona ad hoc od systemu wyborczego.
Na pewno system ten pozwala na większą identyfikowalność kandydatów, ale nie oszukujmy się - ostatecznym celem wprowadzenia systemu jednomandatowego jest stworzenie warunków dla zdominowania sceny politycznej przez minimalną ilość światopoglądów, wprowadzenie modelu władzy "przyzwolenia bez zgody" (consent without consent - rząd jest autorytatywnym twórcą prawa, rządzi niepodzielnie) oraz wykluczenie mniejszości z procesów decyzyjnych w państwie. Zamyka się tym samym możliwość efektywnego wchodzenia na scenę polityczną nowych myśli, nowych racji i przyczynia się do pewnej stagnacji poglądów. A chyba nie na tym ma polegać demokracja. Najgorsze, że naturalna tendencja ordynacji większościowej do tworzenia "dwublokowego" systemu partyjnego powoduje, że od jednomandatowych okręgów wyborczych nie ma już odwrotu. Nie ulega bowiem wątpliwości, że partie, które zdominują polski parlament czy nawet samorządówki nie będą skłonne zmienić systemu wyborczego na mniej korzystny dla swoich interesów politycznych.
Nie będę powtarzał wszystkich argumentów przeciwko JOW, ale dołożę jeszcze jeden. Ta "samowola" jednej partii, która dosyć naturalnie dominuje w życiu politycznym z JOW, oznacza, że jest jeszcze większy rozdźwięk między programem wyborczym a jej realizacją. Dlaczego? Osoby wybrane w wyborach większościowych należą mimo wszystko z reguły do jakiejś partii i decyzjom tej partii się podporządkowują. Przecież nawet w krajach z JOW dominuje hierarchiczny partyjny model decyzyjny. Wcale nie reprezentują wyborców, tylko partię. Natomiast partia zwycięska z reguły widzi wygraną jako pretekst "do robienia tego, co jej się żywnie podoba". Aż do następnych wyborów nie ma żadnej możliwości sprzeciwu wobec jej polityki, poza nieprawdopodobną sytuacją samorozwiązania parlamentu przez partię rządzącą lub jakąś radykalną rewolucję. A jaka jest gwarancja, że partia rzeczywiście realizuje swój program w interesie swoich wyborców? Na pewno mniejsza niż w proporcjonalnej ordynacji, gdzie przynajmniej koalicjant czy nawet opozycja może skuteczniej patrzeć władzom na rękę. De facto partia jest tworem niezastąpionym dotychczas w naszych demokracjach, więc uzyskuje możliwość "paternalistycznego" zarządzania krajem w systemie dwupartyjnym. "Consent without consent".
Zapomina się też o jednym aspekcie: w układzie
koalicyjnym obie strony są zainteresowane pozostaniem u władzy.
Rozpad parlamentu nie jest im na rękę, więc chęć kompromisu i
porozumienia jest wzmocniona. I stanowi to dla mnie ważny mechanizm
kontroli nad ekscesami ze strony partii rządzących. Koalicje się z
reguły rozpadają dopiero wówczas, gdy wszyscy zaczynają uciekać z
tonącego statku. W stabilnym państwie prawa nie ma tonących
statków. Spójrzmy na statystyki: Według Corruption Perception Index
2004 cztery najmniej skorumpowane kraje świata (korupcja bez
wątpienia jest miernikiem jakości rządów) mają jakąś formę
proporcjonalnej ordynacji (Islandia, Nowa Zelandia, Dania,
Finlandia). Dalej na liście jest Singapur. W pierwszej dziesiątce z
większościowym systemem alternatywnego głosu załapuje się
Australia.
Nie zaprzeczam, że system większościowy przynosi kilka korzyści w wyborach - powoduje większą identyfikowalność kandydatów oraz zapewnia względną przejrzystość wyników. Umożliwia też start jednostkom i mniejszym partiom (choć szanse na wygrane są dużo mniejsze). Jednomandatowe okręgi wyborcze są jednak też mocno niedoskonałe z powodu tendencji do wykluczania mniejszości z procesów decyzyjnych oraz przez słabe odzwierciedlenie rzeczywistych preferencji wyborczych obywateli. Proponuje spojrzeć na strukturę partyjną Senatu, wybieranego bądź co bądź w systemie większościowym i stwierdzić, czy takie skład władzy nam się marzy.
Tymczasem spektrum dostępnych modeli wyborczych
jest dużo szersze, a bogactwo rozwiązań na świecie powinno stanowić
bazę informacyjną dla Polski. Największą sympatią darzę
referendalny i zdecentralizowany system szwajcarski, najbliższy
ideałowi demokracji, ale niestety nie ma on szans na prawidłowe
funkcjonowanie w naszym kraju z powodu niedorozwoju społeczeństwa
obywatelskiego i nadmiernej centralizacji wladzy.
Nawet w Wielkiej Brytanii odchodzi się od JOW
na rzecz wyborów proporcjonalnych (Szkocja, Walia, Irlandia
Północna, wybory do Parlamentu Europejskiego), a Nowa Zelandia
przed ponad 10 latami uznała ten system za anachroniczny i
niesprawiedliwy.
Należy odszukać i nagłośnić inne drogi, nie
opierających się ani na systemie z jednomandatowymi okręgami ani na
polskim systemie proporcjonalnym. I je także oddać pod społeczną
debatę. Ordynacja wyborcza kształtuje wyniki i strukturę władz w
kraju, więc zanim przeprowadzi się w tej sprawie referendum należy
uświadomić obywateli jak szeroki jest zakres możliwych rozwiązań.
Jest bezsprzeczne, że ordynacja wyborcza kształtuje rodzaj
funkcjonującej demokracji. W kwestii tak ważnej dla przyszłego
kształtu państwa polskiego jak ordynacja wyborcza należy postępować
rozważnie, bez pośpiechu. Choć debata na temat ordynacji wyborczej
od lat toczy się na łamach prasy wciąż jest zbyt mocno ograniczona
do dwóch systemów wyborczych, tymczasem wciąż nie podjęto się trudu
poszukania optymalnej "trzeciej drogi".
Chciałbym zauważyć, że systemów wyborczych jest
wiele. Nie jesteśmy skazani tylko na te dwa. Są chociażby jeszcze
systemy: referendalne, czyste mieszane, mieszane proporcjonalne,
alternatywnego głosu, głosu przechodniego, itp.
Chciałem wesprzeć jeden z nich: System ‘pojedynczego głosu przechodniego’ (ang. Single Transferable Vote).
Jak ten system działa: Każdy wyborca posiada
jeden głos w wielomandatowym okręgu wyborczym. Wyborca numerując
kandydatów (1, 2, 3…) określa, który kandydat jest jego zdaniem
najlepszy, który drugi najlepszy, i tak dalej, w ten sposób
ustalając swoje preferencje wyborcze. Jeśli kandydat uzyska od razu
wystarczające poparcie liczone proporcjonalnie (przykładowo weźmy
czterookręgowy system, co oznacza, że mandat zdobywa się po
uzyskaniu 20% plus 1 głos) to staje się parlamentarzystą ( i
reprezentantem tej grupy wyborców). Jeśli nie to odrzuca się
kandydata z najmniejszą ilością głosów nr 1. Głosy najsłabszego
kandydata rozdziela się następnie między pozostałych kandydatów
zgodnie z dalszymi preferencjami wyborcy, dopóki ktoś nie uzyska co
najmniej 20% poparcia. Powtarzamy tą procedurę aż wszystkie mandaty
w okręgu zostaną przydzielone.
Dzięki temu systemowi nie ma mandatów
przypadkowych, a wszystkie osoby w parlamencie są pożądane i
reprezentują idealnie swoich wyborców.
W pewnym sensie jest to właściwie
wielomandatowa ordynacja większościowa, ale generuje wyniki jak
najbardziej proporcjonalne (a tym samym jest on zgodny z
Konstytucją Rzeczpospolitej Polski). W tym systemie głosuje się
osobowo (a nie na partię). Partyjnictwo staje się więc w tym
systemie marginesem w porównaniu z jakąkolwiek inną ordynacją (czy
to większościową czy proporcjonalną). W tym systemie nie ma
zjawiska ‘głosu straconego’ i właściwie każdy głos się liczy. Nawet
jeśli do parlamentu nie uzyska mandatu ulubiony kandydat danego
wyborcy to dostanie się drugi czy trzeci najbardziej
‘preferowany’.
Ten system bardzo trafnie oddają rzeczywiste
preferencje wyborcze ludności i posiada większość zalet typowej
ordynacji proporcjonalnej i JOW, likwidując przy okazji największe
ich wady (np. istnieje silna więź między regionem a
przedstawicielem regionu). System ten już od dobrych
kilkudziesięciu lat jest stosowany w Irlandii i wygenerował
stabilną i silną demokrację.
Po co więc jako Polacy mamy przystawać na
rozwiązanie nieudaczne (polski ordynacja z listami wyborczymi) lub
rozwiązania niesprawiedliwe (JOW) kiedy oferuje nam się jeszcze
lepsze alternatywy? Czy przypadkiem znowu nie idziemy na łatwiznę.
Zawsze powołujemy się i wzorujemy na sukcesy gospodarcze Irlandii.
Być może warto także wziąć pod uwagę naśladowanie ich
demokracji?
Źródło: Tekst własny