Co robić z nierzetelnymi organizacjami? Chybiony wydaje się pomysł „czarnych list”. Wystarczy doniesienie szalonego człowieka o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, bez żadnej listy, by media daną organizację „zjadły”, a administracja zaczęła na nią inaczej patrzeć. Trzeba szukać innych mechanizmów – z Jerzym Boczoniem, prezesem Fundacji Regionalne Centrum Informacji i Wspierania Organizacji Pozarządowych, rozmawiamy o tym, gdzie tych mechanizmów szukać.
Ignacy Dudkiewicz: – Sporo osób zadaje pytanie: co robić z nierzetelnymi i nieuczciwymi działaniami organizacji. Niektórzy mówią o tworzeniu „czarnych list”.
Jerzy Boczoń: – Nieuczciwe organizacje należy skazywać. Tylko co to znaczy „nieuczciwe”? Czy wystarczy, że samorząd lub ministerstwo wskaże na pewne nieprawidłowości i przekreśli tym samym organizację w oczach innych partnerów? Czy też należałoby uruchomić inny mechanizm, dzięki któremu udałoby się zbadać daną sytuację głębiej i dopiero wtedy ustalić, po czyjej stronie jest racja? Może też być tak, że problem wynika z kiepsko sformułowanego prawa, które nie daje żadnej ze stron szansy na sensowne rozwiązanie sytuacji.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
J.B.: – Ale życie należy ułatwiać, a nie rzucać NGO kłody pod nogi. Podam przykład. Organizacja z województwa warmińsko-mazurskiego została upomniana przez urząd marszałkowski, że wydaje środki na działania „niekwalifikowalne”. Pomijam to, czy słusznie, czy nie, ale organizacja zgodziła się: „w porządku, oddajemy pieniądze”. Oczywiście wraz z odsetkami, które samorządy ściągają bezlitośnie nie tylko w przypadku świadomych przekrętów, ale też zwykłych pomyłek. Niestety, spóźniła o dwa dni z drugą transzą za odsetki. W efekcie została wpisana na listę ministerstwa finansów za nierzetelność w rozliczeniach i na trzy lata wykluczona z możliwości korzystania ze środków unijnych. Pytanie, czy o to nam chodzi?
To pytanie do pana.
J.B.: – Na coś takiego nie można się godzić! Prawo, które zobowiązuje samorząd do zgłoszenia do ministerstwa finansów dziesięciominutowego spóźnienia w płatności, jest skrajnie nieprzyjazne organizacjom.
Mówimy też jednak o poważniejszych nieprawidłowościach.
J.B.: – Wyobraźmy sobie mniej skrajną sytuację, w której toczy się spór pomiędzy organizacją a grantodawcą, na przykład samorządem. W pewnym momencie cierpliwość administracji się kończy i w trybie decyzji administracyjnej każe zwracać pieniądze. Czy już wtedy organizacja powinna trafić na „czarną listę”? Czy też dopiero po rozstrzygnięciu sprawy przed sąd, o ile dany przypadek w ogóle tam trafi? Zarówno nasze, jak i wielu innych organizacji, doświadczenia wskazują na to, że zarzuty administracji bywają wyssane z palca.
Wreszcie, trzecia sytuacja: organizacja rzeczywiście dopuszcza się nierzetelności, ale głównie dlatego, że jest słaba pod względem organizacyjnym, a nie ze złej woli.
Każda z tych sytuacji jest inna. Trzeba więc niezwykle uważać z takimi narzędziami, jak „czarne listy” – a jeśli już miałyby istnieć, czemu jestem przeciwny, procedura wpisywania na nie powinna być niezwykle przejrzysta i jasna. I nie może o tym decydować jedynie administracja, ale również inne ciało, niezależne, które we współpracy z grantodawcą i grantobiorcą badałoby daną sprawę.
Co będzie trwało i trwało…
J.B.: – Niewątpliwie. W naszym przypadku trwało trzy lata, zanim udało nam się udowodnić, że to interpretacja ministerstwa była błędna i znaczącą część środków odzyskaliśmy.
Dlatego uważam, że pomysł tworzenia „czarnych list” jest chybiony. Niekiedy wystarczy doniesienie szalonego człowieka o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, bez żadnej listy, by media daną organizację, mówiąc kolokwialnie, „zjadły”, a administracja zaczęła na nią inaczej patrzeć.
W Gdańsku, gdzie pan działa, taka lista przez rok funkcjonowała…
J.B.: – Przy czym, jako człowiek od lat zaangażowany, budujący niegdyś system współpracy z administracją, nic nie wiedziałem o jej istnieniu. Rozmawiałem też z trzema członkami Gdańskiej Rady Organizacji Pozarządowych, którzy również nie mieli o niej pojęcia. Przyzna pan, że to dziwna sytuacja.
Przy czym ta lista – która, choć już nie funkcjonuje, wciąż wisi w internecie – nie ma charakteru jednoznacznie rozstrzygającego: „to są złe organizacje”. Nie ma też nazwy „czarna lista”, a jedynie „lista organizacji, wobec których prowadzone jest postępowanie o zwrot dotacji”. Pytanie, jaki ma cel? Czy miałoby to być źródło wiedzy dla innych grantodawców, którzy – patrząc na nią – mogliby zdecydować, żeby danej organizacji nie przyznać dotacji? Byłoby to bardzo ryzykowne, bardzo niebezpieczne i bardzo niesprawiedliwe. Część tych spraw jest przecież w toku!
Przedstawiciel gdańskiego samorządu, z którym rozmawiałem, powiedział, że było to jednorazowe wydarzenie, które miało na celu zwrócenie organizacjom uwagi na poważny problem, jakim jest nieterminowe i nierzetelne rozliczanie się z przyznanych dotacji.
J.B.: – Nieterminowość łatwo sprawdzić, ale cóż to znaczy „nierzetelne”? Zwłaszcza w sytuacji, gdy nie zgadzamy się z oceną samorządu albo nawet uważamy ją za absurdalną? Bardzo często mówimy o interpretacji, a nie o jasnym postawieniu sprawy przez przepisy. Kiedyś mówiono, że nie wolno finansować płac z dotacji, potem, że tylko etatów. Absurdalne bzdury wypowiadano wielokrotnie. Rzadko spotykam się z urzędnikami, którzy są przyjaźni organizacjom szczególnie w sytuacji konfliktowej.
Urząd zrezygnował z tego, „nie chcąc budować złego PR-u organizacjom pozarządowym”.
Rzeczywiście chyba najbardziej intuicyjnym zastrzeżeniem do pomysłu publikowania „czarnych list” jest świadomość tego, jak łatwo kogoś naznaczyć. A później bardzo trudno z siebie to zmyć.
J.B.: – Rzeczywiście tak jest.
Pan wie, co mówi…
J.B.: – Doskonale. Kiedy ministerstwo pracy i polityki społecznej skierowało przeciw nam wniosek do prokuratury, wieść o sprawie rozniosła się natychmiast. Przyleciały dziennikarskie sępy. „Dziennik Bałtycki” opublikował rzetelny, choć trudny dla nas artykuł, natomiast „Gazeta Wyborcza” przejechała się po nas jak walec, nigdy za to nie przeprosiwszy. Po tym, jak sprawa została umorzona, w „Dzienniku Bałtyckim” pozwolono mi przynajmniej opowiedzieć ostrymi słowami o tym, co się wydarzyło.
Ale to, czy zostało się okradzionym, czy się okradło, często w oczach opinii publicznej ma mniejsze znaczenie. Przecież było się zamieszanym w kradzież.
Trudno się pracuje w takich warunkach?
J.B.: – Nasze dokumenty „aresztowano” na pół roku. Przesłuchano trzydzieści osób. A potem nie postawiono nam żadnego zarzutu. Ponieśliśmy jednak konkretne straty, nie tylko wizerunkowe: wstrzymano wobec nas wszystkie dotacje. Oczywiście nieoficjalnie, ale wiedzieliśmy, że nie mamy szans na pieniądze z żadnego źródła.
Wy jeszcze daliście sobie radę…
J.B.: – Tak, w naszym wypadku trafiło na dużą organizację z długim stażem, dużym budżetem, zespołem i zacięciem. Daliśmy sobie radę, ale pewne koszty wizerunkowe ponieśliśmy i do dziś odczuwamy tego skutki. Po rzuceniu oskarżenia bardzo trudno to odkręcić, nawet jeśli się okaże, że mieliśmy do czynienia z jedną, wielką pomyłką. Administracja już zawsze będzie na nas patrzyła podejrzliwie – czujemy to.
Mniejsze NGO mają jeszcze trudniej.
J.B.: – Oczywiście. Organizacje zawsze są w słabszej pozycji wyjściowej niż administracja. Brakuje im ludzi, pieniędzy i formalnego umocowania. Dlatego potrzeba narzędzi, które w sytuacji sporu dałyby im szansę na pokazanie swojego obrazu sprawy. Marzyłoby mi się, żeby w obliczu konfliktu między grantodawcą a grantobiorcą uruchamiany był proces z udziałem obu stron, niezależnych ekspertów, prawników, przedstawicieli samorządu i sektora. Można stworzyć kilka procedur w zależności od przypadku tak, by spróbować dany problem rozwiązać w sposób polubowny, zanim trafi na wokandę sądową lub zostanie jednostronnie rozstrzygnięty przez administrację.
Potrzebna jest wspólna decyzja o stosowaniu w sytuacji konfliktu procedury negocjacyjnej, a może wręcz mediacyjnej.
To, jak rozumiem, rozwiązanie dla sytuacji mniej oczywistych, niż sprzeniewierzenie pieniędzy. Wyobraźmy sobie choćby sytuację wydania pieniędzy niezgodnie z celem dotacji.
J.B.: – Pamiętajmy, że są organizacje, które wydają pieniądze niezgodnie z projektem, ale za to zgodnie z potrzebą społeczną i ze swoim statutem. Znam sprawę, gdy organizacja pomagająca osobom wykluczonym wydała 300 tysięcy złotych niezgodnie z projektem, ale sędzia, do którego sprawa trafiła, uznał, że środki zostały przeznaczone zgodnie ze statutem oraz w sposób zasadny i racjonalny. Organizacje często lepiej wiedzą, na co należy wydać środki, zwłaszcza w sytuacji, gdy od konkursu do realizacji zadania mijają dwa lata – a tak się przecież zdarza. W tym czasie rzeczywistość może się radykalnie zmienić, zwłaszcza w sytuacji takich grup, jak bezdomni. Organizacja uznała, że ludziom trzeba pomóc w najlepszy możliwy sposób, nawet jeśli jest to niezgodne z projektem. Sąd to uznał.
To skądinąd zwiększa nadzieję na wprowadzenie mechanizmów mediacyjnych.
Dlaczego?
J.B.: – Kiedy ostro spieraliśmy się z ministerstwem, zaproponowano nam dogadanie się – chociaż na bardzo kiepskich warunkach. Ale administracja coraz wyraźniej widzi, że w sądzie nie zawsze wygra.
Dzięki temu tworzy się przestrzeń pomiędzy jednostronną decyzją sponsora a sprawą w sądzie. Powinniśmy tworzyć mechanizmy, które miałyby szansę zbliżać do siebie strony konfliktu. Które pokazywałyby administracji odmienną perspektywę, wskazując inną, możliwą interpretację przepisów: tak, żeby urzędnicy czuli się bezpiecznie, wycofując się z drastycznych decyzji. Organizacje można byłoby natomiast uświadamiać, że pewnych rzeczy – nawet mimo interesu społecznego – nie należy robić. Myślę, że gdyby cztery lata temu, moja organizacja miała możliwość przejścia takiej mediacji, prowadzonej przez niezależnych ekspertów, to być może udałoby się uniknąć postępowania sądowego.
Kto miałby ją prowadzić?
J.B.: – Nad tym się trzeba zastanowić. Wśród ustawowo określonych zadań rady działalności pożytku publicznego jest również pomoc w rozwiązywaniu problemów pomiędzy administracją publiczną a organizacjami pozarządowymi. Tyle tylko, że prawie nigdy się to nie dzieje. Oczywiście, nie będzie tego robić sama rada, ale pod jej autorytetem i auspicjami mógłby działać odpowiedni zespół, złożony z przedstawicieli organizacji i administracji, którzy mieliby wypracowane procedury, co robić, gdy ktoś zgłasza się z określonym problemem. Oczywiście, efekt mediacji nie byłby zobowiązujący. Ale mógłby pokazać obu stronom inną perspektywę.
Dużo niuansujemy. Ale co zrobić w sytuacji, w której organizacja pieniędzy nie ukradła, ale nie tylko wydała je niezgodnie z projektem, ale też nie umie uzasadnić swoich decyzji potrzebą społeczną? Musimy mieć jakieś możliwości. I musi je mieć grantodawca.
J.B.: – To nie wyklucza przecież zastosowania mediacji. Jeżeli w jej trakcie okazuje się, że sprawa jest jednoznaczna, to należy rzeczywiście żądać zwrotu dotacji albo w ostateczności zgłosić ją do sądu. Procedura mediacyjna ma tę zaletę, że nie zamyka drogi dalszym krokom i decyzjom, jeśli te okażą się konieczne, bo strony się nie dogadają i żadna nie przyzna racji drugiej. Ale nie warto zaczynać od prokuratury ani nawet od decyzji administracyjnych.
Jednoznacznej odpowiedzi panu nie udzielę, bo jej nie znam. Ale bardzo bym się bał ograniczać potencjał społeczny przez nadmiernie restrykcyjnie stosowane prawo. To działa odstraszająco – organizacje patrzą na nas i myślą: „skoro oni sobie nie poradzili i spotkali się z oskarżeniami, to my sobie na pewno nie damy rady; to może już lepiej nic nie róbmy”. Z punktu widzenia rozwoju społecznego to najgorsze, co się może zdarzyć.
Urzędnicy też się boją.
J.B.: – Oczywiście. Administracja nie jest święta, popełnia mnóstwo błędów, nieracjonalnie wydaje pieniądze, źle interpretuje prawo. Tyle tylko, że jest oceniana w zupełnie innym trybie, jest znacznie mniej kontrolowana pod kątem praktycznego i racjonalnego działania, a nie tylko formalnej zgodności z przepisami. A jeśli urzędnik jest przekonany, że najważniejsze, co musi się zgadzać, to przecinki i papiery, to też zaczyna się bać. I wtedy, zamiast działać, tworzy dla siebie gigantyczne marginesy i zabezpieczenia, byle tylko uchronić się przed błędem. A przecież nie o to chodzi w rozwoju społecznym, żeby marginesy tworzyć, ale żeby je niwelować, żeby nastąpiła prawdziwa zmiana. Trudno w obrębie istniejących przepisów o jakąkolwiek innowację czy ryzyko. Musimy sobie dać przestrzeń do szukania, niekiedy nawet błądzenia. Bez tego nie ruszymy z miejsca.
Jerzy Boczoń – prezes Fundacji Regionalne Centrum Informacji i Wspierania Organizacji Pozarządowych, socjoekonomista, doświadczony trener, ekspert w zakresie współpracy organizacji z sektorem publicznym.
Boczoń: Trudno obecnie o innowację czy ryzyko. Musimy mieć przestrzeń do szukania, a nawet błądzenia. Bez tego nie ruszymy z miejsca.