Minister finansów nie pozwoli wydać w tym roku 3,5 mld zł na staże, szkolenia i dotacje dla bezrobotnych. Tymczasem rząd chce, aby wskaźnik zatrudnienia Polaków wzrósł z 60 do 70% w 2020. roku i do 75% w roku 2030. Ale jak to zrobić? – zastanawia się Katarzyna Pawłowska-Salińska w swoim najnowszym felietonie.
Żeby jakoś załatać tę lukę, która zresztą będzie gwałtownie rosła, zdaniem ekonomistów z IBS trzeba zrobić wszystko, co tylko się da. Po pierwsze, doprowadzić do tego, żeby rodziło się więcej dzieci. Po drugie, trzeba „otworzyć się na imigrantów”, bo będziemy ich naprawdę potrzebować. A po trzecie, trzeba sprawić, żeby jak największa grupa z tych 40% niepracujących – bezrobotnych lub biernych zawodowo – zaczęła pracować.
Działania aktywizacyjne kosztują, więc od lat ich kosztami obciąża się pracodawców. W zasadzie jest to racjonalne – pracodawcy potrzebują pracowników, więc niech się przyłożą do tego, żeby było ich więcej! I tak zatrudniający płaci składkę równą prawie 2,5% wynagrodzenia pracownika. I to nie tylko za tego zatrudnionego na podstawie umowy o pracę, ale także za osoby pracujące na umowy zlecenia. Tych pieniędzy zbiera się przez rok całkiem sporo – kilka ładnych miliardów złotych.
W zasadzie wszystko jasne, ale w takim razie, skoro te pieniądze już nie są potrzebne, dlaczego pracodawcy nadal muszą je płacić? Może warto byłoby zmniejszyć tę składkę?
W całej tej sprawie najbardziej niepokojące nie jest jednak to, że minister Rostowski uważa, że składki na Fundusz Pracy to taki „prawie podatek”. I nie to, że nie do końca dobrze policzył. Bowiem według szacunków min. Michała Boniego, szefa doradców premiera, o jeden procent wyższe zatrudnienie to dodatkowe 4 mld zł wpływów do budżetu. Czyli inwestowanie w aktywizację zawodową przynosi większy zysk, niż ograniczanie środków na nią przeznaczonych. Najgorsze, że za takim lekceważącym posunięciem stoi powszechne przeświadczenie, że cały publiczny system aktywizacji bezrobotnych działa na tyle kiepsko, że nie warto na niego dawać pieniędzy.
Według GUS przeciętny polski urząd pracy potrzebuje średnio ponad 10 miesięcy, żeby znaleźć pracę zarejestrowanemu bezrobotnemu. Tymczasem środki, jakie urzędy miały dotąd do dyspozycji na jednego bezrobotnego, to około 1/5 średniej unijnej. Owszem, nie zawsze były to pieniądze dobrze wydawane. Poszukujących pracy kierowano na kursy, niekoniecznie dobrane pod kątem ich kariery i dotychczasowych umiejętności. Ale były też jasne strony – szkolenia dla kobiet, nawet jeśli nie były najlepiej dobrane, pomagały im w powrocie na rynek pracy.
Nowa ustawa o cudzoziemcach, która czeka w kolejce w Sejmie, nie pozwala spodziewać się, że to imigranci wypełnią polską lukę w zatrudnieniu. Wymóg znajomości języka i wykazania wysokich dochodów dla tych, którzy będą chcieli zostać tu na dłużej, wyeliminuje sporą część potencjalnych pracowników.
Czyli cała nadzieja w tych niepracujących 40. procentach. Tylko jak sprawić, żeby zaczęli pracować? Bez dobrych jakościowo usług aktywizacji skierowanych do biernych zawodowo, którzy wypadli z rynku pracy, bez dobrego doradztwa, staży i odpowiednio dobranych szkoleń to się nie uda.
Pobierz
-
201008181158410708
580464_201008181158410708 ・38.72 kB
-
201103141319220595
629195_201103141319220595 ・38.72 kB
-
201104121710520973
636200_201104121710520973 ・38.72 kB
-
201105231629240774
659912_201105231629240774 ・38.72 kB
-
201209071654510846
799083_201209071654510846 ・38.72 kB