Jest ich pięć: Dorota, Agnieszka, Renata, Małgosia i Danuta. Poza minimum osobowym niezbędnym do tworzenia przedsiębiorstwa społecznego, mają coś jeszcze – maksimum osobowości. Choć dopiero co zarejestrowały swoją działalność, to już ci, którzy mieli możliwość współpracy z nimi, jednym głosem komentują: „ale to są babki!”. Panie i panowie – Spółdzielnia Socjalna „Babiniec” z Ornety.
– Sygnał przyszedł od pani Henryki Wołodźko, dyrektorki Miejsko-Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Ornecie. Powiedziała, że jest dla nas jakaś możliwość. Ja przynajmniej jeszcze wtedy nie wiedziałam o takim tworze, jak spółdzielnia socjalna. Koleżanki może więcej wiedziały, bo już chodziły na jakieś kursy – wspomina początki Dorota Kurowska, dziś prezes „Babińca”.
Wówczas działał już nieformalnie Zespół ds. ekonomii społecznej w powiecie lidzbarskim, w pracach których udział brała Anna Maria Nadgrabska, animatorka Stowarzyszenia ESWIP pracująca w Ośrodku Wspierania Inicjatyw Ekonomii Społecznej (OWIES) w Olsztynie. Dzięki tym kontaktom kobiety szybko trafiły na spotkanie zorganizowane z myślą o nich, podczas którego dowiedziały się czym jest spółdzielnia socjalna, jakie są tej działalności dobre i trudne strony. Wspólnie przeszły też przez ćwiczenie polegające na wirtualnym tworzeniu spółdzielni. – Wszystko wtedy było takie różowe! – przyznają dziś zgodnie. – Ale później, kiedy włączył się nam umysł analityczny, to zaczęłyśmy między sobą dyskutować: a co będzie, jeśli to a to nam się nie uda? A co będzie, jeśli ktoś nie będzie dobrze pracował, a będzie członkiem spółdzielni? A co będzie ze sprzętem? Oj, różne niewiadome wtedy nam się pojawiały – dopowiada Dorota Kurowska, dziś prezes spółdzielni. – Na szczęście przeszłyśmy jeszcze kilka kolejnych rozmów, przyjechała też do nas Gosia Hołubiec (doradca OWIES w Olsztynie – przyp. red.) i z czasem wszelkie nasze wątpliwości zostały rozwiane. A później to już zaczęły się szkolenia. Poznałyśmy inne grupy założycielskie, no i z tego co widzimy, tylko my dotrwałyśmy do końca.
Niezwyciężone
„Babiniec” była jedną z grup, które starały się o dotację w regionalnym projekcie „Poznaj biznes i zostań przedsiębiorcą społecznym”, prowadzonym przez ESWIP. Kobiety miały możliwość starania się o pieniądze szybciej niż inni z regionu, bo jako jedne z nielicznych miały podstawową wiedzę z zakresu ekonomii społecznej, wstępnie opracowaną koncepcję swojego biznesu, a jako zespół dobrze były zgrane i gotowe. Jak się później okazało – z tzw. „szybkiej ścieżki rekrutacyjnej” przetrwały jako jedyne. – No i właśnie wtedy zaczęła się kolejna fala pytań: a dlaczego tamci się posypali? Coś tu chyba jest nie tak! – wspomina Dorota Kurowska. – Wczytywałyśmy się na nowo w regulamin projektu, bo miałyśmy wrażenie, że może przeoczyłyśmy coś, co tamci doczytali. Pytałyśmy siebie nawzajem, czy tak samo rozumiemy te zapisy, bo może jednak gdzieś kryje się jakiś haczyk.
– To nie była łatwa przeprawa, ale jak już napisałyśmy biznesplan, to już było z górki – wspomina Agnieszka Lipiak. – A jak już nas Łukasz Łechtański (doradca biznesowy – przyp. red.) pochwalił, a Hubert Łapiński (doradca OWIES w Olsztynie – przyp. red.) pomógł spojrzeć na pewne sprawy od strony prawnej, to już w ogóle było do przodu.
Emocje górą?
Skład zespołu to same kobiety, więc – jak to mówią porzekadła – z nastrojami może być tu zmiennie. Praktyka i doświadczenie we wspólnym obcowaniu to jednak co innego. – Jest ich pięć, to i kłótnie trwają u nich nie dłużej niż pięć minut! – zapewnia Anna Maria Nadgrabska, która ma za sobą wiele spotkań z paniami. – To są prawdziwe baby! U nich zawsze prosto zwięźle i na temat. A ich wielkim zasobem jest ogromna chęć do roboty. Od tego ja, jako animator, dostaję skrzydeł w swojej pracy.
Wreszcie coś dla siebie
Tak oto 30 kwietnia 2013 roku doszło do podpisania ostatnich dokumentów, dzięki czemu dotacja w wysokości 100 tys. zł mogła zasilić pomysł ich biznesu, który dziś powoli nabiera kształtów. Wybrały gastronomię. Po pierwsze dlatego, bo w Ornecie jest na to zapotrzebowanie. – A po drugie, my się na tym znamy, bo działamy w tym już długo. Trudno, żeby w naszym przypadku rozważać zakładanie ekipy budowlanej, bo o tym nie mamy bladego pojęcia – dodaje ze śmiechem Renata Matuk. – No i chcemy robić to, co naprawdę lubimy. Chcemy robić coś dla siebie, a nie dla pracodawcy, który przychodzi nie wiadomo w jakim nastroju…
Szczęście na 230!
Klimat do działań dla przedsiębiorców społecznych w tej niewielkiej miejscowości jest bardzo dobry. Szlaki przetarła Ornecka Spółdzielnia Socjalna „ARKA”, która działa tu już drugi rok. Jako że podmiot się sprawdził, tutejszy ośrodek pomocy społecznej i urząd inwestują swoją pomoc w kolejnych.
I tak burmistrz, za symboliczną złotówkę, oddaje im na rok czasu lokal w samym centrum, o powierzchni ponad 230 metrów kwadratowych. Blisko stąd do Urzędu Miejskiego, więc kobiety po cichu liczą, że i urzędnicy będą ich rozsmakowanymi klientami. Stały zbyt na obiady abonamentowe będą mieć dzięki MGOPS-owi, któremu codziennie dowozić będą posiłki. I to nie jedyna pomoc tej placówki. Wspomniana już Henryka Wołodźko poręczyła jednej z uczestniczek dotację. I co ciekawe, również panie z „ARKI” poręczały dotację kilku osobom z „Babińca”. – Za dotychczasową pomoc jesteśmy wszystkim dozgonnie wdzięczne! To znaczy… na chwilę obecną, bo zobaczymy co później z tą pomocą będzie – dodają z przymrużeniem oka.
A tak to będzie
Lokal rozplanowały tak, by znajdowały się w nim dwie sale. Jedna przewidziana jest na bankiety, komunie, chrzciny, stypy, urodziny, spotkania dla gości włodarzy miasta, wieczorki samotnych serc, słowem – imprezy do 22:00. Muszą pamiętać, że nad nimi znajdują się mieszkania, więc trzeba też zadbać o dobre relacje z sąsiadami. Druga sala będzie miejscem na codzienne obiady i spotkania. – U nas nie będzie drogo. To ma być dobre i tanie domowe jedzenie – zapewniają nas dziś. – Lepiej sprzedać tego więcej niż mieć wysoką cenę i zastanawiać się, co z tym dalej robić.
Specjałów kulinarnych nie będą mieć, bo, według ich obserwacji, w Ornecie nie będzie na to popytu. Bardziej nastawiają się na kuchnię tradycyjną, choć są otwarte na przygotowywanie innych dań na specjalne zamówienia. Będzie też gratka dla niemięsożernych. – Kuchnię wegańską już mamy dobrze poznaną. Kiedyś przygotowywałyśmy katering dla filmowców w jednym z hoteli i tam trafił się taki klient. Początkowo zastanawiałyśmy się, co to za licho? Dziś już wszystko wiemy, co i jak.
Kobiety mają też inne pomysły na rozwinięcie skrzydeł, ale póki co – cicho sza! Już wiadomo, że najpóźniej chcą ruszyć 1 lipca. – Pierwsze miesiące będą dla nas kolejną próbą. Zobaczymy, jak to wszystko się zadzieje. Jesteśmy nastawione na to, że na początku będziemy pracować od rana do nocy. Nie ma co się oszukiwać, w kuchni się tak pracuje.
A marzenie za pół roku? – Na pewno chciałybyśmy zatrudnić kogoś jeszcze. Chciałybyśmy się ciągle rozwijać… A ponowi z nami pani wtedy wywiad? – dopytują badawczo. Po czym oddając się fantazjom dodają – Za pół roku… Za pół roku to usłyszy pani od nas, że właśnie jedziemy po nowy samochód. Tylko jeszcze nie wiemy, jaki kolor mamy wybrać! – śmieją się panie.
System dotacyjny wymaga zmian
Orneta nie jest dużym miastem. Wieść o tym, że chcą założyć swoją kuchnię, szybko się rozeszła. Wszyscy pytali: dziewczyny, to kiedy ruszacie, kiedy będzie można przychodzić do was na obiady? – W pewnym momencie miałam już dosyć tych pytań – przyznaje Dorota Kurowska – bo byłyśmy gotowe na otwarcie, a musiałyśmy czekać na pieniądze, bez których ani rusz. Cała Orneta wiedziała, że otwieramy ten biznes, a my jeszcze nie wiedziałyśmy, czy pozytywnie przejdziemy ocenę komisji, czy faktycznie te pieniądze dostaniemy…
– To wina tego, że Ośrodki Wspierania Inicjatyw Ekonomii Społecznej nie dysponują środkami na dotacje dla spółdzielni socjalnych – komentuje Maciej Bielawski ze Stowarzyszenia ESWIP, koordynator dotacyjnego projektu „Poznaj biznes (…)”. – Obecnie grupy inicjatywne spółdzielni socjalnych wspierane przez ośrodki OWIES, są na różnym poziomie gotowości. Zewnętrzny operator dotacji musi więc wpasowywać się ze swoim harmonogramem w ich tempo pracy, a to z kolei budzi zamęt. Gdyby jednak doprowadzić do sytuacji, że to OWIES dysponuje dotacjami i kiedy kończy pracę z jakąś grupą inicjatywną, która jest gotowa do prowadzenia własnego biznesu, przyznaje jej pieniądze, wówczas takiego przestoju, jaki miał „Babiniec”, na pewno by nie było. Łatwiej byłoby też kolejnym chętnym, by sprawniej mogły się zawiązywać jako przedsiębiorstwa.
Kobiety z „Babińca” czas oczekiwań na dotację dziś wspominają najczęściej. Był to dla nich okres dużej próby i sprawdzenia, na ile pozostaną przy marzeniu o wspólnym biznesie. – Każda spółdzielnia musi mieć swoją lokomotywę, która pociągnie za sobą resztę wagoników. I ja nią jeszcze do niedawna byłam – mówi prezes spółdzielni chwilę po otrzymaniu dotacji. – Ale parę dni temu powiedziałam: dziewczyny, mam już dość! Wóz albo przewóz. Jeżeli do końca miesiąca nie dostałybyśmy tej dotacji, to byłby chyba koniec. Żadna z nas tutaj nie ma lekko, ale w tej chwili z nas wszystkich jestem chyba w najgorszej sytuacji życiowo-finansowej. Pewnie rzuciłabym wszystko i wyjechałabym do Niemiec do pracy jako opiekunka. Trudno. Przecież za coś trzeba żyć.
Wielu z doradców OWIES przyznaje, że faktyczny proces zakładania spółdzielni socjalnej do łatwych nie należy. Często trwa wiele miesięcy, podczas których nastroje, emocje i nastawienie w grupie potrafią się wielokrotnie zmienić. Zaobserwować można i burze w zespołach, i frustracje pojedynczych osób, co i tak w efekcie przekłada się na stabilność w całej grupie. Jak zapewnia Katarzyna Ciszewska-Wojtas z elbląskiego ośrodka OWIES, ten (nieraz) długi i trudny okres jest jednak każdej grupie bardzo potrzebny. To idealny czas na testowanie zespołu. A jeśli któryś nie przetrwa tej próby, to pewnie lepiej, że na tym etapie się rozpadnie, niż podczas wspólnego prowadzenia własnego biznesu, ze wszystkimi tego konsekwencjami. – A co ich nie zabije, to ich wzmocni – dodają dziś członkinie „Babińca”, bogatsze o własne doświadczenie.
Rada dla innych?
Orneckie kobiety przeprawę miały trudną, zanim zaczęły działać pod wspólnym szyldem. Tym bardziej dziś mogą dzielić się doświadczeniem z innymi grupami, których dopiero ta przeprawa czeka. Jaka jest ich rada? – Dużo melisy! – odpowiadają w pierwszej kolejności, z uśmiechem na twarzy, ale też i dość poważnie. – Oczywiście, niech inni w to wchodzą, ale niech nie liczą, że to wszystko będzie się dziać szybko i różowo. Może niekoniecznie od razu trzeba się kochać wzajemnie w grupie, ale na pewno potrzeba dużo cierpliwości, mobilizacji i samozaparcia. W grupie musi być też lokomotywa, która będzie ciągnąć te pozostałe wagoniki. A jeśli się naprawdę chce, to można dotrzeć do celu.
--
Źródło: Stowarzyszenie ESWIP