Gdyby Maniek sam malował te pingwiny, to na pewno by im dla draki coś tam domalował. Gdyby Marta nie ponarzekała, że u niej też jest do dupy, to pewnie samotne matki by jej tak nie polubiły. Gdyby rodzice Patryka nie pili, to nie musiałby gęsiego wyprowadzać z domu siódemki rodzeństwa po nocach.
To jest prosta opowieść. Dzieciaki mają po osiemnaście, dziewiętnaście lat i wspomnienia, które powaliłyby starego konia. Poznają się na pierwszym spotkaniu programu. Siedzą z dąsem na twarzy i słuchają, że warto spróbować. Ciężko im uwierzyć, bo już się sporo razy rozczarowali. I sobą, i innymi…
Poza tym ci dziwni ludzie, co ich tu przywlekli, odciągnęli ich od ważnych zajęć. Kałdon właśnie miał walnąć bramę, Maniek już ciągnął karpia za dwadzieścia złotych, a Marta była w podróży – no, torbę miała przynajmniej spakowaną. Ale siedzieli i słuchali. Obcykiwali się też nawzajem, czy ci dookoła są normalni czy nie.
Rybki, dzieci gęsiego i pożegnanie z Niemcami
Od słowa do słowa, okazało się, że może być fajnie. Że ten program nie jest taki głupi i warto chyba zrezygnować z paru godzin grania na kompie albo z kilku wypadów na ryby. Bo Maniek i Kałdon to przyjaciele z wrocławskiego domu dziecka na Wejherowskiej, a wędkowanie to ich model spędzania wolnego czasu. Czasem po trzy dni i trzy noce siedzą nad Odrą. Tylko drzemka na zmianę. Opłaca się, bo jedna pani daje czasem pięć dyszek za dwie przyzwoite ryby. Jest więc na piwo, po którym można z relaksu na tych rybach buta zgubić.
Chłopaki się już znali, ale Martę spotkali w programie. Ona żyje w mieszkaniu, w którym dom znalazła piątka takich jak ona. Młodych, ale samodzielnych z konieczności. U Marty tą koniecznością był ojciec, z którym nijak się nie mogła dogadać. Żeby nie wdawać się z sentymentalne gadki, dziewczyna mówi krótko i formalnie: – Uciekłam, bo inaczej się nie dało.
Jak miała 15 lat, to spakowała co najważniejsze i wybiegła z domu. Czy słusznie? Dziewczyna przekonuje, że nawet jej nie szukali i to najlepszy dowód, że tak.
Maniek do domu dziecka trafił, bo trochę mu się życie poplątało. – Robiło się różne złe rzeczy. Bójki, rozboje. Nie będę gadał wszystkiego, bo to tylko ja i brat wiemy – kwituje. No i jeszcze wie ten sędzia, co zdecydował, że chłopak powinien trafić do całodobowej placówki wychowawczo-opiekuńczej.
U Kałdona było troszkę inaczej. Też rozrabiał, ale największym problemem byli rodzice. A właściwie alkohol, bo gdyby go na świecie nie było, to on by jeszcze w domu mieszkał. Ale że wódkę ktoś kiedyś wymyślił, a mama i tato się napić bardzo lubią, to nieraz musiał wyprowadzać siódemkę rodzeństwa z domu po nocach. Szli gęsiego prosto do największego dilera na dzielnicy. To dobry chłop był i się dzieciakami opiekował. Raz nawet chciał sprawę agresywnego starego załatwić, ale dwóch tęgich gości, co ich do niego posłał, wylądowało w szpitalu.
– Ojciec jest straszny kafar. Siłownia, boks, ustawki na maczety w młodości – opowiada chłopak. – Raz czy dwa mu się postawiłem. Teraz jak się zaczyna, a jestem u nich w odwiedzinach, to po prostu wychodzę.
A co się zmieniło, że odwraca się na pięcie? No, dorobił się dziecka. Dziewiętnastolatkowi urodził się Kuba. Ma miesiąc, więc Patryk – bo na ojca głupio wołać Kałdon – wie że musi o niego zadbać i nie ma czasu na awantury. Poszedł właśnie do pracy na magazyn.
Maniek też jest już poważny gość, bo za miesiąc idzie do wojska. W szeregi armii wstąpi jako Mariusz – gość, co deklaruje, że jak placówkę przeżył, to i woju sobie poradzi. A Marta? Marta już od dawna jest poważna, bo się uczy w dzień, a po nocach haruje w nocnych klubach. Jak się ktoś jej pyta, co robi, to prycha, że striptiz. No, jak to co? Marta jest kelnerką.
Zanim jednak cała trójka dojrzała, trafiła na fajną przygodę. Na tę, która zaczęła się od pierwszego spotkania, co wszyscy byli na niezłym dąsie. W pierwszy dzień się chmurzyli, a potem, gdy przychodziło się rozstawać, płakali jak bobry. Kiedy wracali z wyjazdu do Niemiec, to twardy, zaprawiony życiem Patryk napisał zaprzyjaźnionym Niemcom na kartonie „I Love You”. Przycisnął ten transparent do szyby autokaru i łzawił. Do dzisiaj się wzrusza, choć w programie "Moje Miejsce NGO" wcale nie chodziło o wzruszenia. Chodziło o pracę, naukę i trzeci sektor.
Pingwiny, matki i rowery
A dokładniej o to, żeby młodych ludzi nauczyć pracy w trzecim sektorze. Dlatego we wrześniu zeszłego roku ludzie z dolnośląskiego Stowarzyszenia Tratwa znaleźli dwanaście pełnoletnich już nastolatków z całodobowych placówek opiekuńczych i rodzin zastępczych, a potem dali im zadanie. Dzieciaki miały napisać i zrealizować projekt związany z ich zainteresowaniami. Animatorzy akcji wnioski przyjmowali, oceniali i zatwierdzali do realizacji. A potem tę robotę wspierali radą i dobrym słowem. No i za wszystko płacili pieniędzmi z Europejskiego Funduszu Społecznego, który cały program finansował. Jego koszt to prawie dwa miliony złotych. Potrwa on do grudnia przyszłego roku, a ludzie, którzy z niego skorzystają, jeżdżą na przykład do Niemiec na wizyty studyjne i stworzyli specjalną kawiarenkę. To tutaj mają pracować nad minigrantami. Koncepcyjnie, oczywiście, bo potem idą w teren.
– Chodzi o to, żeby to uczestnicy programu sami znaleźli sposób na jego realizację – mówi Kamila Krysiak, która razem z Jakubem Kurakiewiczem opiekowała się całą dwunastką. – Żeby od początku do końca zarządzali przebiegiem projektu.
No i poszło. Na przykład Maniek przygotował akcję „Pokoloruj swój świat” – czyli plan zamalowania jednej z solidnie zaniedbanych ścian podstawówki. Pani pedagog postawiła jeden warunek – ma być scena z bajki, żadne tam gangsterskie malowidła. Maniek wymyślił, że bajkowe postaci z największym jajem to pingwiny z Madagaskaru. Wysmarował więc szkic i pingwiny przeszły, ale po pewnych poprawkach. A to trzeba było usunąć złote łańcuchy, a to ustawić je w mniej wojowniczym szyku, a to miny zrobić przyjaźniejsze. Ale Maniek cierpliwie dreptał do gabinetu pedagog i poprawiał.
W końcu są. Jeden stoi na wyspie z palmą, a reszta płynie do niego na krze. Maniek wie, że ta kra z wyspą nie trzyma się kupy, ale co w życiu madagaskarskich pingwinów się jej trzyma? No właśnie.
– Najważniejsze, że namalowały to dzieciaki ze szkoły – opowiada Maniek. – Ustawiliśmy w szeregu 40 dwunastolatków i po kolei każdy podchodził, żeby robić swój kawałek. Czasem trzeba było pomagać im naciskać spray, bo miały za słabe paluchy. Ale wyszło super – dodaje chłopak, który wcale nie wiedział, czy w ogóle wyjdzie. „Maniek, daj spokój, jak się nie uda, to całość zamalujemy na czarno i finał” – pocieszali animatorzy.
Martę też trzeba było wesprzeć. Myślała, że jak wejdzie do domu samotnej matki, to tam panie całe w skowronkach będą zapisywać się na jej warsztaty kulinarne. No, niestety. – Projekt prowadziłam z koleżanką. Weszłyśmy, powiedziałyśmy, o co chodzi, a tu niespodzianka. Zero entuzjazmu. No to grubo, pomyślałyśmy – opowiada dziewczyna.
Jak ta dojrzała 19-latka zachęcała poturbowane życiem samotne matki do kręcenia tortilli? Na pewno bez słodzenia, a konkretnie. „Ej, słuchajcie, może być kijowo, bo jak sobie jakiś dzieciak obetnie palucha, to nikt nie bierze odpowiedzialności. Ale może być też bardzo fajnie, bo zrobimy dobre jedzenie i się nawcinamy”. Taki konkret im zapodała.
Udało się. Przyszły. Ba, jeszcze w trakcie wołały niezdecydowane koleżanki. Były pogaduchy, śmiechy i buzie całe w jedzeniu. Dzieciaki miały frajdę, a dziewczyny sobie poplotkowały. Ale też bez spijania sobie z dziubków, konkretnie. Jak któraś mówiła Marcie, że u niej kijowo, że do dupy, to i Marta przyznawała, że u niej też generalnie słabo. A potem dodawała, że dziś w sumie fajnie, bo można pojeść, pogadać, pośmiać się. No i przytakiwały.
– Fajnie, że pomogliśmy, bo trzeba pomagać – mówi Marta, a jak ją spytać, dlaczego trzeba, to się nie może nadziwić, że takie głupie pytanie ktoś zadaje. – Nie można zostawić człowieka, jak jest w dole. No jak!?
Dzięki Marcie, dziewczyny z domu samotnej matki odsapnęły trochę. Bo na akcji „Gary nie takie straszne jak je malowali” była też sesja zdjęciowa i stylizacja. Przyszły dziewczyny, co się na malowaniu i czesaniu znały. „Był prestiż”, jak to się Marta śmieje. Wszystko się tak udało, że nawet te „wybuchowe egzemplarze” – czyli co bardziej krewkie panie – wyszły zadowolone.
Kałdon też był zadowolony. Swój projekt skończył jako pierwszy i animatorzy powtarzali w kółko innym: „Zobaczcie, jaki Kołdun ekstra” . On mało o sobie mówi, więc tylko przypomina krótko, że postanowił wyremontować rowery dzieciaków z placówki. Wyszło tego jakieś piętnaście sztuk, ale roboty było co nie miara, bo gołe ramy trzeba było uzbrajać. Jak pierwszy raz koło zaplatał szprychami, to ciskał obręczą po całym pokoju. W końcu się jednak nauczył. Na początku samo centrowanie zajmowało mu osiem godzin, a teraz strzeli taką robótkę w kilka minut.
Ale nie ta wprawa jest najważniejsza. Największe znacznie ma dla niego to, że po programie zadzwonił wychowawca małej dziewczynki i powiedział Kałdonowi, że ta mała to jest tak tym rowerem zachwycona, że nie może spać. To wtedy Kałdon się poczuł… no tak samo, jak wtedy, gdy się z Niemcami żegnali. Poczuł też, że może. Że ogarnia! I o to w programie chodziło.
Posłali ich w kosmos od razu
Do propozycji Tratwy Mańka przekonały wycieczki, Martę ludzie, a Kałdon chciał mieć wpis w CV. Bo na razie pracuje na magazynie, ale chciałby czegoś więcej. Czego? Jeszcze sam nie wie. Pewny jest tylko tego, że nie zostanie już piłkarzem Barcelony i nigdy nie zostawi swojego dziecka. Do wojska by chciał, ale też nie pójdzie, bo przecież ktoś musi na co dzień opiekować się malcem i dziewczyną. Dlatego na razie skupia się na skończeniu zawodówki, a potem chce iść do technikum, żeby mieć porządny zawód.
Na wojsko czas i ochotę ma Maniek. Już się zapisał i od stycznia idzie do koszar. A tam, co będzie, to się już zobaczy. Na misję Maniek chciałby pojechać, nie siedzieć w jednym miejscu, tym bardziej, że mógłby się przydać, bo dobrze strzela. No i charakter ma – mówi, że przed programem w Tratwie miał takie same poczucie własnej wartości, jak przed – czyli bardzo wysokie.
Ale to nieprawda. Maniek troszkę koloryzuje, bo wszyscy pamiętają, jak się bał swojego zadania. – Wszyscy się baliśmy, nikt nie wiedział, czy się uda – wspomina Marta. – I każdemu sukces dał sporo pewności siebie. Może nie będziemy pracować w organizacjach i fundacjach, ale przynajmniej wiemy, jak zarządza się projektem. A to się wszędzie przyda.
Marta wie, co mówi, bo wśród rówieśników ma takich znajomych, co nie wiedzą, jak się zabrać do rezerwowania knajpy na swoje urodziny. Jak zadzwonić, gdzie iść, co powiedzieć. A dwunastka z programu nie tylko musiała pieniędzmi zarządzać, rozliczyć się, ale i ludzi zorganizować – całe grupy dzieci albo samotnych matek. Nie było łatwo. Ale ogarnęli. I to jest słowo klucz, to jest najważniejsza w tym wszystkim lekcja.
Więc dziś, choć Marta nie ma żadnych planów – bo po co je robić, skoro życie w jednej chwili potrafi się rozsypać – to wie, że z wszystkim da sobie radę. Maniek tak samo. Wie, że jak przyjdzie w wojsku taki moment, że trzeba będzie ludźmi zarządzać, jak kiedyś swój pluton może dostanie, to będzie wiedział, co robić. Wtedy mu się na pewno Tratwa przypomni.
A Patryk? Patryk na pewno będzie wspominał wspaniałą przygodę z ostatnich dni, kiedy można było coś w życiu zrobić na próbę. Bo teraz to już wszystko na poważnie. Ale da radę. – Masz potencjał! – mówi mu Kamila, animatorka. A on uśmiecha się lekko: – No ogarniam, ogarniam… – przyznaje chłopak, co po dwie noce nie spał i te rowery składał, żeby na czas były.
Cała trójka uczyła się też w programie życia. I się w sumie nauczyła. Marta to najładniej ujmuje. Mówi, że wszędzie, gdzie do tej pory była, to obiecywali, że jej nieba uchylą. A w Tratwie wsadzili w rakietę i od razu posłali w kosmos. Taka sytuacja.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)