„Nasze Kolonie WSM-u błyskawicznie się odbudowały i już po roku nie było widać śladów wojny". Jak w pierwszych latach komunizmu próbowano powrócić do ideałów spółdzielczego budownictwa mieszkaniowego na warszawskim Żoliborzu?
Za słabość dzisiejszego społeczeństwa obywatelskiego winą obarcza się często dziedzictwo komunizmu – okresu, który nauczył wielu Polaków ubezwłasnowolnienia, oportunizmu i do reszty obrzydził im ideę wspólnego działania. Wyjątkiem jest tu oczywiście historia „Solidarności” i demokratycznej opozycji, jednak jako zbiorowemu działaniu wobec jasno zdefiniowanego, wspólnego przeciwnika bliżej jej do tradycji powstańczej i romantycznej, niż tradycji społecznikowskiej. Ostatnio odradza się także pamięć o „Żołnierzach Wyklętych”, którzy już wprost wpisują się w romantyczny nurt naszej historii. Jeśli chodzi o postawę konstruktywnego działania w warunkach pokoju, zwykliśmy raczej uważać, że szukając tradycji sięgać należy bardziej w głąb, lata PRL traktując jako wyrwę w tradycji społecznikowskiej w Polsce.
Czy jednak wejście w komunizm oznaczało od razu powstanie tej wyrwy? Czy wszystkie elementy przedwojennych tradycji autentycznego zaangażowania społecznego zniknęły jak wytarte w gumką wraz z nastaniem nowej, komunistycznej rzeczywistości? O tym, jak trudno jednoznacznie to ocenić, może świadczyć historia wielu społecznych inicjatyw, które próbowano reaktywować w warunkach PRL.
W pierwszym odcinku nowego cyklu o losach społeczników po wojnie przedstawiamy historię Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. To jedna z najważniejszych społecznych inicjatyw w przedwojennej Warszawie, budząca także dziś zainteresowanie i podziw, której skalę trudno porównać z jakimkolwiek współczesnym projektem społecznym. Jakie były losy tej idei i jej twórców po nastaniu w Polsce „nowej rzeczywistości”?
Odbudować Szklane Domy
Morze gruzów. Taki obraz powojennej Warszawy znamy z dziś niemal ikonicznych fotografii tamtej epoki. Pokazują one rzeczywistą skalę zniszczeń w mieście, ale mogą być też symbolem zerwania ciągłości z jego przedwojennym dziedzictwem, jakie nastąpiło po wojnie. Komunistyczne władze obawiały się odrodzenia „burżuazyjnego” społeczeństwa, a przynajmniej pamięci o takim charakterze miasta w dwudziestoleciu międzywojennym. To nie przypadek, że największe zniszczenia dotknęły Śródmieście, które było przecież najbardziej wielkomiejską dzielnicą Warszawy – ze wszystkimi jej wadami i zaletami.
Za równie nieprzypadkowe można uznać, że nieco inny los spotkał Żoliborz. To tam przed wojną założyciele Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej ulokowali swoje kolonie „tanich, zdrowych i odpowiednio urządzonych mieszkań” (cytat z pierwszego statutu Spółdzielni). Dzielnica ta oczywiście również ucierpiała, ale nie w takim stopniu jak rejony centralne – np. zniszczona niemal całkowicie Starówka. „Społeczny duch” dzielnicy, w przeciwieństwie do „burżuazyjnego ducha” nigdy nie odbudowanych wielkomiejskich ulic w Śródmieściu, miał, jak się okazało, większe szanse przetrwać w nowej rzeczywistości.
Mówiąc o traumie wojennych strat w Warszawie, nie można zapominać o tym, że wojny nie przeżyła także znaczna część ludności. Wśród ofiar byli także społecznicy, np. tak ważni działacze spółdzielczy jak Adam Próchnik czy Stanisław Siedlecki. Z kolei architekci tworzący przedwojenny WSM, jak słynne małżeństwa Stanisława i Barbary Brukalskich czy Heleny i Szymona Syrkusów, po wojnie zaangażowali się w odbudowę Warszawy, która zwłaszcza w pierwszych latach wydawała się koniecznością i prawdziwym celem społecznym, niezależnym – jak się zdawało – od kwestii geopolitycznych i klimatu ideologicznego. Podobny był także wybór Stanisława Tołwińskiego, przed wojną wybitnego działacza spółdzielczego i założyciela WSM, który w latach 1945 – 1950 pełnił funkcję prezydenta Warszawy.
Nie bez znaczenia dla losów WSM po wojnie był też stosunek komunistycznej władzy do ideałów spółdzielczych. Po pierwsze, niektórzy prominentni komuniści mieli w swoich życiorysach także epizod działalności w ruchach spółdzielczych. Dość wspomnieć o Bolesławie Bierucie, pierwszym przywódcy PRL, który w latach 20. był jednym z założycieli WSM i członkiem pierwszego zarządu spółdzielni, czy Edwardzie Osóbka-Morawskim, premierze komunistycznego rządu, który przed wojną był kierownikiem administracji WSM na Rakowcu. To zaangażowanie przedwojennych spółdzielców w budowanie komunizmu po wojnie może dziś budzić zdziwienie. Choć wzajemne relacje komunizmu i spółdzielczości w warstwie ideologicznej były skomplikowane (zdanie w tej sprawie zajmował i zmieniał nawet sam Lenin), to można z całą pewnością stwierdzić, że dzieliło je bardzo wiele – przede wszystkim fakt, że spółdzielczość była formą demokratycznego udziału obywateli w decydowaniu o kształcie wspólnoty, co dla komunizmu stanowiło spore zagrożenie.
Co WSM, to WSM
Sami działacze spółdzielczy, jak można sądzić, wiązali jednak spore nadzieje z nastaniem nowej rzeczywistości politycznej w kraju. 25-26 listopada 1944 roku w Lublinie odbył się I Kongres Spółdzielczy, podczas którego zadeklarowano poparcie dla nowych władz. W zamian za to spółdzielczość oczekiwała uprzywilejowanej pozycji w gospodarce kraju. To, że „uspołecznienie” gospodarki dla komunistów oznacza upaństwowienie, początkowo nie było dla wszystkich oczywiste, miało jednak boleśnie dać o sobie znać po kilku latach.
Na korzyść powrotu do działalności Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i innych spółdzielni wpływał też fakt, że w zburzonej Warszawie brak mieszkań był jednym z najpoważniejszych problemów. Sytuację dodatkowo utrudniało to, że wiele ocalałych lokali, w tym również spółdzielczych, zostało zajętych przez „dzikich” lokatorów. Kto pierwszy wrócił do Warszawy, nie oglądając się na uprawnienia, zajmował mieszkania. W tej sytuacji walka ze społecznymi inicjatywami, które chciały zajmować się odbudową mieszkań, byłaby bardzo ryzykownym posunięciem ze strony władz komunistycznych.
Dlatego już od stycznia 1945 r. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa zaczyna odbudowywać swoje zasoby. Jak pisze Jarosław Abramow Newerly, jeden z największych patriotów lokalnych WSM-u: „Nasze Kolonie WSM-u błyskawicznie się odbudowały i już po roku nie było widać śladów wojny. We wszystkich oknach wstawiono szyby i znów byliśmy „Szklanymi Domami". Radzono sobie także z problemem „dzikich” lokatorów, i to w sposób cywilizowany. Jak wspomina Newerly: „Najważniejsze zaś, że dziki lokator, stolarz wiejski Puławski, zwolnił nasz pokój od podwórka. Mama załatwiła mu dozorcostwo na Dziewiątce. Był gospodarzem kolonii przez wiele lat”.
W 1946 roku WSM, jako jedna z nielicznych w całej Polsce spółdzielni mieszkaniowych, wykaraskała się z wojennych strat i przystąpiła do budowy nowych domów spółdzielczych. „Robotnicy segregowali zdrową cegłę i szykowali się do robót. WSM powoli przystępowała do budowy XI, XII i XIII Kolonii. Moje osiedle więc tuż po wojnie było prawdziwą oazą wśród gruzów. Miałem być z czego dumny. – Co WSM, to WSM – myślałem” – pisze Newerly. Jedną z najciekawszych realizacji tego okresu jest osiedle WSM na Kole, zaprojektowane przez małżeństwo Syrkusów, którzy projekt ukończyli w 1947 roku. Przez znawców architektury modernistycznej uważane jest ono za prawdziwą perłę, w pełni nawiązującą do przedwojennych ideałów budownictwa społecznego.
Bitwa o handel, bitwa o mieszkalnictwo
Ten sam 1947 rok, w którym Syrkusowie ukończyli swój projekt, a WSM przystąpił do budowy osiedla na Kole, jest także datą rozpoczęcia „bitwy o handel”. To operacja komunistycznego rządu, której celem było wyeliminowanie sektora prywatnego i ostateczne przechylenie szali na rzecz własności państwowej w gospodarce. Oznaczało to także koniec marzeń o odrodzeniu się autentycznej spółdzielczości. Hillary Minc, komunistyczny minister gospodarki i inicjator bitwy o handel, wypowiadał się na ten temat już w 1945 r. w tonie nie pozostawiającym złudzeń: „niestety poważna część działaczy spółdzielczych nie zrozumiała całkowitej zmiany warunków po wojnie, nie zrozumiała, że nie ma już sytuacji otoczenia małej wyspy spółdzielczości przez szerokie, rozlane morze kapitalistyczne (…). Spółdzielczość w nowych, obecnie odmiennych warunkach musi skoordynować ściśle swą działalność z państwową polityką gospodarczą”.
Idąc tym torem myślenia, w 1948 r. spółdzielniom mieszkaniowym odebrano prawo do inwestowania, nadając je nowo utworzonemu państwowemu Zakładowi Osiedli Robotniczych. Od tego momentu to państwo stało się monopolistą, jeśli chodzi o radzenie sobie z sytuacją mieszkaniową. Nie oznaczało to jednak odrzucenia wszystkich ideałów wypracowanych przez spółdzielców przed wojną i tuż po niej. Działacze spółdzielczy starali się wpłynąć na państwowe budownictwo, tak, aby mimo braku oddolnego i demokratycznego charakteru, zachowało chociaż część wyjątkowych cech budownictwa społecznego. W 1948 r. ukazała się książka Barbary Brukalskiej „Zasady społeczne projektowania osiedli mieszkaniowych”. Było to swoiste podsumowanie dorobku architektów i urbanistów tworzących WSM-owskie osiedla. Autorka starała się przedstawić ten dorobek jako swego rodzaju wzorzec dla budownictwa PRL. O to, czy w do dziś dominującym w krajobrazie polskich miast państwowym budownictwie PRL-owskim można dostrzec społeczne ideały WSM, można by zapewne długo się spierać.
Formalnie spółdzielczość odrodziła się w PRL wraz z „odwilżą” po 1956 roku, kiedy na powrót dopuszczono „budownictwo mieszkaniowe ze środków własnych ludności”. Był to jednak ten etap, kiedy coraz mniejsza ilość przedwojennych działaczy mogła jeszcze wpłynąć na kształt budowanych osiedli i na ich społeczne założenia, trudno więc rozpatrywać je jako bezpośrednią kontynuację dawnych idei. Nie ma jednak wątpliwości, że zwłaszcza pierwsze powojenne lata były dla wielu działaczy WSM i innych spółdzielni mieszkaniowych latami nadziei na odrodzenie się społecznego budownictwa. Przez pryzmat tych nadziei należałoby zapewne oceniać ich zaangażowanie najpierw w odbudowę WSM i całej Warszawy, a potem – w projektowanie nowych osiedli z myślą o reaktywacji przedwojennych idei w pełnej krasie, która, jak pokazuje osiedle WSM na Kole, była wówczas możliwa.
Z dzisiejszego punktu widzenia dyskusja o trudnych powojennych wyborach społeczników z WSM stanowi prawdziwe wyzwanie i przestrogę, by nie widzieć tego etapu historii w czarno-białych barwach, gdzie za jedyny wzór do naśladowania uchodzą Żołnierze Wyklęci.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)