Prezentujemy ostatni już tekst z cyklu Inw(eS)torzy Społeczni na portalu Ekonomiaspoleczna.pl. Tym razem Jan Bazyl Lipszyc pisze o Akademii Łucznica.
Łucznica. Wioska schowana w lasach na południowy wschód od Warszawy, w wiosce biały murowany dwór . Wokół pozostałości po dawnym parku, a w nim kilka nietypowych dla tego otoczenia budynków i budowli. I ludzie, w każdym wieku: od najmłodszych po seniorów. Wszyscy zajęci lepieniem, malowaniem, coś dłubią, rzeźbią, wypalają. Trwają zajęcia Akademii Łucznica
Folwark Łucznica należał kiedyś do dóbr królewskich. Od 1811 r. był w rękach księcia Józefa Poniatowskiego, który otrzymał go za zasługi dla Ojczyzny. Po jego śmierci kupił ten folwark Aleksander hrabia Potocki. Około 1846 r. wzniesiono tu murowany dwór i założono wokół niego park. W 1934 r. właściciel Łucznicy Jakub Ksawery Aleksander hrabia Potocki, ostatni z tej gałęzi rodu, zapisał dobra fundacji, którą utworzono po jego śmierci, a której celem miało być „przyczynienie się do ulżenia doli ludzkości, a Narodu Polskiego w szczególności”.
Zanim jednak fundacja rozwinęła skrzydła, przyszła wojna. We dworze stacjonowali najpierw Niemcy, potem Armia Czerwona. Po wojnie swoją siedzibę miały tu Lasy Państwowe, wreszcie szkoła podstawowa. Na początku lat osiemdziesiątych, gdy opuszczony dwór popadał w ruinę, odkryła go Zofia Bisiak, z wykształcenia historyk sztuki, a z powołania animatorka edukacji artystycznej.
Od dziecka do trzeciego wieku
– Przyjechałam tu po raz pierwszy, kiedy jeszcze ośrodek nie był zarządzany przez Stowarzyszenie Akademia „Łucznica”. Miałam sześć lat, mama zabrała mnie na trzytygodniowy plener batiku. I przyjeżdżam tu od tamtej pory – wspomina Joanna Lisiecka, dziś wiceprezes Stowarzyszenia, od ponad dziesięciu lat dzierżawiącego dwór wraz z sześcioma hektarami ziemi.
Pracownicy Akademii i trenerzy mówią, że jeśli ktoś raz przyjedzie do Łucznicy, zawsze będzie chciał tu powracać. I chyba coś w tym jest, bo stowarzyszenie nie stara się szczególnie o reklamę i promocję, a mimo to chętnych ma przez cały rok. Przyjeżdżają zazwyczaj ci, którzy już raz tu byli lub słyszeli o tym miejscu od kogoś z rodziny czy od znajomego.
– Wśród uczestników zajęć jest wiele dzieci, także z okolicznych wsi. Dorośli to przede wszystkim ci, którzy przyjeżdżają na kursy zawodowe, na przykład nauczyciele i instruktorzy – mówi Joanna Lisiecka. – Pomagamy im rozwinąć umiejętności, nauczyć się technik wykonywania wyrobów. Po kursie dostają zaświadczenia honorowane przez Ministerstwo Edukacji, co pozwala im założyć pracownię lub pracować jako instruktor w danej dziedzinie w domu kultury czy na warsztatach terapii zajęciowej.
Do Łucznicy coraz częściej przyjeżdżają też osoby niezwiązane z rękodziełem czy sztuką, które chcą coś umieć dla własnej przyjemności. Tacy jak informatyk, który przez 14 dni uczył się robić lampy witrażowe (Tiffany’ego).
Większość dzieci przyjeżdża tutaj w zorganizowanych grupach szkolnych, na zielone szkoły – najczęściej z Warszawy i okolic, z województwa, ale czasem też z dalszych stron Polski.
Akademia zamieszcza informacje o kursach na stronie internetowej, wysyła też do szkół mailowe informacje, kiedy i jakie warsztaty będą prowadzone. Ośrodek jest całoroczny, ale najwięcej chętnych jest w lecie. Zimą przyjeżdża dużo dorosłych, jest wtedy puściej, można spokojnie popracować.
Akademia nie zatrudnia instruktorów na etatach. Kursy są tak zorganizowane, że kilka miesięcy wcześniej wyznaczany jest termin i jeśli zbierze się grupa chętnych, kurs się odbywa. Nie ma raz na zawsze określonej minimalnej liczby uczestników kursu. Czasami są to trzy osoby, a czasami sześć.
Największym zainteresowaniem cieszy się ceramika. W lipcu, gdy odwiedziłem Łucznicę, sekrety lepienia z gliny, wypalania, pokrywania wyrobów kolorowymi szkliwami zgłębiało kilkanaście osób, głównie pań. Miały do dyspozycji kilka różnych pieców – w budynku, pod specjalnym zadaszeniem i na wolnym powietrzu.
– Często jest tak, że choć grupa jest już duża, znajduje się ktoś zdeterminowany, kto czeka już pół roku czy rok, więc ostatecznie na kursie jest więcej osób niż planowaliśmy – dodaje Joanna Lisiecka. – Staramy się jednak nie przesadzać. Chodzi o to, żeby wszystkim było wygodnie, a zwłaszcza żeby instruktor mógł zająć się każdym z osobna. Nigdy nie przekraczamy liczby dwudziestu uczestników.
Dla niepełnosprawnych
– Mamy też WTZ-y, czyli warsztaty terapii zajęciowej. Przyjeżdżają do nas ludzie o mieszanej niepełnosprawności, umysłowej i fizycznej. Zgłaszają się na takie warsztaty, których u siebie, w swoim rejonie, nie mają. Przy okazji ich kadra, czyli przyjeżdżający z osobami niepełnosprawnymi opiekunowie, jednocześnie uczy się nowych rzeczy od naszych instruktorów podczas zajęć, w których wszyscy uczestniczą. Stale współpracujemy też z Towarzystwem Pomocy Osobom Głuchoniewidomym. Na zajęciach mamy wtedy osoby głuchoniewidome, które mają tłumaczy, porozumiewają się przez dotyk – mówi Michał Górski. – Organizujemy dla nich różne zajęcia manualne. Teoretycznie wydawałoby się, że w grę wchodzą tylko jakieś formy przestrzenne, na przykład ceramika czy wiklina, ale okazało się, że świetnie radzą sobie także z filcem, makramą (wyplataniem węzłów) i papierem czerpanym. Osoby niewidome po dotyku świetnie pamiętają swoje prace i potrafią dosyć szybko wyszukać je w dużej stercie papierów.
Nasz ośrodek jest w pełni przystosowany dla osób niepełnosprawnych: chodniki są wypuszczone dla niewidomych trochę wyżej, łazienki nadają się dla osób na wózkach, wszędzie są rampy albo podjazdy – dodaje pan Michał. – Niepełnosprawni goście stanowią około 20 procent, najwięcej jest dzieci.
Z Akademią współpracuje wielu znakomitych instruktorów. To jest zasługa pani Zofii Bisiak, która pracując w kulturze przez blisko czterdzieści lat, jeździła na różne konferencje, oglądała liczne warsztaty. Zbierała kadrę z różnych stron.
– To są często artyści, mający swoje indywidualne wystawy, tworzący świetne rzeczy, są też ciekawymi ludźmi i mają dobry kontakt z innymi – podkreśla Michał Górski.
Czyja będzie Łucznica?
Stowarzyszenie Akademia Łucznica istnieje od jedenastu lat, a od dziesięciu jest dzierżawcą dworu z całym jego otoczeniem. Zarząd stowarzyszenia chciałby przejąć ośrodek na własność, jednak nie stać go na wykup dworu i ziemi, które należą do Narodowego Centrum Kultury.
- Na razie zastanawiamy się, jak do tego problemu podejść. Próbujemy dobrze opiekować się tym miejscem, żeby zabytkowy obiekt i park nie niszczały. To jest duża odpowiedzialność – mówi wiceprezes Lisiecka. – Nasze stowarzyszenie zawiązało się spontanicznie dzięki zaangażowaniu wielu osób. Nie było wśród nas nikogo, kto miałaby doświadczenie w prowadzeniu takiego ośrodka. Obawialiśmy się, że możemy sobie nie poradzić, jednak kochaliśmy to miejsce tak bardzo, że nie wyobrażaliśmy sobie, że mogłoby przestać istnieć. Przez te dziesięć lat wszystko się toczyło na bieżąco i bardzo szybko. Zdajemy sobie sprawę, że wiele rzeczy można by zmienić. Teraz nadeszła pora, by zatrzymać się i zastanowić nad poszczególnymi etapami naszej działalności, bo może udałoby się to robić mniejszym nakładem energii, ale lepiej.
Non profit nie znaczy tanio
– Zarabiamy, prowadząc kursy, warsztaty, kolonie, zielone szkoły. Staramy się tak kalkulować koszty naszych akcji, żeby stać na nie było uczestników, ale też żebyśmy i my coś zarobili. Czasem dostawaliśmy niewielkie granty na remonty, ale o duże pieniądze musiałoby wystąpić NCK, a nie my, bo my jesteśmy tylko dzierżawcą – mówi Zofia Bisiak. – Kiedyś łatwiej dostawaliśmy dofinansowanie na niektóre projekty, lecz teraz, z uwagi na to, że założyliśmy sobie głównie cele edukacyjne, trudniej jest dostać pieniądze. Łatwiej dotowane są programy innowacyjne. Trudno jest nam też pozyskać sponsorów.
– Mamy pracownie: ceramiczną, witrażu, batiku, wikliny, papieru czerpanego, stolarską, w której zajmujemy się wytwarzaniem mebli ludowych. Uczymy również wykorzystywania do wyrobów filcu, uczymy makramy, malowania na jedwabiu, suibokuga – japońskigo malowania tuszem. Zorganizowaliśmy też pokaz kaligrafii japońskiej, prowadzony przez Japończyka z całą otoczką kultury dotyczącej Kraju Kwitnącej Wiśni – mówi Zofia Bisiak.
– Członkowie zarządu pracują gdzie indziej na etatach, tutaj działają po godzinach. Na etacie jest kilku pracowników – ja jako koordynator, pracownicy kuchni, pracownicy gospodarczy, którzy robią zakupy, zajmują się ogrodem – opowiada Michał Górski , koordynator ośrodka.
W sumie w Łucznicy pracuje na etatach dziesięć–dwanaście osób. Instruktorzy pracują na umowę zlecenia albo o dzieło. W ciągu roku przewija się przez ośrodek ponad setka instruktorów.
– Rocznie uczestników zajęć może być około dwóch tysięcy, trudno to dokładnie policzyć – twierdzi Zofia Bisiak. – Jednorazowo na kursach w ośrodku może przebywać sześćdziesiąt osób, co nie znaczy, że nie zmieści się i dziewięćdziesiąt, jeśli będzie trzeba.
– Przyjeżdża tu co roku od wielu lat młodzież ze szkoły Ambasady Amerykańskiej, około dziewięćdziesięciu osób. Mają noclegi we wspólnej sali, dostawiamy wtedy łóżka i robi się te dodatkowe miejsca – dodaje Michał Górski. – Przyjeżdżają na wiklinę, ceramikę, batik. Mieli kiedyś też na przykład naukę pieczenia chleba.
– Długość trwania kursów mierzymy czasem niezbędnym na wykonanie jakiegoś projektu, nauczenie się czegoś. Ceramika jest trzyetapowa, po osiem dni. Są też kursy trzydniowe, na przykład malowanie na jedwabiu – mówi Zofia Bisiak.
– Większość kursów trwa sześć dni – dodaje Michał Górski.
– Przy czym stolarstwo ostatnio się przedłużyło. Zatem zależy to od potrzeby – uzupełnia Zofia Bisiak. – Jesteśmy elastyczni, jeżeli chodzi o dzieci, osoby niepełnosprawne, osoby dorosłe, które chcą podjąć jakieś warsztaty albo zrobić sobie kursy i są grupą zorganizowaną. Natomiast kiedy mamy własne kursy, program jest stały, zamieszczamy go na naszej stronie internetowej i ludzie zgłaszają się w takim terminie, jaki podajemy.
Co widać w Łucznicy?
Widać pasję, zaangażowanie i przekonanie, że warto. Warto uczyć ludzi, jak zrobić coś ładnego dla własnej (i cudzej ) satysfakcji i przyjemności. Warto się starać, żeby żyło się piękniej, w otoczeniu ładnych przedmiotów, warto pokazywać stare techniki i materiały, warto przypominać, że plastikowy świat chińskiej masowej produkcji nie jest jedyną i oczywistą rzeczywistością.
Warto było pojechać do Łucznicy, by spotkać ludzi z pasją i misją. Ludzi, którzy realizują marzenie jej ostatniego przedwojennego właściciela.
Źródło: ekonomiaspoleczna.pl