Straszenie kryzysem ma swoje dobre strony. Powoli pozwala nam zrozumieć, co jest ważne, co jest sprawiedliwe. Uczy nas też, poprzez przykłady takie jak upadki firm turystycznych czy Amber Gold, że nasze wybory mogą mieć decydujące znaczenie i za pomyłki trzeba będzie płacić.
Oczywiście można domagać się, aby to państwo, a nie my, ponosiło koszty naszych pomyłek. Jesteśmy do tego przyzwyczajani, bo skala pomyłek robi zazwyczaj na rządzących wrażenie. Jak nasz dom zaleje czy ulegnie spaleniu, nikogo to nie zainteresuje. Powódź to co innego. Tu pomoc indywidualnym osobom ze strony państwa jest akceptowalna. Podobnie kiedy wydarza się wypadek, w którym ginie wiele osób. Jest on traktowany inaczej niż wypadek, w którym ginie jedynie garstka. Dalekie to od sprawiedliwości, ale polityka ma swoje prawa. Jeżeli jednak oczekujemy pomocy od państwa, to musimy się zgodzić na jego wszechobecność.
Jeśli państwo ma nas chronić, to w istocie oznacza, że musi nas też chronić przed nami samymi. Przecież jeżeli zbyt dużo osób źle ulokuje swoje pieniądze, to będzie oznaczało, że wszyscy (podatnicy) stracimy. Czym jest publiczna pomoc dla banków, jak nie taką zrzutką na prywatne firmy, które zamiast instytucjami zaufania publicznego stają się instytucjami publicznego obciążenia? Banki są zabezpieczone, co powoduje, że kredyt w nich jest drogi. Wielu chętnych do pożyczania, w tym podmioty ekonomii społecznej, nie znajdzie w nich pomocy. Ale dziś mamy problem znacznie większy. To państwa są na skraju bankructwa (jak Grecja) i liczenie na ich pomoc staje się coraz bardziej ryzykowne.
Jak to się ma do ekonomii społecznej? Bardzo prosto. Jeżeli zdamy sobie sprawę, że nie możemy liczyć ani na tradycyjny rynek (kryzys oznacza zapaść, bankructwa wywołane nie złym biznesplanem czy złą pracą, ale złą koniunkturą, niepewność), ani na państwo (wsparcie dla jednych kosztem drugich), to nadzieją jest przedsiębiorstwo społeczne. Oczywiście rozumiane nie jako biznes, ale jako sposób ekonomicznego radzenia sobie, forma samopomocy. Nie chodzi nam o to, aby się dorobić, ale by przetrwać. Nie tyle inwestujemy, co oszczędzamy. Nie tyle zaspokajamy czyjeś potrzeby, co próbujemy zaspokajać swoje.
Ideałem jest tu tradycyjna kooperatywa spożywców, której renesans obserwujemy w ostatnich czasach. Zorganizujmy się, aby kupować tanie, potrzebne i dobrej jakości produkty. Dzisiejsze kooperatywy jeszcze tego nie robią, ale sprzedając produkty innym, możemy zdobyć środki na rozwój. Zacznijmy postrzegać nasze wspólnoty mieszkaniowe nie jako dopust boży i polskie piekło w skali mikro (sejm w każdym domu), ale jako sposób na obniżenie kosztów mieszkania i praktykowanie demokracji.
Czy ktoś próbował wynegocjować z ubezpieczycielem zniżki przy ubezpieczeniu lokali mieszkalnych - hurtem? A dogadywanie się i wspólny remont kilku mieszkań? Samopomoc sąsiedzka w kwestii bezpieczeństwa, opieki nad dziećmi… Wiem, że to wszystko się nie może udać, bo sąsiadka z dołu, sąsiad z naprzeciwka, zły zarząd, oszukańcze firmy i w ogóle. Jeśli tak jest, albo nawet jeśli tylko tak nam się wydaje, to znaczy, że kapitał społeczny, czyli to, co stanowi o skuteczności ekonomii społecznej jest tak mały, że nic na nim nie zbudujemy. Ale wtedy też nie zbudujemy nic poza naszą wspólnotą i cały pomysł na ekonomię społeczną okaże się dla nas za trudny.
Jeśli nie ufamy sąsiadom, to czy zaufamy osobom, o których nic nie wiemy? No chyba, że zapewnią nas o tym, że inwestycja w złoto może przynieść nam krociowe zyski, a kupienie zestawu garnków umożliwi wygranie głównej nagrody. Ale tu nie łudźmy się, że przyczyną była nasza łatwowierność w stosunku do obcych. Nie, to my - chcąc w jakiś sposób wyprzedzić tych naszych wszystkich, którzy stabilność finansową opierają na drobnych oszczędnościach - pragnęliśmy zagrać na loterii. To więc nie wynik zbytniego zaufania, ale prostego hazardu, a ten z ekonomią społeczną (może poza loteriami charytatywnymi) nie ma nic wspólnego.
Ekonomia społeczna - tak jak ja ją rozumiem - to racjonalna działalność oparta na zaufaniu i współpracy, w której brak kapitału finansowego zastępuje się kapitałem społecznym, wzajemnością i dzieleniem się ryzykiem. Stawia się tu na samodzielność, a nie zależność od środków publicznych. Celem nie jest zysk, a tylko odpowiednie wynagrodzenie za dobrze wykonaną pracę. Zresztą zysk ze sprzedaży niepotrzebnych lub szkodliwych produktów lub usług jest nieetyczny. Te wszystkie czynniki sprawiają, że przedsiębiorstwa społeczne w czasie kryzysu maja przewagę nad zwykłymi firmami. Nie są one uzależnione od wsparcia od dotacji państwowych, ani od kredytów bankowych. Ponadto bronią miejsc pracy, a nie zysków i wspierają się wzajemnie, bo solidarność jest ważniejsza niż pokonanie konkurencji.
Tak więc - moim zdaniem - ekonomia społeczna nie ma wiele wspólnego ze zwykłym biznesem, z czym nie zgadzają się ci, którzy namawiają biednych spółdzielców socjalnych in spe na robienie prostego biznesu, zamiast pomóc im zastanowić się, w jaki sposób mogą spróbować wyrwać się z zasad funkcjonowania systemu, do którego - jak się okazuje - nie do końca pasują.
Piotr Frączak
Źródło: Ekonomiaspoleczna.pl