Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
– Obligacje społeczne pozwalają na wprowadzanie innowacji przez same organizacje. A czasem nawet małe programy przekładają się na dużą zmianę – mówi Włodzimierz Grudziński, bankowiec i działacz organizacji pozarządowych.
Ignacy Dudkiewicz: – Obligacje społeczne to mało oczywiste narzędzie. Do tego stosunkowo nowe.
Włodzimierz Grudziński: – To prawda. Jesteśmy w fazie prób i eksperymentów. Na całym świecie przeprowadzono ich na razie około dziewięćdziesięciu, każdy nieco inny. To zdecydowanie czas testów.
Reklama
Gdzie się zaczęły i kiedy?
W.G.: – W Wielkiej Brytanii niecałe dziesięć lat temu. Na ogół to Anglosasi wpadają na innowacyjne pomysły w zakresie instrumentów finansowych.
I co takiego wymyślili?
W.G.: – W hrabstwie Peterborough prowadzone jest więzienie dla drobnych przestępców. Władze lokalne, które musiały znajdować pieniądze na jego utrzymanie, martwiły się wysokim poziomem recydywy. Nikomu się to nie opłacało. Pojawiła się natomiast organizacja, która zaproponowała, że przeprowadzi program edukacyjny wśród osób osadzonych, tych, które właśnie wyszły z więzienia oraz ich rodzin. Jego celem było zmniejszenie wskaźnika powrotu na drogę przestępstwa. Tyle tylko, że program trzeba było sfinansować.
A efekty nie były wcale pewne…
W.G.: – Otóż to. Wymyślono, by kosztujący 5 milionów funtów program sfinansowali inwestorzy prywatni, a nie samorząd. Wyłożyli pieniądze, organizacja miała pewność, że będzie mogła prowadzić swoje działania przez określony czas, a hrabstwo zadeklarowało, że jeśli program się uda, to zwróci inwestorom zainwestowane środki wraz z oprocentowaniem. Organizacja otrzymała więc pieniądze za pracę, ale projekt rozliczany był za rezultaty.
Jak określić, czy program odniósł sukces?
W.G.: – Trzeba wyznaczyć jego miernik. W przypadku Peterborough ustalono, że sukcesem będzie zmniejszenie recydywy o 10%. Stworzono grupę kontrolną, która nie uczestniczyła w programie, i dano sobie parę lat na zmierzenie efektywności tych działań. Ustalono, że jeśli się uda, inwestor otrzyma z powrotem pieniądze powiększone o maksymalnie, w zależności od osiągniętego rezultatu, 15% odsetek – a mówimy o latach, w których stopy procentowe były już bardzo niskie.
A jeśli się nie uda?
W.G.: – Traci wszystko.
Nęcąca, ale ryzykowna gra.
W.G.: – Dziś już rzadko tworzy się takie zero-jedynkowe mechanizmy.
W Peterborough była jednak specyficzna sytuacja, bo pieniądze zainwestowały fundacje charytatywne. W świecie anglosaskim istnieją bardzo silne podmioty tego typu, które finansują podobne programy w ramach dotacji. Ryzykowały zatem mniej.
Osiągnięto 10%?
W.G.: – Nie, ale zmniejszono recydywę o 8,4%. Program tak się spodobał władzom penitencjarnym i rządowi Wielkiej Brytanii, że projekt obligacji społecznych został zakończony wcześniej niż planowano, a podobne działania zaimplementowano w całym kraju. W tym sensie eksperyment się udał.
I tylko inwestor stracił.
W.G.: – Po kilku latach inwestorzy otrzymali zwrot zainwestowanych pieniędzy i 3% odsetek w skali rocznej. Właśnie dlatego, że program został wcześniej zamknięty, a rezultat był pozytywny.
To dla mnie kluczowa sprawa. Jak zachęcić inwestorów do podobnych działań? W przypadku fundacji charytatywnych wydaje się to jeszcze całkiem realne. Ale namówić do tego prywatne firmy, które mają tyle innych opcji inwestowania?
W.G.: – W różnych krajach robiono te projekty w różny sposób. Także inwestorzy byli różni. W Stanach Zjednoczonych w jeden z eksperymentów zaangażował się Goldman Sachs – czyli, można powiedzieć, symbol inwestorów nastawionych na zysk. Zresztą, poniesiono wtedy kompletną porażkę, a program nawet nie został dokończony. W Australii natomiast do projektu weszło aż 140 różnych inwestorów – instytucjonalnych i prywatnych – bo banki, które zaangażowały się w pomysł, oferowały ten instrument swoim zamożnym klientom.
Ale ma pan rację. Nie zawsze jest to łatwe. Dlatego, żeby zmniejszyć ryzyko i zachęcić do jego podejmowania, rezygnuje się właśnie z zero-jedynkowości. Zamiast tego oferuje się płynny wzrost zysków. Oczywiście – ryzykuje się również utratą kapitału, ale niekoniecznie całego, a zysk rośnie wraz z efektywnością projektu.
Dlaczego obligacje społeczne uważa pan za tak innowacyjne i ciekawe?
W.G.: – Obligacja społeczna ma pomóc rozwiązać konkretny problem społeczny. Im bardziej konkretny, tym lepiej, bo wtedy łatwiej określić mierzalny rezultat. Chodzi więc też o budowanie nawyku sprawdzania i rozliczania wyników podjętych działań. A to wcale nie jest oczywiste podejście dla władz, które mają swoje harmonogramy, budżety i ograniczone zasoby. To pierwszy powód, dla którego jest to tak interesujący mechanizm.
Drugi powód związany jest ze specyfiką współpracy urzędu z organizacjami pozarządowymi. Bardzo często urzędy przekazują rozwiązywanie problemów społecznych w ich ręce. Tyle tylko, że równie często odbywa się to w ramach rocznych konkursów. Przez to organizacje muszą wkładać bardzo dużo wysiłku w zapewnienie trwałości swoich działań – często kosztem skupienia się na samej pracy. Obligacje społeczne – dzięki wsparciu zewnętrznych inwestorów – mają zapewnić im spokój i ciągłość. Nie trzeba co roku stawać do kolejnego konkursu i obgryzać paznokci w oczekiwaniu na wyniki.
Również dlatego, że pieniędzy w systemie robi się zwyczajnie więcej?
W.G.: – Tak. Trzeci aspekt dotyczy właśnie zaangażowania prywatnych pieniędzy w rozwiązywanie problemów społecznych. Również po to, by pokazać inwestorom, że jest to korzystne pod względem finansowym. Usamodzielnianie się osób w jakiś sposób zależnych od pomocy państwa zawsze prowadzi do oszczędności dla całego społeczeństwa. Podam przykład. W Austrii w ramach obligacji społecznych prowadzony jest program skierowany do kobiet będących ofiarami przemocy domowej. Jednym z jego założeń jest pomoc w znalezieniu i utrzymaniu pracy – tak, by uzyskały niezależność ekonomiczną od oprawcy. Kobieta, która podejmie takie zatrudnienie, przestaje pobierać zasiłki, zaczyna płacić podatki i tak dalej.
Zyskują wszyscy.
W.G.: – Są nawet programy, w których nagradzani za osiągnięcie odpowiednich rezultatów są nie tylko inwestorzy, ale też wykonawcy – na przykład organizacje społeczne. Zyskują one wtedy dodatkową motywację do osiągnięcia celu, bo jeśli się uda, zyskają środki, które będą mogły przeznaczyć, na swoją działalność. Dla inwestora też jest to zachęcające, bo widzi, że wszyscy są zainteresowani również ekonomicznie w osiągnięciu celu. Gdy jest inaczej, inwestor może się wręcz obawiać, że zamawiającemu – stronie publicznej – może zależeć na tym, by wynik był dobry, ale nie bardzo dobry. Tak, by problem był rozwiązany w jakiejś części, ale żeby nie trzeba było wypłacać pieniędzy za pełen sukces.
Żeby osiągnąć te 8 zamiast 10%.
W.G.: – Tak jest. Dlatego w większości przypadków wprowadza się w cały ten układ jeszcze ewaluatora zewnętrznego, który na bieżąco ocenia jakość podejmowanych działań. Chodzi również o to, żeby wykonawca – organizacja społeczna – nie ulegała pokusie wybierania jedynie najłatwiejszych przypadków spośród grupy objętej programem, by ułatwić sobie osiągnięcie celu.
Żeby nastawienie na zysk nie wypaczało misyjności.
W.G.: – Tyle tylko, że kto inny jest nastawiony na zysk, a kto inny ma osiągnąć wynik. Ale rzeczywiście pojawia się ta obawa, że ucierpią na tym beneficjenci, którzy nie będą w centrum zainteresowania, że wybierze się tych, którym najprościej pomóc, by zafałszować statystyki. W odpowiedzi na takie obawy można – oprócz wprowadzania elementu zewnętrznej ewaluacji – także pokazywać dobre przykłady. Oraz – wreszcie – dbać o transparentność podejmowanych działań. Koniec końców chodzi przecież o pieniądze publiczne i o problemy, za rozwiązanie których odpowiada państwo.
Czy pokusa osiągania rezultatu na skróty, o której pan mówi, jest równoważona przez pokusę takiego ustalenia miary, by robota była zrobiona, a nie trzeba było płacić, o której wspomniał pan chwilę temu?
W.G.: – Wszystko rozbija się o właściwy balans między stronami. Dlatego potrzeba jawności, przejrzystości i otwartości. Oraz korzystania z dobrych przykładów. Tych malutkich, jak portugalski projekt za 125 tysięcy euro, oraz tych dużych, jak kanadyjski program realizowany za 5 milionów dolarów kanadyjskich. I tych nieoczywistych, jak przykład australijski, gdzie projekt obligacji społecznych był tylko elementem znacznie szerszego, całościowego programu społecznego.
Wszystko pięknie. Ale obligacje społeczne spotykają się również z innego rodzaju krytyką.
W.G.: – To jasne. To innowacja, która łamie pewne schematy, więc zawsze budzi opór i pytania. Zresztą, uwagi krytyczne nie są przecież złe same w sobie – mogą pomagać znajdować odpowiedzi na zarzuty i ulepszać ten mechanizm.
Można na przykład przekonywać, że oto kapitaliści chcą się wzbogacać na ludzkiej krzywdzie.
W.G.: – Dużo ludzi zawsze podejrzewa prywatnych inwestorów o niecne zamiary. Zwłaszcza, gdy – tak jak w Peterborough – wynagrodzenie za powodzenie projektu było bardzo wysokie.
Wysokie było też ryzyko.
W.G.: – A do tego był to pierwszy tego typu projekt, w który zainwestowały – jako się rzekło – fundacje charytatywne, a nie biznes. Ale nie wszyscy akceptują, żeby duże ryzyko równoważyć dużym zyskiem, gdy ma on być wypłacany z pieniędzy publicznych. Pytano, dlaczego mamy dawać pieniądze z budżetu inwestorowi, zamiast wypuścić obligacje państwowe i sfinansować ten program w ten sposób.
No właśnie, dlaczego?
W.G.: – We wszystkich znanych mi projektach obligacji społecznych w budżetach instytucji publicznych, zlecających realizacje działań, były pieniądze na ten cel. Inaczej nie mogłyby raczej zagwarantować inwestorom zwrotu zainwestowanego kapitału. Zatem nie było powodu do specjalnego zadłużania się. Chodziło zawsze o uzyskanie tych efektów, o których wcześniej mówiłem.
Cały mechanizm, który wydaje się prosty, w praktyce jest dość skomplikowany…
W.G.: – Ale wszystkie te elementy mają sprawić, żeby system był przejrzysty i bezpieczny dla wszystkich. Jest to istotne zwłaszcza w Polsce, gdzie nie ma wielkich, bogatych fundacji, które i tak przeznaczają duże pieniądze na dotacje, więc wejście w taki projekt jest dla nich mniej ryzykowne. My musimy do tego namówić biznes. A żeby tak się stało, musimy przekonać jego przedstawicieli, że przedstawiony im program jest realistyczny. Że to dobra inwestycja – zarówno pod względem biznesowym, jak i społecznym.
To, jak rozumiem, wymaga również odwołania się do społecznej odpowiedzialności inwestora.
W.G.: – Tak sądzę. Większość inwestorów ma mieszane motywacje przy wchodzeniu w takie projekty. Robią to częściowo dla wizerunku, częściowo z przekonania, a częściowo dla zysku. Trudno te intencje odróżnić, ale wszystkie je można wzmacniać i wykorzystywać w społecznie użytecznym celu.
I to chcecie robić w ramach projektu, który prowadzicie razem z Pracownią Badań i Innowacji Społecznych Stocznia oraz ze Związkiem Miast Polskich?
W.G.: – Na zlecenie Ministerstwa Rozwoju badamy możliwość wprowadzenia mechanizmu obligacji społecznych w Polsce. Planujemy też stworzyć model ich realizacji odpowiedni dla naszego kraju. Organizujemy seminaria, wizyty studyjne, będziemy robili pilotaż. Chodzi o stworzenie zarówno formuły, jak również wzorów umów, schematu działania i tak dalej. Rozważamy wreszcie pomysł na stworzenie funduszu mitygacji ryzyka dla inwestorów.
To znaczy?
W.G.: – Chcemy stworzyć fundusz, który zapewnia gwarancję zachowania części kapitału przez inwestorów na podobnej zasadzie, jak istnieją systemy zabezpieczenia kredytów branych przez małe firmy.
Myśli pan, że to obligacje społeczne mogą się w Polsce upowszechnić?
W.G.: – Na pewno nie jest to mechanizm, który zastąpi wszystkie inne formy wspierania działań społecznych. To raczej kolejna możliwość. Ale i tak warto ją rozwijać. Bo, po pierwsze, pozwala to na wprowadzanie innowacji przez same organizacje, które – mając zapewnione finansowanie na kilka lat – mogą podejmować mniej oczywiste działania i szukać lepszych rozwiązań. A po drugie, czasem małe programy przekładają się na dużą zmianę. Tak było w Wielkiej Brytanii czy w Portugalii, gdzie niewielki projekt finansowany w ramach obligacji społecznych był traktowany przez stronę publiczną jako eksperyment. Ponieważ urzędy nie mają zapisanych w budżecie pieniędzy na takie działania, to sfinansowali je inwestorzy zewnętrzni. Ale kiedy okazało się, że dany program jest skuteczny, istniały na to dowody, można było wpisać go do stałych działań, przeznaczyć odpowiednie środki i realizować w sposób ciągły.
To zatem kolejna droga rozwijania innowacyjnej polityki społecznej. A tej bardzo w Polsce potrzeba.
Włodzimierz Grudziński – od 1990 do 2007 Prezes Zarządu Banku BISE S.A. Współzałożyciel Związku Banków Polskich, a w latach 1997-2009 wiceprezes jego Zarządu. Obecnie niezależny konsultant oraz doradca i pełnomocnik Zarządu Związku Banków Polskich. Wiceprzewodniczący FEBEA (Europejskiej Federacji Banków Etycznych i Alternatywnych). Przewodniczący Rady Nadzorczej TISE S.A. Zaangażowany w prace kilku Fundacji.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.