O tym, jak Słońce wschodziło na Wschodniej po raz drugi, czyli meldunek z frontu
Postanowiłem podzielić się z Wami moim wrażeniami ze Święta Ulicy Wschodniej w wersji drugiej, jeszcze bardziej urozmaiconej z 2008. Trudno mi pisać o tym święcie obiektywnie, wszak byłem jednym z jego organizatorów, prowadziłem zajęcia cyrkowe i konkursy, byłem w ogniu wydarzeń.
To, co mogę zaproponować, to moje odczucia, zapamiętane
historie, zdarzenia, wyrywki. Tylko tyle, a może aż tyle. Tych
którzy byli tam choć przez moment, zachęcam do pisania, razem
możemy stworzyć pełniejszą panoramę wydarzeń. Historię, która
pomieści wiele historii.
Atmosferę Święta można było wyczuć już od paru dni. Pan Andrzej,
nasz dobry sąsiad, zabrał się za dokładne mycie okien zapewniając,
że na Święto Wschodniej musi być czysto jak na Wielkanoc. Ekipa
Telewizji Polskiej postanowiła wejść na dach by sfilmować o 4 nad
ranem autentyczny wschód słońca nad Wschodnią. Towarzyszyłem im
przemierzając klatki schodowe w poszukiwaniu otwartego włazu na
dach, zarazem propagując święto wśród mieszkańców poddaszy.
Dziewczyny razem z dziećmi tworzyły batikowe flagi i sztandar
Słońca. Z okazji święta z inicjatywy naszego kolegi Waldka Marca
powstał ogródek podwórkowy na Wschodniej 45. W starych oponach i
skrzynkach po napojach zakwitły kwiaty i iglaki. To nic, że połowę
roślin ukradziono, bo mieszkańcy zaczęli podlewać ocalałe kwiaty i
o nie dbać. Do Łodzi na Święto zjechali wolontariusze i goście z
Bielska, Lublina, Piotrkowa, Poznania, Rawy Mazowieckiej,
Wałbrzycha i Warszawy. Czuć było, że coś ważnego będzie się
dziać.
Święto rozpoczęliśmy w piątkowe popołudnie paradą uliczną,
zebraliśmy się na Placu Wolności, po czym kroczyliśmy,
maszerowaliśmy, a niekiedy i tańczyliśmy Piotrkowską do Pasażu
Rubinsteina. Raz do marszu, raz do tanga grał nam zespół "Samba
Hałastra" z Poznania. Nieśliśmy barwne transparenty, z których
jeden na wzór chińskiego smoka, przedstawiał wielkie Słońce z
długimi wstęgami, którymi powiewało kilka osób. Na Pasażu
urządziliśmy postój z tańcami, skakaniem nad słoneczną wstęgą,
która posłużyła za skakankę. W paradzie udział wzięło sporo dzieci
i młodzieży ze Wschodniej i Włókienniczej, przebranej za wróżki,
Cyganki, koty i różne bajkowe istoty. Nasz wodzirej Kamil Qduaty
zdarł porządnie gardło, dzielnie pokrzykując raz do tuby, a raz do
cyrkowej maczugi. Do pochodu dołączyło się też dwóch niezwykle
wesołych pijanych facetów. Jeden w marynarce, z wiernym psem u
boku, ukłonił się i zapewnił mnie o swym szacunku, następnie
przerwał grę orkiestrze samby by podać ręce każdemu z muzyków.
Drugi tańczył jak szalony, grał na harmonijce i po drodze gubił ze
swej kieszeni raz portfel, raz komórkę, fanty, które szczęśliwie do
niego wracały. Słowem, tak jak zapowiadaliśmy, razem stworzyliśmy
karnawał, którego nie powstydziliby się mieszkańcy Rio.
Parada dopłynęła do przystani na podwórku przy Wschodniej 50
czyli podwórku Reymonta, tam bowiem zwykł żyć nasz Noblista w
okresie tworzenia "Ziemi Obiecanej", wiodąc podobno dosyć
rozrywkowe i raczej nocne niż dzienne życie. Do zabawy przygrywała
nam maszyna do ćwierkania, oryginalny instrument inspirowany
obrazem Paula Klee, na chłopski rozum swego rodzaju
gitaro-skrzypcowata katarynka, byt cokolwiek tajemniczy i
niejednoznaczny. Maszynie akompaniowało kilku bębniarzy związanych
z grupą Nud-No.
W pustostanie na podwórku Reymonta urządziliśmy pokaz filmu
"Słońce wschodzi na Wschodniej", będącego dokumentem artystycznym
upamiętniającym zeszłoroczną edycję Święta. Lokal był wypełniony po
brzegi przez mieszkańców: dzieci, dorosłych, seniorów, aż tak że
można by zorganizować dodatkowy seans. Reakcje były niezwykle
entuzjastyczne, ogólnie podkreślano "fajność", tudzież
"zajebistość" filmu. Niektórzy byli bardzo szczęśliwi gdyż mogli
zobaczyć siebie, rodzinę lub przyjaciół na dużym ekranie w
autentycznym debiucie filmowym. Miłą niespodziankę zrobiły nam
sąsiadki, które przygotowały na tę okazję kanapki, ciasta i pyszną
sałatkę owocową. Jako że rozeszła się plotka, iż ktoś opluł
kanapki, dziewczyny przykryły specjały folią i skutecznie
dopilnowały, żeby takie procedery nie miały miejsca. Po zakończeniu
poczęstunku sprzątaliśmy dekorację podwórek i ulicy. O 23 w bramie
Reymonta stało kilku chłopaków, którzy zawołali do mnie: "Jezus,
chodź na Rojal!". Jak widać, samorzutnie przedłużyli obchody, lecz
inaczej niż my, zaproponowali konwencję alkoholową.
Niewtajemniczonym wyjaśniam, że "Rojal" to określenie bimbru
miejscowej produkcji, a Jezus to ksywa jaką nadali mi chłopaki ze
Wschodniej.
Sobotę zapowiedzieliśmy jako dzień rozkręcania podwórek czyli
konsekwentne, wolne i zespołowe poszukiwanie odpowiedzi na pytanie:
jak można bawić się w fajny sposób na łódzkich podwórkach? I
faktycznie już od rana otworzyliśmy dwa fronty. Na froncie
południowym - Wschodniej 45 panowały rzemiosła plastyczne. Dzieci
młodsze i trochę starsze układały mozaiki na ścianach, artyści
odbijali szablony na szarym murze, Piotr Pasiewicz malował
kompozycje kółek i trójkątów. Ja z kolei walczyłem na froncie
północnym, którym było podwórko Reymonta. Bawiliśmy się dużą
kolorową chustą, która przypomina spadochron, zaproponowaliśmy też
liczne zabawy cyrkowe: kręcenie talerzami, żonglerkę, zabawy z
piłkami i magicznymi przedmiotami, takimi jak diabolo czy devil
stick. Chłopaki ze Wschodniej i Włókienniczej zapalili się
zwłaszcza do zabawy devil stickami czyli elektrostatycznym kijkiem,
który podrzuca się do góry dwoma pałeczkami. Okazali się niezwykle
kreatywni, w zespole podrzucali kije do siebie, podawali je za
plecami, tworzyli własne kombinacje. Dużym zainteresowaniem
cieszyły się talerze do kręcenia i piłeczki na sznurkach tzw. pois
do tańca z ogniem. Talerz to narzędzie do ćwiczenia cierpliwości,
niecierpliwi szybko zniechęcali się pierwszymi niepowodzeniami, a
cierpliwi już po paru godzinach treningu podrzucali talerze, czy
trzymali je na kijku palcami od nóg, na uchu, na języku. W
godzinach porannych muzycy Filharmonii Łódzkiej prowadzili zabawy z
muzyką na podwórku Reymonta. Było trochę konkursów, w których
niekiedy pewien niemłody już jegomość wyręczał dzieci odpowiadając,
że trąbka jest instrumentem blaszanym, ale było tez dużo tańca i
uśmiechu.
Popołudniem zorganizowaliśmy spacer ulicą Wschodnią, który
poprowadziła przewodniczka po Łodzi Ela Pędziwiatr, elegancko
ubrana w strój z epoki Reymonta. Dosyć liczna grupa łodzian mogła
posłuchać o dawnych synagogach i pierwszym zakładzie trumiennym w
Łodzi, który mieścił się niegdyś na tej ulicy, Reymoncie,
Piłsudskim, czy Osieckiej. Na rogu Pomorskiej i Wschodniej
wspominaliśmy ślepego Maksa, przedwojennego łódzkiego Robin Hooda,
który zwykł tutaj prowadzić "biuro podań" i autentycznie wyrównywać
rachunki. Następnie miał miejsce pierwszy w historii turniej
badmintona podwórkowego im. Władysława Reymonta, w którym wystąpili
gracze indywidualni i drużyny dwuosobowe. Tego wieczoru odbyły się
dwie ciekawe akcje artystyczne. Pierwszą była akcja poetów ze
Zrzeszenia Literatów Polskich i Stowarzyszenia "M.I.A.U.", którzy
wygłosili przez megafon swoje wiersze i rozwiesili rękopisy na
murach. Poeta Rafał Zięba ubrany na czarno z godną partyzantów
brodą zdawał się zapowiadać nadchodzącą rewolucję… Lecz bez obaw:
nasza podwórkowa rewolucja była pokojowa. Przekazaliśmy bowiem
scenę (czyli podwórko) muzykom Filharmonii Łódzkiej. Najpierw nasz
skrzypek na dachu czyli pan Manfred zagrał z okna na półpiętrze. W
repertuarze pojawił się Vivaldi, Mozart i muzyka klezmerska.
Następnie wystąpili chórzyści, śpiewając na kilka głosów gospel czy
pieśni Beatlesów.
Dzień uświetnił zespół Percussion Studio grając z nut na
beczkach, marimbie, cymbałach, perkusji. Porwali do tańca nie tylko
mnie i inne Gawrony, ale i dzieciaki oraz mieszkańców. Koncert miał
niesamowity klimat. Najmłodsi widzowie widzieli coś takiego
pierwszy raz w życiu i na pewno zapamiętają długo. Czasami przez
scenę przebiegały koty, czasami w muzykę na żywo "wsamplowały się"
okrzyki typu: Siema Siwa! W taki o to sposób zainaugurowaliśmy
scenę polową Filharmonii Łódzkiej! Po licznych bisach oddaliśmy
podwórko we władanie naszego sąsiada Michała, który za konsolą
zaproponował drum'n bass, będący obecnie najbardziej modnym
gatunkiem muzyki młodzieżowej na Wschodniej. Czekaliśmy aż się
ściemni, aby przeprowadzić podwórkowy pokaz slajdów utalentowanych
fotografów - studentów ASP, połączony z muzyką studentów Akademii
Muzycznej. Kompozycje wyświetlaliśmy prosto na ścianie, która
dzieli nasze podwórko od Piotrkowskiej.
Niedziela, jako dzień błogosławiony, ustawowo uwolniony od pracy
i zbytnich wysiłków, miał być dniem cudów i zabaw, dogadzania
zmysłom. Rano miał miejsce show młodych cyrkowców "CyrkONiJa",
będący prezentacją efektów pracy wolontariuszy i Fundacji Arte Ego.
Potem na podwórku Reymonta królował zespół break dance'u Rocking
Boys i wyraźnie zainteresował tą dziedziną sztuki miejscowych
chłopaków. Od rana na naszym patio Noblisty trwał również Festyn
Małych Cudów. Twórcy ludowi od aniołków, ceramiki, rzeźb, toreb czy
twórca wlepek prezentowali swe dzieła i metody twórcze. Grupa
Nud-No zaproponowała akcję "Ekoliówka", każdy mógł bezpłatnie
stworzyć swoją własną unikatową kompozycję przyozdabiającą lnianą
torbę. Celem akcji jest zaproponowanie kolorowej alternatywy dla
nawałnicy foliówek. Stał też człowiek z kotem spełniającym każde
życzenie, a pod drzewem siedziała wróżka udzielająca bezpłatnych
konsultacji. Białe Gawrony zaś odpowiadając na wielkie
zapotrzebowanie zwycięstw i nagród, przeprowadziły różnorodne
konkursy. Wyłoniliśmy największego siłacza, najlepszych krętaczy
talerzowych, a nawet najlepszą i najbardziej mokrą drużynę w
zawodach podrzucania w górę ręcznikiem balona z wodą. W ożywionym
pustostanie otworzyliśmy tymczasową herbaciarnię. Piotr Pasiewicz
zaproponował dzieciom akcję malowania świnek i w jej rezultacie
dorobiliśmy się kilkunastu świń, czekających w kolejce do
adopcji.
Gościem wieczoru był Paweł Czekalski, bard, który zaśpiewał nam
i zagrał na gitarze wiele własnych kompozycji będących wyrazem
wierności własnej drodze i silnej radości życia. Chłopcy z
Włókienniczej, Bolek, Cypis i Krzysiek, trzymali mikrofon Pawła i
podjęli się konferansjerki. Na koncercie tanga wywijała Dolores,
tancerka o iście południowym temperamencie, żywa legenda
Włókienniczej. Kropkę nad "i" postawili artyści tańca ogniem –
grupa Piromantrum, a także soliści, m.in. duet Irmina Kot i Łukasz
"Pies". Z niebezpiecznym żywiołem obcowali blisko i intymnie ku
uciesze najliczniej zgromadzonej publiki. Potem jeszcze w gronie
wolontariuszy i organizatorów posprzątaliśmy i pogawędziliśmy. A
nad podwórkiem zapanował srebrzysty księżyc.
Muszę podzielić się z Wami jeszcze pewnym przeżyciem ze Święta.
Otóż dziennikarka telewizji postanowiła zrobić ze mną wywiad, który
stanowiłby część 13-minutowego filmu dokumentalnego o Święcie
Wschodniej, jaki ma zrealizować TVP. Ustawiono kamery i mikrofon na
podwórku, polecono mi przycupnąć w klatce schodowej i opowiadać. Po
chwili przerwał mi występ jeden z sąsiadów, który postanowił do
kamery powiedzieć, że bardzo mnie lubi i szanuje tak bardzo, że aż
musi mi dać buziaka, po czym przechylił się i spróbował pocałować
mnie w policzek. W mgnieniu oka przybyła Dolores, która weszła w
kadr i zaczęła śpiewać mocno zachrypniętym głosem do kamery "Halo
Londyn, ona czarna, a on blondyn", po czym tańczyła i mówiła do
kamery. Ekipa telewizyjna postanowiła przenieść sprzęt na ulicę, na
podwórko Reymonta, na Włókienniczą, ale Dolores wszędzie nam
towarzyszyła i nie odpuszczała. W końcu ludzie z telewizji podjęli
decyzję, że obędzie się jakoś bez wywiadu…
Jesteśmy zadowoleni, że tak gromadnie wzięli udział w Święcie
mieszkańcy dwu pięknych ulic Wschodniej i Włókienniczej. Zależy
nam, aby te ulice wyszły ze strefy cienia i sprawiają nam radość
wszyscy łodzianie, którzy przyszli tam pokojowo się bawić. A były i
rodziny z dziećmi, profesorowie, artyści, emeryci… Widzimy jaki
entuzjazm rozbudziły zabawy cyrkowe i plastyczne. Chcemy w miarę
możliwości regularnie organizować zajęcia. Cały czas szukamy
wolontariuszy. Może znów uda nam się namówić Cypisa, Gumisia i Siwą
do zabawy? Już w październiku chcielibyśmy zrobić Święto Ognia,
ciekawe, niekonwencjonalne, mocne wydarzenie o charakterze
podwórkowym.
Aha, tak w telewizji, jak i w internecie szamani od pogody
zapowiadali ciężkie deszcze na cały okres Święta. A przecież
organizowaliśmy imprezę uliczno - podwórkową! Nie mieliśmy namiotów
ani nie zbudowaliśmy podwórkowych szyberdachów. Szczęśliwie jednak
niebiosa były dla nas całkiem łaskawe. W piątek tylko pokropiło
jedynie ostrzegawczo, w sobotę było słonecznie, a w niedzielę od
czasu do czasu spadały krople deszczu z gatunku tych łagodnie
kojących. Jak widać, na górze trzymają ze Wschodnią. Nasze Słońce
ze Wschodniej naprawdę grzeje!