Nowe Kawkowo wzbogaciło się o nowe miejsce. Klimatyczne, fioletowo-niebieskie i bliskie naturze. Pracują tu mieszkańcy tej i okolicznych wsi, mogą sobie dorobić. Społecznie pracują też wolontariusze. Ci są tu od początku i – sądząc po tym, co tu można zastać – możliwe, że będą zawsze. Na dobrą energię tego miejsca Joanna Posoch pracowała wiele lat. A zaczynała w Warszawie.
Najpierw się wyspać
Biała bluzka, obcasy, nesesery, spotkania, szybkie interesy. W ubezpieczeniach i finansach Joanna (z wykształcenia etnograf) pracowała 10 lat. W ten sposób uzbierała wystarczająco dużo pieniędzy, żeby ruszyć dalej. Na wieś. To nie był kaprys. O swoich planach mówiła dużo wcześniej, ale mało kto jej wierzył. Bo w Warszawie, gdzie mieszkała, wiele osób zarzekało się, że niedługo rzuci pracę i zrobi tak samo. To taki slogan, który powtarza się na poprawę swojego humoru, kiedy wkurzy szef, na biurku urośnie sterta nieogarniętych papierów, a w zespole pojawia się nowy konflikt. Ale odwagi jakoś niewielu wystarcza, żeby coś zmienić. Joannie nie była potrzebna odwaga. Plan był konkretny – żeby wreszcie się wyspać!
O wsi nie wiedziała nic. A chciała dowiedzieć się, gdzie warto postawić dom, gdzie sadzić rośliny, gdzie hula wiatr. Zanim podjęła jedną z ważniejszych decyzji życia, przyjeżdżała do Nowego Kawkowa jako turystka. Chciała dokładniej przyjrzeć się tym terenom. Gospodarze, u których gościła, pokazywali jej ziemie na sprzedaż. Informacja się przydała, znalazł się teren. Ale czy ten właściwy? Odpowiedź przyniosły noce i dnie spędzone pod gołym niebem, na łysym polu. Proces poznawczy z samą ziemią, wiatrem, zapachami, klimatem, dał Joasi decyzję, jak ukształtować przyszłe horyzonty. Dziś tworzą je klimatyczne domy, pół hektara lawendy, a sama Joasia doświadcza, jak błogo i pięknie jest tu o piątej rano.
Kiedy przyszedł pomysł na lawendę, nie chodziło o zarabianie. Ważniejsze były względy estetyczne. Miało być pięknie – ot co! Zbyt wielkiego entuzjazmu u znajomych raczej nie wzbudziła. „Tu dla lawendy jest za zimno!” – straszyli, ale Asia nie bała się próbować. W pierwszym roku rozdawała całe naręcza rozwichrzonych bukietów. Pod trzech latach przyszło jej do głowy, że z tym polem pełnym fioletu coś trzeba zrobić. Weszła więc we współpracę z Muzeum Farmacji w Warszawie. Czytała specjalistyczne książki (chemia organiczna, fizyka), eksperymentowała, obserwowała, sprawdzała, wyciągała wnioski, poprawiała. I tak, koleżanki miały krzewy różane, a ona olejki eteryczne z lawendy. Była wymiana, była samowystarczalność, wiejskie warsztaty alchemiczne ze Stowarzyszeniem „Ręką Dzieło”. Oficjalnie pracę rozpoczęło jej Lawendowe Pole.
W lawendowej chatce
Pod ścianą stoi szafa lekarska (od taty), przemalowana na niebiesko. Bo wszystko tu ma kolorystykę i klimat lawendowy. Za szybą widać ręcznie podpisane słoiczki z naturalną zawartością. Przyjeżdżają wizyty studyjne, grupy turystów, ale i pojedyncze osoby. Na miejscu dowiadują się o plantacji. Można kupić woreczek suszonej rośliny, posmakować lawendowej nalewki, rozejrzeć się po niezwykle urokliwym pomieszczeniu, gdzie zimą skacze ogień w komorze glinianego pieca, skrzypi i pachnie drewno, a wokół czuć klimat duszy samej gospodyni. Mijają lata, a w kuchni coraz trudniej przyjmować gości (turystów, wędrowców, podróżników). Pomysły na dalszy rozwój się mnożą, bo z lawendą można zrobić dużo więcej.
Eksperymentalny powrót do wspólnotowości
Jesień 2013. Na ratunek przychodzi polakpotrafi.pl, czyli strona propagująca i wspierająca ideę crowdfundingu. Tu Joasia umieszcza hasło swojego projektu „Lawendowe Muzeum Żywe”, wypełnia rubrykę o kwotę potrzebną do zebrania – 50 tys. zł – i kilka słów o pomyśle, w tym m.in. te: „Budujemy miejsce otwarte, niezależne, alternatywne, przyjazne ideom zdrowego trybu życia, głębokiej ekologii, niezależności energetycznej, niezależności żywnościowej, slow-food, lokalnej samowystarczalności, samopomocy sąsiedzkiej, budownictwu naturalnemu, otwartego dostępu do praktycznej wiedzy, a także tym wszystkim przejawom indywidualnej, twórczej aktywności, które czynią nas ludźmi wolnymi, szczęśliwymi i spełnionymi”.
Zebrać udało się ponad 65 tys. zł. Za te pieniądze sprowadzona została łemkowska chyża z okolic Rzeszowa (dom przeznaczony był na zniszczenie). Chatę trzeba było rozebrać, przetransportować niemal przez całą długość Polski i postawić na nowo. W trakcie prac Joasia wprowadziła kilka zmian architektonicznych. Pierwotnie dom był czterospadowy. Ten w Nowym Kawkowie jest dwuspadowy i wcale nie widać, żeby coś przez to utracił. Wręcz przeciwnie.
Muzeum żyje
Chyba nie ma dnia, żeby tuż przed lawendowe Muzeum nie zajechał jakiś samochód. Rejestracje zdradzają turystów z Warszawy, Elbląga, Krakowa, Bydgoszczy. Prawie każdego dnia ktoś nowy, choć Joasia zarzeka się, że działalności ani Muzeum, ani gospodarstwa agroturystycznego Lawendowe Pole jakoś specjalnie nie promuje. – Dzień dobry, dzień dobry! Witamy naszych fundatorów! – z uśmiechem wykrzykuje. Dziś po raz pierwszy trafiło tu małżeństwo z południa Polski, dwójka z ponad 640 darczyńców, którzy przez portal polakpotrafi.pl dorzucili swoją cegłę (a w zasadzie deskę!) do postawienia tu Muzeum. Na ogrodowym stole, tuż przy wejściu do Muzeum, Asia i Piotr Romanowski (od początku wspierający tutejsze jej działania), witają lawendową herbatą i ciastkami. Przekraczanie progu łemkowskiej chaty jest bezpłatne (codziennie, od 11:00 do 18:00, poza poniedziałkami). Nie płaci się też za zwiedzanie, korzystanie z kącika aromaterapii z ogromnym czerwonym fotelem, leżenie w lawendowym łożu i opowieści, które o historii chaty i powstawaniu Muzeum snują oprowadzający.
Chata jest dwupoziomowa. Na parterze między innymi duży stół, przy którym pracownicy i wolontariusze przycinają zebraną z pola lawendę. Wiążą je w małe snopki i tak przygotowana trafia do suszenia, czyli piętro wyżej. Poddasze. Wzdłuż, po lewej stronie od wejścia, ciągną się rzędy fioletowego dziedzictwa Joasi. – Tylko proszę, tych akurat nie dotykajcie, bo suszona lawenda łatwo się kruszy – dyskretnie upomina. Na stole obok też leżą snopki, a w górze, na pochyłej belce dachu, tańcują jaskółki. Chyba zrobią tu gniazdo. – Tu już się wychowało pokolenie jaskółczaków. Zainstalowali się jakoś pod koniec kwietnia. Robią gniazdo, wychowują dzieci, a później odlatują.
Ręce pełne lawendy
Póki co i ptaki mogą tu śmiało wlatywać, bo szyb w oknach poddasza jeszcze nie ma. Nie ma na to pieniędzy. Gdzieniegdzie między grubymi deskami widać jeszcze prześwity. Plus tego taki, że latem, przy naturalnym przewiewie, szybciej suszy się lawenda. Problemu nie ma już na dole, bo odstępy między balami pieczołowicie uszczelniali wolontariusze. Służyła im do tego specjalnie przygotowana papka z gliny i słomy. A rzecz działa się w maju tego roku. Wolontariuszy było piętnastu. – Żeby móc ogarnąć tak dużą grupę, do pomocy poprosiłam dwóch kolegów, którzy zajmują się pracami budowlanymi. Mają swoje narzędzia, umieją pewne rzeczy zrobić, odpowiadać na techniczne pytania. W takiej sytuacji energia i zapał nas wszystkich nie idzie w gwizdek. Prace można fajnie ukierunkować i z niej zostaje coś trwałego.
Z fachową pomocą wolontariusze uczyli się czyszczenia bali i desek, malowania drewna skalnym olejem, przygotowania naturalnego uszczelnienia, zespołowej pracy. Razem przy tym jadali, mogli korzystać z bezpłatnego internetu, sanitariów. Część z nich nocowała u sąsiadów Asi, bo na razie w Muzeum nie ma takiej możliwości. – Niestety dla wolontariuszy nie mamy tu zbyt dużo miejsca. Najwięcej przybywa ich latem, a latem mamy też dużo gości, którzy nocują w naszym pokoju agroturystycznym. Więc ten wolontariat w naszym przypadku jest taki na pół gwizdka. Bardzo bym chciała tutaj na strychu, obok lawendowej suszarni, pod oknami z przepięknym widokiem, zrobić dwa małe pokoiki. One by były mieszkaniem wolontariuszy. To by było fajne, bo mieliby zapewnioną intymność pobytu, mogliby się przez to poczuć u nas wyjątkowo.
Od połowy czerwca do połowy lipca Lawendowe Pole wygląda najpiękniej, bo wtedy właśnie kwitnie. Podczas zbiorów, co roku, wolontariuszy przybywa najwięcej. – Przyjeżdżają do nas ludzie, którzy na co dzień pracują ciężko w biurach. Przyjeżdżają na kilka godzin i robią z nami bukiety lawendowe. Toczymy wspólnie niespieszne rozmowy, popijamy lawendową herbatę. To ich bardzo odpręża. A nam bardzo potrzeba rąk do pracy.
Pamięci Olędzkiego
Muzeum to Fundacja. Dokładna nazwa: Fundacja Lawendowe Muzeum Żywe im. Jacka Olędzkiego. Patron dawniej wykładał na Uniwersytecie Warszawskim, był członkiem PAN i to on uczył niegdyś Joasię etnograficznego myślenia. Propagował ideę tworzenia muzeów wprost dla ludzi, czyli takich, gdzie nie ma grodzących lin, zakazu dotykania. Muzeum ma być miejscem twórczym, aktywnym, gdzie można zdobyć wiedzę i czegoś się nauczyć. Muzeum ma być żywe. To, w Nowym Kawkowie, takie właśnie jest. Od 15 czerwca otwarte na turystów i tych, którzy pracując przy kwiatach chcą zgłębiać tajniki dobrodziejstw fioletowego lekarstwa. Leku idealnego na życiowy pośpiech.
Źródło: Stowarzyszenie ESWIP