Jedni od niedawna są fundacją, drudzy stowarzyszeniem. Wcześniej działali jako nieformalne grupy mieszkańców. Szło im nieźle. Zdecydowali, że chcą się sformalizować. Różne mieli motywacje i różną cenę za tę decyzję płacą.
– W formularz internetowy wpisujesz, jakich produktów potrzebujesz. Do wyboru są: sezonowe warzywa, suszone owoce, kasze, mąki i oleje – wylicza Nina Józefina Bąk. – Zbieramy zamówienia i robimy zakupy. Współpracujemy z hurtowniami ekologicznymi i z dwoma rolnikami, którzy w sezonie sami dostarczają nam produkty. Zamówienie odbierasz w czwartkowy wieczór w siedzibie Fundacji Feminoteka. Część z nas waży i sprzedaje produkty, reszta kupuje.
Alternatywny sklep z żywnością
– Od samego początku chcieliśmy się sformalizować, nie wiedzieliśmy tylko, jaką drogę wybrać – opowiada Nina Józefina Bąk. Pomysł założenia firmy upadł na samym początku. – Odpowiedzialność spada na jedną osobę, która jest szefem. A my nie chcemy mieć szefa – wyjaśnia. Spółdzielnia socjalna też odpadła, bo może mieć co najwyżej 50 członków. Padło na stowarzyszenie. – To dość demokratyczna forma działalności, zawiera element członkostwa – wyjaśnia członkini. – Jednym z najważniejszych argumentów za powołaniem stowarzyszenia było również to, że będąc organizacją pozarządową możemy starać się o przyznanie lokalu na preferencyjnych stawkach. Jako grupa 60 obywateli nie byliśmy dla miasta żadnym podmiotem! – denerwuje się. Na lokalu zależy im szczególnie, bo już wkrótce chcą uruchomić coś na kształt alternatywnego sklepu z żywnością.
Sklep ma być czynny pięć dni w tygodniu. Koszty funkcjonowania (czynsz, prąd) będą pokrywali członkowie stowarzyszenia. Początkowo będą też sprzedawcami (bezpłatne dyżury). – W przyszłości chcielibyśmy utworzyć dwa stałe miejsca pracy – mówi Nina Józefina Bąk. – Ale będziemy też otwarci na osoby z zewnątrz, żeby mogli zobaczyć, jak działamy i w przyszłości stać się członkami naszego stowarzyszenia. Dla nich ceny będą trochę wyższe, ale i tak bardzo konkurencyjne. Nam nie zależy na generowaniu zysków, a jedynie na zwrocie kosztów – wyjaśnia.
Kompromis
Członkom stowarzyszenia chodzi jednak o coś więcej niż tylko dostarczanie żywności. – Przede wszystkim tworzymy społeczność. Współpracujemy i współdecydujemy o swojej przyszłości. Prowadzimy również działalność edukacyjną. Opowiadamy o zdrowej żywności, o spółdzielczości i o tym, czym różni się drobne rolnictwo od przemysłowego – opowiada Nina Józefina Bąk. – Teraz, jako stowarzyszenie, też będziemy prowadzili taką działalność. A może nawet uda nam się pozyskać na to jakieś dofinansowanie?
Korzyści jest wiele, ale decyzja o formalizacji wcale nie była prosta. Problemem był na przykład wybór zarządu. Członkowie kooperatywy chcieli być równi w prawach i obowiązkach, nie chcieli wybierać swoich przedstawicieli. Ostatecznie powołali pięciu członków zarządu o równorzędnych funkcjach. Problemów jest jednak więcej. – Jako nieformalna grupa mieszkańców mogliśmy sprzedawać produkty dowoli. Teraz musimy dobrze zastanowić się, jak robić to zgodnie z prawem. Będziemy musieli zainwestować w kasę fiskalną i płacić podatki. Sprostać trzeba będzie też sanepidowym przepisom. To cena, jaką musimy zapłacić za wejście w mainstream – mówi Nina Józefina Bąk. – Dodatkowy problem to również koszty związane ze sprawozdawczością, ale może uda nam się to jakoś przeskoczyć. Szukamy księgowych, którzy dołączą do naszego stowarzyszenia i pomogą nam zająć się papierkową robotą.
Szansa
– Usłyszałem, że Dom Kultury Śródmieście organizuje konkurs na inicjatywę kulturalno-społeczną i że nie trzeba być organizacją pozarządową, żeby wystartować. Wczytałem się w regulamin i okazało się, że założenia konkursu całkowicie wpisują się w to, co my tu na Woli od lat wyprawiamy – opowiada Marek Ślusarz. Długo się nie zastanawiał, postanowił napisać wniosek. Niestety już na początku pojawił się problem. – Czy jak komuś brakuje 100 metrów do Śródmieścia to może startować w konkursie? – zapytał w Śródmiejskim Domu Kultury. Odpowiedzieli, że zasadniczo nie, ale niech spróbuje. Wtedy wpadł na sprytny pomysł, żeby zaangażować jeszcze jedną organizację ze śródmiejskiej strony Muranowa i zorganizować integracyjny piknik pod hasłem „Jeden Muranów”.
Udało się. Projekt dostał 1,5 tys. zł dofinansowania. Niewiele, ale mając coś, udało się załatwić resztę. Piknik składał się z czterech elementów: Muratonu – kilometrowego biegu dla dzieciaków do 14. roku życia, koncertu, spotkania z gośćmi specjalnymi i wystawy historycznej. – W organizację zaangażowało się wiele życzliwych osób. Wnieśli swoją wiedzę, doświadczenie i poświęcili czas. Ludzie z Domu Kultury Śródmieście wspierali mnie tak mocno, że z niektórymi jesteśmy dziś przyjaciółmi – opowiada Marek Ślusarz.
Na fali piknikowego entuzjazmu pojawił się pomysł powołania Fundacji Jeden Muranów. Tym sposobem grupa społeczników z Muranowa od 8 stycznia tworzy organizację pozarządową.
Termomodernizacja = integracja
A wszystko zaczęło się w 2000 roku. Mieszkańcy bloku przy Miłej 22 powołali wspólnotę mieszkaniową i przejęli odpowiedzialność za swój budynek. Po trzech latach wzięli kredyt na pół miliona i, jako pierwsi w okolicy, rozpoczęli termomodernizację bloku. Wtedy zrodził się też pomysł przebudowania części piwnic i stworzenia sąsiedzkiego klubu o powierzchni 50 metrów kwadratowych. Część lokatorów oddała na ten cel swoje piwnice. Pomieszczenia były jednak zbyt niskie. Żeby uzyskać odpowiednią wysokość (2,5 metra), trzeba było podkopać się kilkadziesiąt centymetrów. Taka przebudowa wymagała jednak pozwolenia na budowę. Remont został wstrzymany na dwa lata.
Gdy przebudowa pomieszczeń została wznowiona, pojawiły się kolejne trudności: skąd wziąć na ten remont pieniądze? – Wszystko udało nam załatwić – mówi z satysfakcją Marek Ślusarz. – Firmie, która robiła nam docieplenie stropodachów w ramach termomodernizacji, nagrałem kolejny budynek do zrobienia. Właściciel firmy zyskał nowego klienta, a nam w ramach wdzięczności podarował część materiałów potrzebnych do remontu piwnicy. Innym razem hydraulicy, którzy od lat obsługują naszą wspólnotę, za darmo zamontowali nam urządzenia sanitarne. A gdy jedna z dużych firm likwidowała sklep z wyposażeniem i sprzedawali towar półdarmo, poszedłem i opowiedziałem im o naszym przedsięwzięciu. Dostaliśmy 50 metrów paneli, biurka, regały. Tak to właśnie wyglądało. Zaoszczędziliśmy w ten sposób jakieś 100 tys. zł.
W 2009 roku klub został oddany do użytku. Chór Con Passione zaczął organizować tam swoje próby, a amatorskie kabarety znalazły miejsce, w którym mogły ćwiczyć skecze. Do wyremontowanego pomieszczenia przeniosły się również zebrania wspólnoty mieszkaniowej. Z czasem działo się tam coraz więcej: koncerty, bal halloweenowy dla najmłodszych, bezpłatne lekcje angielskiego.
Coś za coś
Marek Ślusarz, od niedawna prezes fundacji, przyznaje, że prowadzenie organizacji pozarządowej to katorżnicza praca. – Mamy dobre pomysły i energię do działania, ale strasznie męczy nas składanie projektów. Dopiero uczymy się to robić i popełniamy błędy. Problemem jest też kwestia księgowości – mówi. – Mam jednak wiele marzeń, a fundacja jest narzędziem do ich realizacji. Możemy pozyskiwać środki na nowatorskie projekty. Będąc wspólnotą mieszkaniową dla większości nie byliśmy partnerem do współpracy – mieliśmy związane ręce.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)