– Nieuchronnie zbliża się etap bezpardonowej walki o bardzo już ograniczone zasoby. Przetrwają najsilniejsi – niekoniecznie najlepsi w realizacji sensownie zakrojonej polityki, ale najskuteczniejsi w pozyskiwaniu środków – Katarzyna Szymielewicz z Fundacji Panoptykon przedstawia w ngo.pl wizję przyszłości III sektora w Polsce.
Najlepszym adwokatem społecznie istotnych wartości powinno być samo społeczeństwo, organizujące się oddolnie. Dla mnie taka wizja, w której ludzie przestają potrzebować instytucji i zaczynają działać w spontanicznych, celowych grupach, realizując swoje przekonania i pasje, to model idealny – swoiste perpetuum mobile, któremu do działania nie potrzeba zewnętrznych zastrzyków energii. To piękna wizja, ale moim zdaniem jeszcze niemożliwa – a przynajmniej niemożliwa w Polsce, dopóki nie osiągniemy w miarę stabilnego poziomu zadowolenia z konsumpcji. W społeczeństwie nadal dominuje potrzeba nacieszenia się wolnością pojętą bardzo egoistycznie i bardzo rynkowo, czyli wolnością zarabiania i konsumowania oraz tego, że nikt niczego od nas nie wymaga.
Polak-liberał chce, by państwo trzymało się na dystans, by nie przeszkadzało w zarabianiu pieniędzy i konsumowaniu oraz by nie istniały grupy roszczeniowe. Tak postrzegam dominujący światopogląd. To bardzo, bardzo daleko od postawy aktywnej, która zakłada, że mam już dość i mam jeszcze nadmiar, który jestem gotowa zainwestować w dobro wspólne. Nie mówię, że to niemożliwe. Chciałabym tego, ale nie jestem socjolożką i dlatego trudno mi ocenić, czy w tym kierunku zmierzamy albo przynajmniej możemy zacząć zmierzać.
Społeczeństwo mówi: nie potrzebujemy was!
Ruch anty-ACTA był dla mnie bardzo trzeźwiącym doświadczeniem. Pokazał, jak coś, co przez moment było nadzieją na ruch społeczny – bo w tych kategoriach było postrzegane i analizowane – bardzo szybko objawiło się jako „odruch” społeczeństwa, które chciało tylko obronić pewne zdobycze, ale nie miało na sztandarach wspólnych wartości. To nie był ruch pozytywny. W tym przypadku w ogóle nie można mówić o ruchu, który zakłada pewien poziom organizacji i pewną trwałość. Można mówić o sile protestu, który był spontaniczny, oddolny, nie był sterowany, nie był zorganizowany w sposób instytucjonalny. I nie wyłonił z siebie żadnej trwałej struktury. Uczestnicy tego „odruchu” ostro się odcinali od wszelkich form organizacji. Fundacja Panoptykon była na cenzurowanym przez sam fakt bycia organizacją. Odczytałam to jako sygnał, że wzmacniają się i rosną grupy społeczne, które nie mają potrzeby się organizować – ani w ruchy, ani żadne inne struktury.
Przed instytucjami, jakimi są organizacje pozarządowe, piętrzą się w związku z tym nowe trudności. Jedną z nich jest właśnie nieufność obywateli. Istotna część społeczeństwa sygnalizuje, że nie obchodzą jej wartości, o które walczą organizacje społeczne – czyli nie obchodzi ich solidarność społeczna, demokracja, wolność – bo uważają, że już je mają. Wiele osób publicznie deklaruje skrajny liberalizm, szczególnie ta część, która wyraża swoje poglądy – publikuje komentarze na blogach, na forach, portalach społecznościowych itd.
Przekaz jest jasny – nie potrzebujemy was. Obywatele, którzy zabierają głos, wydają się myśleć, że należy działać poza instytucjami. Nie widzę dziś silnej części społeczeństwa, świadomej i aktywnej, która by wspomagała i zachęcała do działania organizacje.
Mam wręcz wrażenie, że organizacje pozarządowe są postrzegane jako instytucje odcięte od społeczeństwa. To ciało obce – może czasem przydatne, ale zasadniczo niereprezentujące społeczeństwa. Jeśli taki dyskurs się utrzyma, będziemy tracić coraz bardziej legitymizację jako sektor.
III sektor powinien mieć własne cele
Część organizacji bierze na siebie rolę pomocową. To dla mnie jest jednak rola z pogranicza realizacji zadań publicznych. Jeżeli państwo, które powinno troszczyć się o ubogich i chorych, nie do końca daje sobie z tym radę, zarówno to państwo, jak i społeczeństwo zaczynają wspierać ten właśnie nurt – stąd WOŚP czy Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko”, czyli giganci sektora. Najsilniejsze organizacje realizują to, czego nie jest w stanie realizować państwo.
Nie ma w tym jednak świadomości uczestnictwa w ruchu obywatelskim realizującym własne wartości – to nadal łatanie dziur w systemie. Doraźnie bardzo potrzebne, ale długofalowo pozbawione perspektywy. Cały czas brakuje silnych organizacji, które aktywizowałyby ludzi do myślenia obywatelskiego, politycznego.
Zwyciężą ci, którzy najlepiej zainwestują ograniczone środki
Tę możliwą i pożądaną odrębność III sektora zakłóca sposób jego finansowania, opierający się przeważnie na zlecaniu zadań przez szeroko rozumianą administrację – to oznacza realizowanie polityki nie własnej, ale definiowanej przez organy władzy. Prywatne firmy nie są skłonne łożyć na politykę publiczną, ale na „kotki i pieski” owszem.
Środki europejskie też są bardzo specyficzne. Powstało coś, co miało odciąć finansowanie od interesów administracji jako takiej. Powstał Europejski Fundusz Społeczny. Powstały jakieś inne „garnki”, z których teoretycznie można było pozyskać pieniądze nawet na działalność watchdogową – taką, jak Fundacji Panoptykon. Bariera została jednak stworzona gdzie indziej – w języku, nowomowie, procedurach. To wymusiło fatalną profesjonalizację, która była nakierowana nie na efektywność działań, ale na efektywność zdobywania i rozliczania środków.
W Ameryce prywatne pieniądze „karmią” III sektor pojmowany tak, jak ja chciałabym go pojmować – czyli sektor organizacji realizujących autonomiczne polityki publiczne. Te organizacje aktywnie działają na rzecz zmian politycznych. W Polsce dojrzałość sektora prywatnego do tworzenia takich garnków z pieniędzmi jest żadna. Będziemy więc mieli gigantyczny problem, bo nieuchronnie zbliża się etap bezpardonowej walki o bardzo już ograniczone zasoby. Przetrwają najsilniejsi – niekoniecznie najlepsi w realizacji sensownie zakrojonej polityki, ale najskuteczniejsi w pozyskiwaniu środków.
Część sektora, która tę własną politykę publiczną próbuje realizować, jest najbardziej zagrożona. Dla nas najbliższe lata będą testem na przetrwanie. Jeśli przetrwają tylko najskuteczniejsi w pozyskiwaniu środków – głównie na realizację zadań zleconych administracji publicznej – dla mnie osobiście oznaczać to będzie klęskę. Organizacje pomocowe dadzą sobie radę, bo one mają swoje miejsce w systemie. Ale stracimy szansę na stworzenie instytucji w rzeczywisty sposób reprezentujących interesy obywateli.
Każdy zmarnowany grant zagrozi ciągłości III sektora
Na przyszłość sektora mają też oczywisty wpływ media i polityka w znaczeniu partyjnym – najsilniejszą pozycję utrzymają ci, którzy będą mieli najlepszy dostęp do mediów i będą mogli najgłośniej mówić o tym, co robią, albo ci, którzy uzyskają realny wpływ na władzę. Tylko gdzie wtedy będzie przebiegać granica między polityką partyjną a polityką publiczną? Czy skutecznego lobbystę (działającego np. na rzecz reformy służby zdrowia albo wymiaru sprawiedliwości), który „dla sprawy” zwarł pakt z konkretną partią polityczną, będzie można wciąż uznać za przedstawiciela III sektora? To bardzo trudna kwestia. Myślę, że nie należy unikać tematu zaostrzającej się konkurencji i potrzeby dialogu.
W najbliższej przyszłości będziemy zmuszeni, i to będzie dobre, do „ucierania” strategii i koncepcji działania między organizacjami po to, by nie marnować środków. Zasoby będą tak ograniczone, że każde ich marnowanie będzie zagrożeniem dla ciągłości organizacji. Każdy zmarnowany grant będzie zmniejszał nasze szanse na przetrwanie. Dlatego trzeba będzie bardzo uważnie dopasowywać zasoby do celów, co z kolei może wpłynąć oczyszczająco na sektor – często postrzegany jako zdominowany przez bezproduktywne dywagacje i nieskuteczne działania. Bo „dzieje się” gdzie indziej: innowacyjność, pieniądze, konkretne efekty to domena biznesu. W tak dychotomicznym obrazie III sektor to ściema za amerykańskie pieniądze. To schronienie dla ludzi, którzy unikają konfrontacji z rynkiem, którym nie do końca się chce albo niczego innego nie potrafią. Nic bardziej mylnego. Tę karykaturalną wizję sektora nakręca sceptycyzm i brak zaufania ludzi, którzy nie są skorzy do darowania środków organizacjom, bo nie traktują tego jak inwestycji – daję złotówkę, organizacja walczy o moje prawa i ja też wygrywam, mam lepiej. Rzadko kiedy widać takie przełożenie, a przecież właśnie o to powinno nam chodzić. Do tego powinniśmy zmierzać.
Może się okazać, że poza organizacjami pomocowymi, realizującymi zadania zlecone, przetrwają organizacje społeczne walczące o cele, które ludzie rozumieją i które są w stanie wspierać finansowo. Takie oczyszczenie – weryfikacja kto naprawdę robi, a kto leżakuje – wpłynie korzystnie na sektor.
Widzę nadzieję w ludziach wchodzących dziś w dorosłe życie, którzy już deklarują inne potrzeby niż ich rodzice. Liczba osób, które po prostu pracują, żeby zarabiać, zmniejsza się, szczególnie w dużych miastach, gdzie są już alternatywy. Młodzi ludzie wybierają styl życia oparty raczej na koncepcji „być”, a nie „mieć” – by mieć wolność realizowania swoich zainteresowań, korzystania z miasta, kreowania swojego wizerunku. To wciąż jest bardzo indywidualne, momentami wręcz egocentryczne. To nastawienie na wyrafinowaną, ale jednak konsumpcję. Jeszcze nie widać potrzeby tworzenia lepszego świata, społeczeństwa. Dlatego wciąż daleko w tym myśleniu do polityki, natomiast wierzę, że to jest etap przejściowy.
Mam wrażenie, że np. Berlin 15 lat temu był w podobnym miejscu. Dziś projektów o charakterze polityczno-społecznym jest tam zatrzęsienie. Nie wszystkie sensowne, a bardzo wiele określiłabym jako lajfstajlowe – służące przede wszystkim podkreśleniu własnej „fajności”. Jednak jest ferment. Myślę, że Warszawa i kilka innych dużych miast podąży w tym kierunku.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)