Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
Nowe technologie to nowe możliwości, ale i zupełnie nieznane nam zagrożenia. Jak się okazuje, na razie często poruszamy się w ich świecie jak dzieci we mgle. O tyglu, w którym przenikają się internet, wielki biznes, kultura i sektor NGO porozmawialiśmy z Piotrem Celińskim - wykładowcą akademickim i założycielem Instytutu Kultury Cyfrowej.
Marcel Wandas: - Zasłynał Pan z prezentowania studentom na swoich zajęciach odcinków serialu South Park. Skąd ten pomysł? Utarło się, że uniwersytet powinien promować wartości kultury wysokiej.
Piotr Celiński: - Rzeczywiście jest tak, że sięganie do kultury popularnej nie jest usankcjonowane w stu procentach akademicko. Jednak z drugiej strony uniwersytet, który chce nadążyć za tym, co się dzieje w świecie nie ma wyjścia i musi próbować nawiązywać do kultury popularnej i jej produkcji. Tym bardziej do takich, które wiążą się z doświadczeniami pokoleniowymi wielu osób. Muszę Panu powiedzieć, że z tym South Parkiem jest tak, że zaczynam go zastępować innymi rzeczami. O ile dla studentów parę lat temu South Park był czytelnym, kultowym symbolem tego, czym jest kultura popularna, tak dla dzisiejszych studentów pierwszego czy drugiego roku on nie jest już aż tak wyraźny.
Czym go pan zastępuje? Family Guy?
P.C.: - Coraz częściej sięgam do seriali. Przez jakiś czas punktem odniesienia był "Lost". Teraz najczęściej pokazuję "House of Cards". Najbardziej interesujące jest to, że tego serialu nie wyprodukowała telewizja, a model jego dystrybucji i produkcji jest dość zaskakujący.
W kulturze i postrzeganiu kultury pojawiają się więc chyba nowe schematy. Wszystko się przenika- choćby kultura wysoka z popularną, nie ma już sztywnych definicji. Jest taka teoria mówiąca, że dzisiejszy obieg medialno-kulturalny ma chaotyczną strukturę, podobną do kłączastej rośliny. To chyba nadal obowiązujący pogląd?
P.C.: - Kłącze to metafora zapożyczona z nauk biologicznych, która opisuje korzeń, który nie ma żadnych strukturalnych prawidłowości. Rozwija się zupełnie chaotycznie, w sobie tylko znany sposób. Właściwie nie ma centrum, wszystko jest tam jednakowo ważne z punktu widzenia komunikacji na linii poszczególnych fragmentów, wszystko się tam plącze. Ta metafora opisywałaby stan, w którym poruszamy się w różnych kierunkach jednocześnie, raczej szukamy skojarzeń między elementami świata, które nie są sobie bliskie, w którym staramy się nawiązać relacje w poprzek utartych schematów i przyzwyczajeń. I ta metafora wydaje mi się być wciąż jedną z najbardziej pożytecznych w opisywaniu tego, jakie ma człowiek możliwości w zakresie poznawania świata i bycia w tym świecie. Ale kłącze opisuje też jedną z bardzo ważnych polityczno-społecznych prawidłowości naszych czasów, pokazuje jak bardzo fajnie możemy dziś myśleć o tym, czym jest interdyscyplinarność, komunikacja między środowiskami, wymiana doświadczeń. Tutaj widzę niesamowitą wagę tej metafory, która w jasny sposób pozwala nam zauważyć, ze warto sięgać do doświadczeń, których nie mamy, wykraczać poza granice, które sobie wyznaczyliśmy. I to nawet, jeśli jest ryzyko porażki czy przykrych konsekwencji. Dodatkowo struktura kłącza jest podobna do struktury mózgu, który również nie działa w pełni liniowo.
Rozumiem więc, że dla ludzi to, o czym pan mówi jest naturalne. Jednak pewnie instytucje, w tym akademickie czy państwowe, mogą reagować alergicznie.
P.C.: - Bo kłącze jest z zasady antysystemowe i antyinstytucjonalne. Tam, gdzie się pojawia, pojawia się też chaos. więc instytucje starają się tą entropię jakoś osłabiać. Ale myślę, że robią to do przesady. Rozumiem, że należy dbać o instytucję, która musi mieć jakąś tożsamość, robi rzeczy, które zawsze robiła dobrze, ma swoją linię działania, wiernych kibiców czy źródło finansowania. Ale jednocześnie nie nadążając za rozwojem świata staje się skansenem. I dlatego powinna jakimś procentem swojej energii podtrzymywać relacje międzyśrodowiskowe. Dla mnie takim punktem odniesienia jest formuła medialabu, którą wymyślono, żeby mogli się ze sobą spotkać przedstawiciele bardzo różnych środowisk. Informatycy, inżynierowie, humaniści, artyści, nawet teologowie a do tego wszystkiego przedsiębiorcy. I okazuje się, że takie połączenie, mimo że skrajnie trudne do zrealizowania w niektórych przypadkach, przynosi niesamowite efekty, a owoce tego typu działań okazują się dalece przekraczać nakłady, które trzeba ponieść.
No bo właściwie trzeba tylko zetknąć ze sobą tych ludzi, którzy mogą wychodzić z przekonania, że to może nie mieć sensu, wyzwaniem jest przełamanie barier.
P.C.: - Bardzo często specjaliści patrzą na świat bardzo wąsko, przez pryzmat swojej specjalizacji. W oczach takiego specjalisty doświadczenie, które zgromadził, jest najważniejszą rzeczą na świecie. Nie chce go weryfikować, poddawać jakimś testom, bo wtedy wystawia swój porządek świata na próbę. Tymczasem wiele przykładów pokazuje, że chodzenie w poprzek, czasami zgłębianie wiedzy wcale nie specjalistycznej, a tej, która wydaje się mniej znacząca czy poboczna, przynosi jeszcze lepsze efekty. Łączenie środowisk, łączenie światów powinno mieć więc według mnie jak najszersze zastosowanie w kulturze instytucjonalnej. No i również w kulturze NGO-sowej. NGO to obszar, który z natury swojej rzeczy jest tak skonstruowany, tak pomyślany, żeby być łącznikiem między różnymi doświadczeniami różnych grup ludzi.
Może cofnijmy się kilka kroków w tył i wróćmy do pojęcia medialabu. Pan się takimi medialabami opiekuje i takie medialaby próbuje przeszczepić tutaj, na gruncie lubelskim. Jak to się udaje? Czy jest to grunt podatny?
P.C.: - Może wyjaśnijmy, że pojęcie medialabu to worek, w którym wiele się mieści. Z jednej strony mogą brać w nich udział być firmy, które zajmują się działalnością stricte technologiczną. Można o tym myśleć również w kategoriach edukacyjnych i naukowych. Można w kategoriach animacji społecznej. To, co my się staramy robić w Lublinie, to przede wszystkim projekty edukacyjne i międzyśrodowiskowe. Zależy nam na tym, żeby w przestrzeni publicznej brzmiał taki termin jak edukacja medialna. Wszyscy zdają sobie sprawę, że łatwo jest ulec czarowi mediów, ale trudno być dla tych mediów partnerem. Zachowywać się tak, żeby ta technologia w naszych rękach nie była tylko narzędziem konsumpcji, żeby była narzędziem, dzięki któremu zmieniamy świat. W tym kontekście logika pracy medialabowej i edukacji medialnej staje się najważniejszym punktem odniesienia. A czy Lublin jest łatwym pod tym względem miastem? Nie ma tutaj zbyt wielu takich projektów, ale sądzę, że generalne w całej kulturze zachodniej trudno jest zbudować alternatywną dla komercyjnej świadomość mediów. Bo to, co się dzieje komercyjnie ma niesamowitą siłę rażenia. Te narracje opowiadane przez Facebook, Google, Instagram, przez cały szereg aplikacji, serwisów, firm produkujących komputery są tak mocne, że wyjście poza nie wymaga naprawdę wiele wysiłku. Poza tym jedyną korzyścią z wyjścia poza ich obręb jest samoświadomość. I to nie jest wartość, dla której większość ludzi chciałaby się poświęcić.
Wiele się zresztą mówiło o tym, że internet ma zmienić nasze podejście do mediów, że w tym nowym krajobrazie będziemy prosumentami- nie będziemy tylko biernie przyjmować treści, będziemy krytyczni i sami również będziemy je tworzyć. Miało być pięknie, a wydaje mi się, że skończyło się jak zwykle.
P.C.: - W internet też angażują się na niesamowitą skalę wielkie pieniądze, niesamowite siły polityczne i, powiedziałbym, militarno-nadzorcze. I ta emancypacja medialna, o której pan mówi, jest tylko jednym z elementów tej wielkiej gry. Ona oczywiście się dzieje, ale może nie w takim wymiarze, jak sobie to wyobrażali pierwsi piewcy rewolucji internetu. Prawda jest taka, że my na nią nadal nie jesteśmy gotowi. W głowach mamy niesamowicie dużo schematów odbiorczych, które nas stawiają bardziej w roli konsumentów niż prosumentów, raczej odbiorców niż twórców. To bardzo utrudnia sprawę i nie pozwala nam wyjść poza schemat, który znamy z czasów dominacji telewizji czy prasy drukowanej. Zmiany się jednak dzieją, i to bardzo burzliwie. Dowodem na nie są prężnie działające NGO-sy czy działalność wspomnianych medialabów. Ale nie są to zmiany na tyle burzliwe, żeby przeciążyć całą tą bezwładność poprzedniej epoki.
Wydaje mi się, że zwykłym użytkownikom internetu takie ustawianie się w alternatywie do głównego nurtu kojarzy się głównie z łamaniem prawa, hakerami, ciemną stroną internetu. Chyba brakuje środka? Chociaż pojawiają się coraz to nowsze pomysły. Alternatywą chce być np. serwis Ello, choć jego formuła start-upowa też angażuje ogromne pieniądze.
P.C.: - Jestem daleki od tego żeby myśleć, że jeśli cokolwiek ma w sobie pieniądze, to jest z góry skazane na bycie moralnie złym. Wręcz przeciwnie- pieniądze umożliwiają powstawanie niesamowicie ciekawych projektów w sferze technologicznej. Jednak stosunki technologii z instytucjami, państwem, społeczeństwem domagają się pilnego wyjaśnienia. Takie problemy jak prawa autorskie, kwestia anonimowości i nadzoru ze strony państwa i różnych instytucji komercyjnych nad danymi - to są cywilizacyjne wyzwania. Polacy, muszę z przykrością powiedzieć, nie umieją na te tematy rozmawiać. Nie podejmujemy trudu dyskusji na skalę masową. W Niemczech, uwielbiam ten przykład, trybunał konstytucyjny i sąd najwyższy rozmawiają o tym, czy Google ma prawo robić zdjęcia na ulicach...
Zresztą tam ostatnio państwo zablokowało start bardzo popularnego serwisu Uber...
P.C.: - To jest kolejna rzecz. Poza tym na przykład tam się rozmawia o tym, czy Facebook może używać algorytmu do rozpoznawania twarzy tylko dlatego, że mu się podoba. My nie umiemy jeszcze prowadzić takiej dyskusji. Ale żeby wypracować kulturę rozmowy potrzeba też czasu. I mam takie poczucie, że akademicy zdecydowanie powinni bić się tutaj w piersi, za to NGO-sowcy robią zdecydowanie lepszą robotę.
Może pójdźmy w takim razie tropem sektora NGO i wróćmy do wątków lubelskich. Wydaje mi się, że Lublin jest coraz bardziej przyjazny organizacjom pozarządowym, a ten rozwój idzie w kierunku takiej struktury kłączastej, o której wcześniej rozmawialiśmy. Jest coraz więcej powiązań, wzajemnych inspiracji, i to się nakręca. Jak Pan myśli?
P.C.: - Myślę, że tak. To jest jedna z wielkich zdobyczy społecznych Lublina. W ciągu ostatnich kilku lat klimat dla działań nieformalnych i pozarządowych się bardzo ustabilizował i polepszył. Nie znaczy to, że jest idealnie, ale zanim zacznę narzekać może powiedzmy kilka miłych słów. Jest tutaj pole do działania, NGO-sy robią dużo i jest to robota wysokiej jakości. Ale z drugiej strony mam też poczucie, że to fajne ciśnienie, energia, która pojawiła się przy okazji konkursu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury trochę się rozpłynęła, rozproszyła. I gdybym miał wskazać palcem na tego, kto za to odpowiada, to niestety wskazałbym na miasto. Szkoda, że nikt nie zdołał tej energii zagospodarować, bo było to naprawdę niezwykłe.
Czyli te inicjatywy są chyba nieco obok oficjalnego życia instytucji. Szkoda, że nie są wciągane w większym stopniu w partycypacje w życiu politycznym. Przychodzi mi do głowy przykład Krakowa, gdzie organizacje takie jak Krakowski Alarm Smogowy, Kraków Przeciwko Igrzyskom, Kraków Miastem Rowerów mają bardzo widoczny i rzeczywisty wpływ na to, co się dzieje w mieście.
P.C.: - Jest generalnie tak, że klimat do rozmów z miastem i ustalania wspólnego planu jest jednak dobry. Ale dotyka mnie to, że mogłoby być o wiele, wiele lepiej. Lublin miał taką szansę, był przez chwilę PR-owo rozpoznawany jako miasto, które napędza energia społeczna. To nie zostało wykorzystane. Gdyby zlecić to jakiejś zewnętrznej firmie marketingowej, która miałaby wygenerować sztucznie takie zjawiska, to by kosztowało grube miliony. Tutaj ludzie zrobili to sami z siebie i za darmo. Uważam, że niewielkim kosztem można by było uczynić Lublin stolicą NGO-sowego życia w Polsce, dobrym przykładem dla innych miast. Do tej pory nic takiego się nie wydarzyło.
A nie jest tak, że ta energia znika na piątym roku studiów, po obronie, kiedy studenci masowo wyjeżdżają z miasta?
P.C.: - To faktycznie jest tak, że studenci przyjeżdżają, część z nich zrobi swoje, ale nie ma możliwości kontynuacji tego po studiach. Według mnie dla wielu uniwersytetów i dla miasta dobrym pomysłem byłoby takie specyficzne zagranie PR-owe, wysłanie komunikatu, że co prawda nie mamy przemysłu, ale umożliwiamy ludziom realizację różnych dziwnych pomysłów w strukturach NGO. NGO-sy i kultura nie zatrzymają wszystkich, ale wielkiego biznesu na razie nie mamy. Dobrze by było szukać więc alternatyw, i to właśnie działania pozarządowe mogłyby być dobrym tropem.
Źródło: lublin.ngo.pl
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.