– Jeżeli nie nauczymy się demokracji w klasie czy szkole, to nie będziemy mieli poczucia sprawczości w wyborach powszechnych czy wspólnocie lokalnej – mówi Anna Stokowska w rozmowie o edukacji obywatelskiej i polskiej szkole.
Ignacy Dudkiewicz: – Czy polska szkoła wychowuje obywateli?
Anna Stokowska: – Tak. Pozostaje jednak pytanie o jakość tego wychowania.
Bo przecież jeżeli wychowasz kogoś, żeby nie chodził na wybory i nie uczestniczył w życiu publicznym, to też pokazałeś mu pewien wzór. Nawet jeśli jest on inny od tego, jaki uznalibyśmy za najlepszy.
Czyli jakiego?
A.S.: – Nie wiemy. Nie mamy uwspólnionego, społecznego wyobrażenia o tym, co to znaczy być dobrym obywatelem. Czy wystarczy głosować w każdych wyborach? A może trzeba czytać gazety i posiadać opinie na określone kwestie? A może lepiej pomagać sąsiadce? Czy należy przekazywać 1% podatku, czy to jednak za mało i chcemy, by dobry obywatel angażował się co tydzień w działania organizacji pozarządowej? To wszystko są wymiary bycia obywatelem. Co więcej, tych wymiarów przybywa, gdyż przybywa mediów i narzędzi, którymi możemy się posługiwać w realizowaniu swoich obywatelskich powinności i aspiracji.
A ponieważ nie znamy odpowiedzi na te pytania, to trudno nam też określić cel edukacji obywatelskiej. Nie wiemy, do czego dążymy. Oczywiście, są pewne wytyczne Unii Europejskiej, która w swoich dokumentach wskazuje, że kompetencje obywatelskie konieczne do aktywnego obywatelstwa dotyczą na przykład znajomości podstawowych zasad demokratycznych czy krytycznego myślenia i komunikatywności. Ale kiedy słyszę choćby o „poczuciu przynależności do społeczeństwa na różnych poziomach”, to mam jakieś wyobrażenie, co się za tym kryje, ale widzę też, że edukacja obywatelska nie zawsze potrafi ten postulat wypełnić bo brakuje jej narzędzi.
To co robić?
A.S.: – Uczyć obywatelskości w działaniu, a nie pod linijkę. To tak, jak z czytaniem książek: nie można dziecku w pewnym momencie powiedzieć: „słuchaj, czytanie jest ważne”. Jeżeli w domu nie ma książek, rodzice nie czytają, to dzieci też nie będą czytać. To samo dotyczy obywatelskości. Nie uczymy się jej na Wiedzy o Społeczeństwie, ale w praktyce. Dużo ważniejsze od jakości samych lekcji WOS-u jest to, jak funkcjonuje szkoła, jak się komunikuje z otoczeniem, czy jest zakorzeniona w społeczności lokalnej, czy angażuje rodziców, czy angażuje się w sojusze z organizacjami pozarządowymi… Całe to środowisko wpływa na to, jak uczniowie wchodzą w demokrację.
Ważniejszy jest system czy osoba nauczyciela?
A.S.: – Czynnik ludzki jest ostatecznie najważniejszy. Jak długo byśmy nie rozmawiali o systemie, podstawie programowej, narzędziach, to koniec końców nauczyciel zamyka na 45 minut salę i to on decyduje, co się za tymi drzwiami dzieje. Najwięcej zależy od tego, czy jest chętny, żeby oddać uczniom część swojej władzy, budować w nich autonomię, poczucie wpływu na rzeczywistość. Tego nie musi robić nauczyciel WOS-u.
Nieumiejętnie stosowane narzędzia mogą okazać się fasadą. Samorząd może realnie działać albo być atrapą. Takie rzeczy się liczą. I zależą w pierwszej kolejności od nauczycieli i członków dyrekcji, którzy mogą nie tylko przekazywać wiedzę o systemie demokratycznym, ale też przenosić jego mechanizmy na funkcjonowanie szkoły.
Podaj, proszę, przykład.
A.S.: – W podstawówce miałam świetną nauczycielkę, która była niezwykle zaangażowana w to, żeby uzbroić nas w narzędzia wpływania na rzeczywistość szkoły: wydawaliśmy gazetę, samorząd uczniowski naprawdę działał, dużo od nas zależało. Organizowała też dyskusje na ważne tematy. Kiedyś zaproponowała, żebyśmy porozmawiali o piractwie, o tym, czy przegrywanie kaset jest w porządku. Poszłam do niej zapytać, dlaczego rozmawiamy o tym, a nie o tym, co zrobić z aborcją. Był to akurat czas wykuwania się kompromisu aborcyjnego. Potwornie na mnie nakrzyczała, mówiąc, że jeżeli nie nauczymy się dyskutować o rzeczach, które nas realnie dotyczą, to nie będziemy umieli rozmawiać na poważniejsze tematy. O to właśnie chodzi: jeżeli nie nauczymy się demokracji w klasie czy szkole, to nie będziemy mieli poczucia sprawczości w wyborach powszechnych czy wspólnocie lokalnej.
W porządku: wiele zależy od nauczyciela. Ale system, w którym funkcjonuje, może go wspierać albo podstawiać mu nogę w podobnych działaniach.
A.S.: – To prawda. Nauczyciele często są w klinczu. Z jednej strony są urzędnikami, którzy muszą zrealizować konkretną porcję materiału, z drugiej zaś organizacje pozarządowe mówią im: bądź fajny, nowoczesny, rób projekty, szalej, możesz wszystko. Często ten dysonans powoduje niemoc. Łatwiej wtedy ulec naciskowi instytucjonalnemu.
To przecież zależy nie tylko od poziomu biurokracji, ale też od szerszego pomysłu na edukację. W Polsce realizujemy model oparty o indywidualne osiągnięcia, o rywalizację, w którym miejsca na kategorie dobra wspólnego czy wspólnoty jest niezwykle mało. Edukacja obywatelska tak naprawdę próbuje osiągnąć coś wbrew całej naturze polskiej szkoły.
A.S.: – Edukacja obywatelska, taka, jaka jest: zarówno w wymiarze praktycznym, jak i teoretycznym, rzeczywiście staje przed wyzwaniem znalezienia odpowiedzi na nowy kształt społeczeństwa. Obserwujemy kryzys zaufania do kapitalizmu, a w konsekwencji także do obecnego kształtu demokracji. Occupy Wall Street nie przez przypadek okupowało „Wall Street”, a nie „Washington”. Frustracja społeczna została skierowana przeciw kapitalizmowi. Niedawno spytano studentów w Stanach Zjednoczonych, czy bardziej wierzą w kapitalizm, czy w socjalizm. Okazało się, że więcej z nich wierzy w socjalizm. I nie jest nawet istotne to, czy rzeczywiście wiedzą, czym ten socjalizm jest. Ważne jest to, że ludzie przestają ufać temu, co widzą dzisiaj. Demokracji obrywa się niejako rykoszetem. W tym sensie edukacja obywatelska stoi przed koniecznością przemiany, bo zmienia się społeczeństwo.
Widać to także w Polsce?
A.S.: – Na to przecież wskazują ostatnie wybory prezydenckie i popularność tak zwanych kandydatów „antysystemowych”, którzy szli do wyborów z przekazem: „nam się to wszystko nie podoba”. Pytanie o to, czy ich popularność jest efektem dobrej edukacji obywatelskiej, czy jej braku, jest bardzo ciekawe. Bo głosowanie przeciw establishmentowi może być wyrazem nowego zaangażowania społecznego, ale może też być wynikiem problemów ze znalezieniem innych sposobów zademonstrowania swojego niezadowolenia.
Nie wierzymy w swoją sprawczość, w to, że nasze stanowisko ma znaczenie, że nasz głos ma znaczenie. Jeżeli ktoś ma poczucie, że jego głos we wspólnocie mieszkaniowej nic nie zmienia, bo od lat rządzą nią ci sami ludzie, to jak może mieć odmienne poczucie odnośnie gminy, miasta czy państwa?
I to się zaczyna od poczucia: nie mam wpływu na życie w mojej klasie i szkole?
A.S.: – Tak. I nie mam wpływu na życie w moim domu. Ale to temat na inną rozmowę. Poczucie sprawczości w bardzo dużej mierze buduje się właśnie w szkole. Dlatego tak ważne jest to, jak działają przewidziane przez ustawę narzędzia. One istnieją. Ale jeśli uczniowie widzą, że samorząd nawet istnieje, ale zarówno wybory, jak i jego działanie, jego wpływ na życie szkoły, są fikcją, to czego mają się nauczyć na temat demokracji? Jeżeli widzisz, że te narzędzia nie działają na poziomie szkoły, to niewielkie są szanse, że uwierzysz w to, że na poziomie gminy, powiatu czy województwa jest inaczej.
Czyli edukacji obywatelskiej w Polsce brakuje realności?
A.S.: – Uspołecznienia zarządzania szkołą. Włączania uczniów i rodziców w to, co się dzieje, dopuszczenia ich do współdecydowania.
Są szkoły, do których rodzice wchodzą z plakietką z napisem „Gość”…
A.S.: – I przyjmują taką właśnie rolę i postawę. A przecież istnieje mnóstwo dobrych praktyk – zarówno ze szkół publicznych, jak i niepublicznych – jak włączać uczniów i rodziców w zarządzanie szkołą. Bardzo dużo szkół zaangażowanych w projekty Centrum Edukacji Obywatelskiej czy Fundacji Civis Polonus, realnie pracuje nad tym, żeby to działało. Bo może działać. Dzieci, które kończą szkoły, w których samorządy realnie mają wpływ na rzeczywistość, mają potem znacznie większe poczucie, że coś od nich zależy. I wtedy nie trzeba im tłumaczyć, że warto iść na spotkanie wspólnoty mieszkaniowej, zaangażować się czasem w inicjatywę w swojej dzielnicy czy zgłosić wniosek do budżetu partycypacyjnego. A trudno będzie wytłumaczyć, że budżet obywatelski ma sens, komuś, kto nigdy nie czuł, że ma wpływ na budżet swojej klasy.
Wracamy jednak do całościowego spojrzenia na polską edukacją. Szkoły nie są rozliczane z działań, o których mówisz. Są rozliczane – przez kuratorium i przez rodziców – z punktów na egzaminie.
A.S.: – Niestety. W tej kwestii większą nadzieję pokładam w rodzicach, niż we władzach oświatowych. Być może efektywniej jest edukować w tej kwestii rodziców niż urzędników. Bo przecież wybierają szkoły dla swoich dzieci według określonych kryteriów. I jeżeli w większym stopniu będą oczekiwać od szkół działań służących aktywizacji, zaangażowaniu, uspołecznieniu, to więcej szkół będzie nad tym pracować. Tworzą się zresztą mikro-ruchy, które pokazują, że niektórzy rodzice nie godzą się na to, jak działa system. To na razie maleńkie zjawiska – takie jak edukacja domowa czy szkoły demokratyczne – ale warto ten głos zauważyć już teraz.
Nie licz na to. Skoro w taki, a nie inny sposób potraktowano niemożliwy do niezauważenia głos rodziców w sprawie sześciolatków, to nie spodziewałbym się zauważenia kilkutysięcznej grupy rodziców, którzy uczą swoje dzieci w domach.
A.S.: – Akcja wokół sześciolatków rzeczywiście pokazała, że mamy problem. Okazało się, że istnieje bardzo duża grupa rodziców niezwykle zainteresowanych edukacją swoich dzieci, którzy wykorzystali konkretne narzędzia, by zademonstrować swój pogląd. To, czy się z nimi zgadzamy, czy nie, ma mniejsze znaczenie. Większe znaczenie ma to, że ich wysiłek padł w piętnaście minut, że nie zostali potraktowani poważnie.
Ale wierzę, że powoli to się zmienia. Mogę podać wiele świetnych przykładów na to, że edukacja obywatelska – realizowana w praktyce – się odbywa i działa. Są organizacje pozarządowe, które wykonują ogrom znakomitej pracy z uczniami, nauczycielami i rodzicami, są świetni nauczyciele, którzy sobie z tym radzą, chcąc naprawdę budować w uczniach poczucie sprawczości. Na każdym przedmiocie, nie tylko na WOS-ie.
Ostatnio pewna organizacja pozarządowa przebadała podręczniki do geografii pod kątem treści dotyczących edukacji globalnej. Ich poziom okazał się zatrważająco niski. Żeby wychować świadomych obywateli, oprócz praktyki, trzeba im chyba przekazywać także porządną wiedzę o świecie i społeczeństwie?
A.S.: – Oczywiście. Ale w tej kwestii też wiele zależy od formy. Wszyscy wiemy, że podczas nauki historii nie udaje się nigdy dojść z materiałem do współczesności. A wyobraź sobie naukę historii, geografii czy WOS-u opartą o aktualne wydarzenia…
To znaczy?
A.S.: – Weźmy przykład wojny w Syrii, z którą wiąże się ogrom różnorodnych problemów: geopolitycznych, kulturowych, etnicznych, religijnych. I teraz wyobraź sobie, że wychodząc od dzisiejszej sytuacji, dowiadujesz się, co wpłynęło na ten dzisiejszy stan. W analogiczny sposób możesz uczyć nie tylko historii, ale też geografii, ekonomii, wiedzy o kulturze, filozofii… Zamiast uczyć, co wydobywa się w której części Polski, co można przecież sprawdzić na telefonie, pogadajmy z uczniami o Rospudzie albo elektrowniach atomowych. Oczywiście, taka nauka wymaga gigantycznej pracy i kreatywności nauczycieli. Ale warto starać się tak konstruować rozmowę na lekcji, żeby wiązać wiedzę przedmiotową z rzeczywistością.
Niedawno byłem w Szwajcarii, gdzie mój znajomy gimnazjalista uczy się na historii obecnie o rewolucji. Nie żadnej konkretnej, ale jako zjawisku.
A.S.: – Otóż to. I wtedy masz szansę zrozumieć mechanizm, a nie tylko zapamiętać daty. A jak już zrozumiesz mechanizm, to masz szansę mieć opinię, a jeśli masz opinię, to możesz zabrać głos. A to, czy i w jaki sposób to zrobisz, zależy od dostępności narzędzi. I o nią też warto walczyć. Nie dezawuować mediów społecznościowych jako narzędzia aktywizacji społecznej, ale spróbować je wykorzystać w działaniu. Pojawiają się narzędzia, na opowiedzenie o których edukacja obywatelska nie ma jeszcze pomysłu. Patrzymy z przymrużeniem oka na przykład na flash moby czy maratony służące artykulacji określonych postulatów – dotyczących na przykład kwestii zanieczyszczenia powietrza. A to przecież też jest forma zaangażowania społecznego, narzędzie zabierania głosu.
I o to ostatecznie chodzi. O to, by obywatele zabierali głos w sprawach, które dotyczą nie tylko ich samych, ale większej grupy ludzi. I to musi zaczynać się w szkole. Innej drogi nie ma.
Anna Stokowska – obecnie pracuje w Centrum Cyfrowym Projekt Polska, w którym zajmuje się otwartością w edukacji. Koordynowała projekty edukacyjne w Centrum Edukacji Obywatelskiej, była ekspertką przy badaniach społecznych realizowanych przez Instytut Spraw Publicznych. Była mentorką w kursach e-learningowych dla nauczycieli oraz ekspertem metodycznym w programie Szkoła z Klasą 2.0. Autorka materiałów edukacyjnych na temat nowych technologii oraz roli gier w edukacji.
Trudno wytłumaczyć, że budżet obywatelski ma sens, komuś, kto nigdy nie czuł, że ma wpływ na budżet swojej klasy.