Muzea, prowadzone przez organizacje pozarządowe, to podmioty marginalizowane – uważa Longin Graczyk z Fundacji Ari Ari. Fundacja planuje utworzyć grupę wsparcia, która walczyłaby o poprawienie sytuacji muzeów, tworzonych między innymi przez NGO-sy.
W Polsce jest ponad trzy i pół tysiąca podmiotów formalnych i nieformalnych, zajmujących się tworzeniem muzeów. Zalicza się do nich zarówno stale udostępniane zbiory, jak i kolekcje, wystawiane okazjonalnie.
– Niewielki procent wśród nich tworzą firmy i organizacje komercyjne, około dwudziestu procent prowadzonych jest przez stowarzyszenia i fundacje, większość pozostaje jednoosobową działalnością, często niesformalizowaną. Takie placówki i ich problemy stanowią zjawisko dość rzadko poruszane w sferze publicznej – podkreśla Longin Graczyk.
A tych problemów jest sporo: obostrzenia, skomplikowane procedury prawne i potrzeba dużych nakładów finansowych znacznie utrudniają tworzenie placówek muzealnych.
– Formatowanie muzeum w taki sposób, żeby działało sprawnie, wiąże się z tak dużą liczbą czasochłonnych zabiegów i środków, że większości ludzi po prostu nie stać, żeby je prowadzić. Wiele fundacji i stowarzyszeń obawia się używania nazwy „muzeum”. No, a żeby otrzymać jakąkolwiek dotację dla muzeum, trzeba posiadać status muzeum zarejestrowanego. To jest nieosiągalne dla 95 procent organizacji. Status prawny kolekcji i restrykcyjne prawo obejmujące zarejestrowane artefakty dziedzictwa kulturowego jeszcze bardziej komplikują potencjalną możliwość stworzenia takiej placówki – mówi prezes zarządu Fundacji Ari Ari.
Longin Graczyk podkreśla, że w porównaniu do muzeów państwowych i samorządowych, te stworzone przez NGO-sy startują z zupełnie innego pułapu budżetowego. Dlatego też organizacje pozarządowe uciekają się do rozmaitych sposobów, żeby znaleźć środki na prezentowanie swoich kolekcji. Problemem jest też informacja i edukacja.
– Chodzi o to, że lokalne inicjatywy muzealne bardzo często są znane wiele, wiele kilometrów od miejsc, w których się znajdują. Natomiast w miejscowościach, w których powstają, często nikt o nich nie słyszał. To mówi samo za siebie. W ogóle muzealnicy są traktowani trochę jak dziwacy, outsiderzy – mówi prezes zarządu Fundacji Ari Ari.
Jak podkreśla Longin Graczyk, odpowiedzią na te problemy jest próba stworzenia struktury rzecznictwa i monitoringu sytuacji całej branży muzealników prywatnych i społecznych. Zastrzega przy tym, że kwestia statusu to na ogół sprawa wtórna.
– Na pierwszym miejscu jest zawsze kolekcja. Potem w zależności od tego, jaką kto ma wizję i jakie możliwości, decyduje się na taką lub inną prezentację – mówi Longin Graczyk.
Jakie zbiory przeważają w polskich muzeach, tworzonych przez NGO-sy?
Jedna trzecia takich muzeów prezentuje zbiory związane z historią, głównie z militariami i wojskowością. „Od hełmów po dziurawe kalosze” – żartuje Longin Graczyk.
Jedna trzecia związana jest z lokalnym dziedzictwem, czyli są to zbiory etnograficzne, historyczne i związane z wyrobami dziedzictwa kulturowego. Pozostała jedna trzecia to kolekcje specjalistyczne, związane z bardzo często wąskimi dziedzinami. To muzea specyficzne, założone przez pasjonatów, na przykład: zbieracza autobusów czy kolekcjonerów lalek. Zalicza się do nich również niematerialne kolekcje, typu kolekcja zbioru powiedzeń i anagramów.
Fundacja Ari Ari próbuje zmienić trudną sytuację muzeów, tworzonych przez NGO-sy. Zorganizowała między innymi cykl seminariów i szkoleń dla muzealników i kolekcjonerów, pracowników i współpracowników muzeów prywatnych i społecznych, zainteresowanych współpracą, współdziałaniem i rozwiązywaniem problemów muzealniczego środowiska. Działacze fundacji zapowiadają również utworzenie Federacji Małych Muzeów, która docelowo ma zostać powołana jako stały podmiot, działający na rzecz rozproszonych, oddolnych inicjatyw, podejmujących działalność kolekcjonerską, muzealniczą i wystawienniczą.
Trudno bez jakiegokolwiek wsparcia funkcjonować w randze muzeum
Ze wsparcia takiej federacji chętnie skorzystałoby z pewnością warszawskie Muzeum Sztuki Dziecka. To kolekcja ponad 5 tysięcy eksponatów, które powstawały w pracowni plastycznej na Żoliborzu od 1965 roku. W kolekcji znaleźć można także dziecięcą twórczość otrzymaną z innych ośrodków oraz od osób prywatnych. Prace prezentowane były na wystawach stałych i okresowych, w kraju i za granicą. To jedyne w Polsce Muzeum Sztuki Dziecka jest finansowane ze składek rodziców dzieci, uczestniczących w warsztatach oraz z darowizn.
Obecnie największą bolączką Fundacji Dziecko i Sztuka, dzięki której powstało Muzeum, jest brak profesjonalnej przestrzeni wystawienniczej i magazynowej do przechowywania prac.
Fundację Dziecko i Sztuka założyła w 1989 roku artystka Barbara Szydelska. – Marzeniem twórczyni fundacji, która zmarła w zeszłym roku, było posiadanie stałej siedziby, w której moglibyśmy pokazywać nasze zbiory – mówi Magdalena Świercz-Wojteczek z zarządu fundacji. – Tymczasem wciąż funkcjonujemy w podobnym trybie: prowadzimy zajęcia dla dzieci, a następnie uzupełniamy naszą kolekcję wybranymi pracami. Za każdym razem, gdy ktoś się zgłasza, że chce obejrzeć zbiory Muzeum Sztuki Dziecka, mówimy: „właściwie tak, ale nie mamy pomysłu, jak dokonać prezentacji”. Zadzwonił do nas na przykład nauczyciel plastyki, który chciał pokazać swoim uczniom, jak wysoka może być jakość dziecięcej twórczości artystycznej. Kontaktują się też młodzi naukowcy, studenci, których te prace interesują w celach badawczych. Udostępnianie w sposób bezproblemowy naszych eksponatów wymagałoby jednak dokładnego skatalogowania, udokumentowania wszystkich zbiorów, co obecnie jest niemożliwe. Te wszystkie prace są po prostu „upchnięte” w naszych magazynach. A przecież wymagają i konserwacji, i bardziej profesjonalnego sposobu przechowywania. Takiego zaopiekowania.
W przeszłości muzeum mogło liczyć na nieco większe wsparcie specjalistów, związanych z Barbarą Szydelską. – Często byli to jej wychowankowie, którzy działali na rynku pracy w wielu obszarach, również związanych ze sztuką. Cały czas możemy liczyć na pomoc życzliwych ludzi, ale potrzeby są znacznie większe. Również personalne: żeby coś sfotografować, skatalogować, udokumentować, przewieźć. My nie zawsze mamy odpowiednie kompetencje i czas, żeby się tym zająć. Pani Basia miała zawsze wokół siebie ludzi zaangażowanych, którzy starali się, bo dostrzegali potrzebę zajęcia się tą dziecięcą kolekcją – mówi Magdalena Świercz-Wojteczek.
Członkini zarządu Fundacji Dziecko i Sztuka podkreśla, jak trudno jest, bez jakiegokolwiek wsparcia, funkcjonować w randze muzeum. – Pomysłodawczyni i fundatorka muzeum szukała pomocy w ministerstwie kultury, rozmawiała też z urzędnikami, ale szybko okazywało się, że wszelkie grantowe programy, w tym ministerialne nie przewidują rozwiązania niekonwencjonalnych problemów. Na przykład takich, jak ulokowanie gdzieś pięciu tysięcy prac plastycznych. Jest wiele dobrej woli, jeśli chodzi o wspieranie prywatnych i społecznych muzeów. Tylko tu są specyficzne potrzeby – tłumaczy Magdalena Świercz-Wojteczek.
W organizowaniu muzeum chodzi o pomysł
Specyficzne potrzeby ma również Muzeum Odry, stworzone przez Fundację Otwarte Muzeum Techniki. Działa od 1998 roku, kiedy udostępniony został zwiedzającym holownik parowy Nadbor, na którym powstało również biuro Fundacji. Pięć lat później do kolekcji dołączył dźwig pływający Wróblin, a w kolejnym roku barka pływająca Irena. Statki Muzeum Odry stanowią element Otwartego Muzeum Techniki, projektowanego przez Fundację Otwarte Muzeum Techniki we Wrocławiu.
– Obecnie muzeum ma już pięć statków – mówi prezes zarządu fundacji dr hab. Stanisław Januszewski. – Rozwiązanie, żeby siedzibę naszej fundacji utworzyć na statku, oraz żeby na statkach, a nie w pomieszczeniach na lądzie, prezentować wystawy, okazało się strzałem w dziesiątkę pod względem finansowym. Nie musimy płacić czynszu, a głównym naszym wydatkiem jest przeprowadzanie regularnych remontów statków – wyjaśnia.
Koszt remontu jednego z nich to kwota niebagatelna, bo około 200 tysięcy złotych. – Wszyscy pukają się w głowę: „Po co mu te statki! Przecież to kosztuje majątek!”. Tyle, że takie kosztowne remonty robi się od czasu do czasu i jak się policzy wydatki na utrzymanie tego muzeum od początku jego powstania, czyli od lat 90., wtedy okazuje się, że wychodzi o połowę taniej niż wynajem. Jedyna opłata, jaką musieliśmy regularnie wnosić, to ta za energię elektryczną. Teraz to już zresztą nieaktualne, bo od dwóch lat i tak „jedziemy” na bateriach słonecznych – opowiada Stanisław Januszewski.
Jednostki muzealne stacjonują w śluzie Szczytniki we Wrocławiu, naprzeciwko gmachu głównego Politechniki Wrocławskiej. Zostały wpisane do rejestru zabytków, a zwiedzający mogą podziwiać ich oryginalnie zachowane wnętrza. Fundacja Otwarte Muzeum Techniki ma bogatą ofertę edukacyjną oraz kulturalną, zaadresowaną do szkół, wolontariuszy, młodzieży i seniorów.
Roczna frekwencja, jeśli chodzi o zwiedzających Muzeum Odry to około dziesięć tysięcy ludzi.
– To niezły wynik, zważywszy, że w innych krajach podobne muzea mają frekwencję rzędu trzech, czterech tysięcy. Każdego roku, dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, płyniemy naszymi statkami w rejs odrzański. To od siedmiu lat taka nasza sztandarowa impreza. Płyniemy dwieście kilometrów Odrą i w ciągu dwóch tygodni mamy w każdym porcie grafik zapełniony chętnymi do zwiedzania. Na przykład cumujemy w Opolu, czy w Nowej Soli na dwa dni i w ciągu tych dwóch dni odwiedza nas około tysiąca dzieciaków ze szkół i przedszkoli.
W opinii Stanisława Januszewskiego wiele muzeów społecznych za słabo się stara, żeby zyskać dodatkowe fundusze. – Zadowalają się tym, co dostaną na przykład od wójta danej gminy, a kolekcję zmieniają raz na pięć lat. My robimy rocznie pięć, sześć wystaw, publikujemy 3-4 książki z zakresu historii techniki, wydajemy miesięcznik „Archeologia Przemysłowa”. W organizowaniu takiego muzeum chodzi więc o pomysł. Tylko trzeba na niego wpaść. W tym kraju pieniądze leżą na ulicy i w większości się marnują, trzeba się tylko po nie schylić – uważa prezes zarządu Fundacji OMT.
Źródło: informacja własna ngo.pl