Za darmo można ją dostać w szkołach, sklepach, parafiach i instytucjach. „Aveciarz” to gazeta, tworzona przez młodych i dla młodych z Białołęki, która wnikliwie przygląda się lokalnemu podwórku. Zespół redakcyjny opowiada o hobby, które przekształciło się w interwencyjną, dziennikarską robotę.
– Wszystko zaczęło się ponad 10 lat temu od kserowanej, kilkustronicowej gazetki dla grupy chórzystów, którzy działali dla Fundacji AVE. To była gazeta humorystyczno–wewnętrzna. Oczywiście nie było to profesjonalne dziennikarstwo, ale dzięki niej zaczęły się objawiać wśród członków chóru jakieś pasje, zacięcia dziennikarskie i literackie. "Aveciarz" był sympatyczną formą spędzania piątkowego wieczoru po próbie dla wszystkich członków chóru i ich rodzin. Na każdą próbę przynosiłem kolejny numer "Aveciarza" z ogłoszeniami, informacjami, różnymi żartami, śmiesznymi zdjęciami. Gazeta ukazywała się w nakładzie 40 egzemplarzy! I w ten sposób wydaliśmy prawie 300 numerów! – wspomina Bartłomiej Włodkowski. – W pewnym momencie zapragnęliśmy tego "Aveciarza" pokazać światu i zrobić z niego właśnie gazetę lokalną. Gazetę, jakiej jeszcze nie było. "Aveciarz" jest pewnym ewenementem w skali całego kraju, ponieważ mało kto porusza tematykę młodzieżową na poziomie lokalnym w takiej formie – dodaje.
Białołęka to nie pustynia
Warszawska Białołęka 10 lat temu była „wyspą warszawską”, uroczym przedmieściem Warszawy z niewielkim Tarchominem z nowymi blokami i potężną zieloną częścią, gdzie były pola, szklarnie i taki klimat peryferii. Jednak to się skończyło. Co roku powstaje w dzielnicy około trzynaście tysięcy nowych mieszkań. Sprowadza się kilka tysięcy ludzi z całej Polski. Mnóstwo zamkniętych osiedli ma charakter sypialni.
Jednocześnie Białołęka jest pustynią, jeśli chodzi o wydarzenia kulturalne, sportowe, infrastrukturę służącą spędzaniu wolnego czasu. Dom Kultury na Białołęce jest jeden – na tak rozległą dzielnicę. Ludzie natomiast nie tylko tam nocują, chodzą do szkoły, ale też żyją! Należało zastanowić się, jak nowych mieszkańców Białołęki zintegrować. Konkretnym problemem społecznym stali się młodzi ludzie, dzieci, którzy nie mieli gdzie spędzać czasu po lekcjach.
– Zrozumieliśmy, że taka gazeta byłaby potrzebna na warszawskiej Białołęce. Przede wszystkim chcieliśmy zaktywizować młodych ludzi, zachęcić ich do działania, żeby brali własne sprawy w swoje ręce. Żeby chcieli wspólnie walczyć o to, aby były boiska, kluby, różne fajne miejsca, w których można ciekawie, wartościowo spędzać czas. Aby poczuli odpowiedzialność za małą ojczyznę. Nikt nie zrobi tego za nich – komentuje prezes Fundacji AVE.
O tym jak się udało, czyli Echo młodej społeczności lokalnej
Wydawanie gazety to są koszty. Jeśli już nawet są ludzie, którzy potrafią napisać coś ciekawego, trzeba liczyć się ze wszystkimi wydatkami. 20 tysięcy egzemplarzy to koszt kilku tysięcy złotych miesięcznie. To wymaga już większego zaangażowania i większej odpowiedzialności za słowo, za przygotowywane teksty.
– Ponieważ zaczerpnęliśmy potencjał z zasobów naszych chórzystów, nie mieliśmy problemu z tworzeniem redakcji od podstaw. Mogliśmy wystartować już z grupą osób wypróbowanych i przygotowanych. Nabyliśmy profesjonalny program do składu prasy i nauczyliśmy się składać gazetę do druku. Zrobiliśmy kilka pierwszych numerów i okazało się, że nie sposób co miesiąc pozyskać tylu pieniędzy, aby wystarczyło na druk. To właśnie wtedy Krzysztof Katner, naczelny tygodnika "Echo", zaproponował sfinansowanie druku "Aveciarza". Mamy tylko napisać dobrą gazetę, złożyć ją, przygotować do druku, a on pokryje pozostałe koszty. To była dla nas ogromna pomoc. Bo dzięki temu "Aveciarz" naprawdę mógł zaistnieć. To przedsięwzięcie mogło nabrać rumieńców. I tak bardzo zadziałać w lokalnym środowisku – przyznaje ekipa redakcyjna pisma.
Słowoczyny, ustawki i dilerzy narkotyków
Młodzież wniosła do redakcji swoje pomysły, postrzeganie świata, problemy, sprawy dla nich ważne. – Przy braniu spraw w swoje ręce, w sytuacjach podbramkowych, zdarza się, że dochodzi do „słowoczynów” między nami w redakcji oraz między nami a społecznością lokalną i władzami. Kiedy pisaliśmy o bójkach w lokalnych szkołach i interwencjach policji, o tym, że jest za mało ścieżek rowerowych albo są niezdatne do jeżdżenia według norm, o sponsoringu młodych dziewczyn, spotykaliśmy się różnymi odbiorem społeczności lokalnej, od niedowierzania po ignorancję. Dotarliśmy do informacji, że są narkotyki w białołęckich szkołach. Wszyscy niby o tym wiedzieli, natomiast oficjalnie zaprzeczali. Pokazaliśmy przykład jednej szkoły, która dzięki współpracy dyrekcji, uczniów i rodziców zwalczyła ten problem. Diler przestał pojawiać się pod szkołą, ale autorka tekstu miała spore problemy ze strony administracji publicznej – przyznaje Aleksandra Borycka, naczelna "Aveciarza".
Kiedy młodzi dziennikarze wejdą w społeczeństwo lokalne, często okazuje się, że wiele problemów nie jest odległym echem problemów „ogólnopolskich”, ale wydarzają się za ścianą, dotykają mieszkańców bezpośrednio. Okazuje się, że ktoś blisko potrzebuje pomocy, czeka na zainteresowanie i reakcję, tymczasem nie dostaje tego, bo nikt nie wie o problemie. Ci, którzy chcą tworzyć gazety lokalne muszą mieć świadomość, że konfrontacja z rzeczywistością jest trudna. Dobre chęci, sponsor, ciut talentu, umiejętności – na tym dopiero praca się zaczyna. Zadawanie dziennikarskich pytań, często trudnych, to obywatelska odpowiedzialność, nie zawsze przyjemna.
Zespół dziennikarski redakcji systematycznie organizuje warsztaty z profesjonalistami z różnych obszarów dziennikarstwa. Uczestniczą w nich również osoby z zewnątrz, które później mogą spróbować sił na łamach "Aveciarza". Redakcja przygląda się również, o czym informują inne media i odnosi się do zamieszczanych tam faktów z życia dzielnicy.
Być najbliżej ludzi
Najlepszym źródłem informacji dla dziennikarza lokalnego jest tzw. „poczta pantoflowa”. Tematów dostarczają znajomi, mieszkańcy, którzy piszą do redakcji.
– Jesteśmy młodym zespołem i wiemy co nas dotyka, co nas dotyczy, ciekawi. Staramy się zawsze szukać takich informacji, które jeszcze nie zostały powiedziane. Chcemy powiedzieć o nich pierwsi. Często to, co jest najbliżej, jest dla wielu niezauważalne. Przyzwyczajmy się do pewnych niedoskonałości w strukturze społecznej i tracimy zmysł krytyczny. Czasem trzeba dopiero na to zwrócić uwagę. Szukać spraw najbliżej ludzi. To jest niezwykle ważne na poziomie gazety lokalnej, żeby to nie było powielenie informacji, która już gdzieś funkcjonuje. Udało się nam dzięki temu dotrzeć do młodych ludzi, którzy na Tarchominie organizują ustawki i wszyscy się za głowę wzięli, że coś takiego ma miejsce. Wąska grupa o tym wiedziała – opowiada Marta Ferfet, dziennikarka "Aveciarza".
Gazeta non grata?
"Aveciarz" spotkał się z żywą reakcją, zwłaszcza młodych ludzi. Gazety przywożone między lekcjami do szkół, powodowały paraliż na lekcji po przerwie, bo wszyscy je czytali. Młodzież powołuje się na konkretne artykuły sprzed kilku numerów i odnosi do tematów dla nich ważnych. Ale to nie wydanie dwóch czy trzech numerów spowodowało, że "Aveciarz" ma wiernych czytelników i za sobą ogromne poparcie społeczne. Opinia gazety jest ważna, a to zasługa wielu czynników. Redakcja zawsze stara się poruszać tematy istotne dla ludzi, dotyczące lokalnej społeczności. Nie przedrukowuje repertuaru ośrodka kultury czy ogłoszeń urzędu dzielnicy. Chce być głosem istotnym, czasem włożyć przysłowiowy kij w mrowisko, niekiedy wywołać niezadowolenie wśród tych, którzy chcieliby mieć święty spokój. Trzeba być rzetelnym w tym, co się robi. Sprawdzać informacje, opierać na faktach, prawdziwych przesłankach. Na tym buduje się zaufanie.
– Jak prowadząc lokalną gazetę, nie ulegać wpływom samorządu? – stawia retoryczne pytanie Ola Borycka. – Milczenie byłoby najlepszą odpowiedzią. Doświadczaliśmy tego wielokrotnie, kiedy pisaliśmy coś, co było nie po myśli władz. Absolutnie nie napastliwie, tylko stawiając jasno problem. Automatycznie spychani byliśmy do kąta. Po prostu nas nie zauważano, ignorowano. Traktowano, jako coś, co nie istnieje. Po pewnym czasie okazuje się, nie tyle, kto miał racje, bo nie o to chodzi, tylko, gdzie rzeczywiście jest prawda, gdzie rzeczywiście należy podjąć działania – dodaje.
– W sferze publicznej wciąż pokutuje przeświadczenie, że albo ktoś jest z nami, albo jest przeciwko nam. Nie ma jeszcze kultury dialogu i współpracy z urzędem dzielnicy, z władzami samorządowymi. Lokalna gazeta, albo pisze tak, jak chce urząd i podejmuje tematy, którymi urząd chce się pochwalić, pomijając szereg innych problemów, albo staje się "gazetą non grata". Przeżywaliśmy wyrzucanie naszej gazety z urzędu, z miejsc, gdzie można wykładać lokalną prasę. To jest przykre, ale mamy nadzieje, że tego typu zachowań będzie coraz mniej, a nasza demokracja i społeczeństwo obywatelskie będą się rozwijać. To jest wyzwanie dla nas wszystkich. Bo nam nie chodzi tylko o to, aby zmienił się jeden czy drugi konkretny urzędnik. Chodzi o zmianę naszego myślenia. Uczmy się dialogu, uszanowania odmiennego zdania. Słyszymy argumentację, która z naszego punktu widzenia jest, albo fałszywa, albo niepełna, albo jest formą „zbycia” i urząd oczekuje, że my to przyjmiemy za dobrą monetę, kiedy wszystkie racjonalne przesłanki wskazują inaczej. Zwłaszcza na tym poziomie samorządowym warto dbać o zachowanie i zrozumienie pluralizmu myślowego. Młodzi mają często inne potrzeby niż te określane przez samorządowców. Seniorzy mają inne potrzeby. Jeśli jedni artykułują swoje potrzeby, robią to też drudzy i nie trzeba się obrażać na żadną z tych grup. Atmosfera dyskusji, ciągłej debaty, wymiany myśli i podnoszenia różnych spraw jest bardzo istotna. Czuję, że w Warszawie lokalna władza ma monopol na wiedzę, czego powinni chcieć ludzie i co jest ludziom potrzebne. Konsultacje społeczne są karykaturą dialogu, bo wiadomo, jaki ma być ich efekt już na początku. Ja tu nikogo nie atakuję. Nie bójmy się tego, że ktoś myśli inaczej. To jest właśnie ta wolność, do której mamy prawo – analizuje Bartłomiej Włodkowski.
Słowo do słowa i sąsiedzkość gotowa!
W redakcji pracuje około 15 osób na stałe. To dziennikarze oraz osoby, które gazetę składają, czyli poświęcają czas na to, aby wszystko ładnie wyglądało oraz mieściło się we wszystkich szpaltach i rubrykach. Są wreszcie osoby, które gazetę rozwożą do blisko 80 punktów dystrybucyjnych: szkół, sklepów, parafii, instytucji.
Bardzo trudno jest założyć lokalną gazetę, zwłaszcza młodzieżową. Sposób finansowania i organizacji prasy lokalnej wymaga samozaparcia i dyscypliny. Im się jednak udało – "Aveciarz" ukazuje się systematycznie od czterech lat.
Zdęcia: Archiwum Fundacji AVE
Książka opisuje lokalne działania w Warszawie i przeznaczona jest dla osób rozpoczynających działalność animacyjną w przestrzeni miejskiej. Z publikacji można dowiedzieć się, w jaki sposób inni mieszkańcy, stowarzyszenia, grupy artystyczne i przedstawiciele lokalnego biznesu starają się ożywić i zmienić miejsce, w którym mieszkają i pracują.
Autorzy za pośrednictwem tego zbioru dobrych praktyk pokazują, kim są ludzie, którzy działają w Warszawie, jakie osiągnęli sukcesy, oraz z jakimi trudnościami musieli się zmierzyć.
Jeżeli chcesz ożywić swoje otoczenie, ale brakuje Ci pomysłu, lub masz pomysł, ale nie wiesz jak zaangażować w niego swoich sąsiadów - ta lektura jest dla Ciebie!