Wszystko zaczęło się od fretki, czyli małego zwierzaka z rodziny łasicowatych. Barbara Grabowska, obecnie przewodnicząca Komisji Dialogu Społecznego ds. Ochrony Zwierząt, dostała Józia w prezencie. Dziś już nie pamięta, jaka to była okazja, ale pamięta, że była przerażona. – On gryzł! – wspomina. Zaprzyjaźnili się, a Józio wywrócił jej świat do góry nogami.
– Fretki to wymagające i kłopotliwe w utrzymaniu zwierzaki – opowiada Barbara Grabowska. – Sympatyczne, kontaktowe, inteligentne, ale też sprytne i psotne. Nie można trzymać ich non stop w klatce. Potrzebują ruchu. Biegają więc po mieszkaniu i rozrabiają. Uwielbiają kopać, więc trzeba zrezygnować z doniczkowych kwiatów. Potrafią też wspinać się i samodzielnie otwierać szafki. Trzeba montować zabezpieczenia, tak jak dla małych dzieci – śmieje się Grabowska.
Józio żył dziewięć lat. Zostało po nim zdjęcie w komórce i miłość do fretek. Teraz są trzy nowe: Natasza, Stasio i Halina. Tą ostatnią straż miejska znalazła w jednym z parków. Barbara Grabowska miała przechować ją przez dwa tygodnie. Halina siedzi u niej już trzeci rok. – Ludzie kupują zwierzęta pochopnie, a później okazuje się, że opieka ich przerasta. Zostawiają je w lesie, na ulicy albo w parku – wzdycha.
By do takich sytuacji dochodziło jak najrzadziej, wstąpiła do Stowarzyszenia Przyjaciół Fretek. To była działalność interwencyjna, organizowanie opieki weterynaryjnej dla porzuconych zwierząt oraz edukacja. – Odwiedzaliśmy szkoły, przedszkola i uczyliśmy dzieci odpowiedzialnych zachowań w stosunku do zwierząt – opowiada. – Dzieci chcą mieć zwierzątko, żeby mogły je głaskać. Mało kto myśli o sprzątaniu kuwety – śmieje się Grabowska. – Trzeba się więc dobrze zastanowić nad każdym chomikiem czy świnką morską. W przypadku psa czy kota, taką decyzję trzeba przemyśleć kilka razy.
Rozmowa zamiast awantury
Barbara Grabowska trafiła do Komisji Dialogu Społecznego ds. Ochrony Zwierząt jako przedstawicielka Stowarzyszenia Przyjaciół Fretek. Z czasem przeniosła się do Fundacji Międzynarodowy Ruch na rzecz Zwierząt – Viva! W KDS-ie pozostała, zmieniła tylko „klubowe barwy”. Po kilku latach członkowie Komisji wybrali ją na przewodniczącą. Jest nią do dziś. – Na mojej głowie jest ogarnianie spraw administracyjnych. Trzeba zawiadamiać wszystkich o terminie spotkania, o porządku obrad, porozsyłać maile, poumieszczać protokoły na stronie. Te sprawy zabierają trochę czasu – opowiada. – Jestem przewodniczącą już od kilku lat. To pewnie dlatego, że nikomu innemu nie chce się tego robić – żartuje.
– Są inne powody – mówi Anna Zielińska z Fundacji Viva. – Posiedzenia Komisji Dialogu Społecznego ds. Ochrony Zwierząt bywają burzliwe. Szczególnie wtedy, gdy na spotkania przychodzą goście, którzy chcą podzielić się z organizacjami swoimi problemami. Zwykle robią to w bardzo emocjonalny sposób. Basia jest spokojna i zrównoważona. Potrafi profesjonalnie rozwiązywać konflikty, trudno wyprowadzić ją z równowagi. Umie wcielić się w rolę mediatora i poprowadzić spotkanie tak, by było konstruktywne i nie przerodziło się w wielką awanturę. Przewodniczącą chwali również Emilia Szwonder z miejskiego Biura Ochrony Środowiska. – Pani Barbara porządkuje działania Komisji i organizuje plan każdego spotkania. Wszystkie dokumenty przekazywane przez Biuro są opiniowane terminowo, a jeśli goni nas czas, możemy liczyć na przychylność ze strony KDS-u i pomoc pani Barbary.
Komisja liczy dziś czternastu członków. Było więcej, ale organizacje członkowskie zmieniły regulamin – od niedawna wykreślają z listy tych, którzy nie przychodzą na spotkanie trzy razy z rzędu i nie usprawiedliwiają swoich nieobecności. – To po to, by zmobilizować organizacje – wyjaśnia Grabowska. Komisja zbiera się raz w miesiącu w Biurze Ochrony Środowiska na placu Starynkiewicza. W spotkaniach bierze udział średnio dziesięcioro pozarządowców. Gdy tematy dotyczą dotacji, organizacje mobilizują się, przychodzi więcej osób.
Darmowa kastracja psów i kotów
Komisja każdego roku konsultuje „Program opieki nad zwierzętami bezdomnymi oraz zapobiegania bezdomności zwierząt”. Dokument był przygotowywany przez zespół roboczy, w którego skład weszli przedstawiciele Biura oraz członkowie KDS-u. – To było wspólnie pisane programu – podkreśla Barbara Grabowska. I zapowiada, że przyszłoroczny program wprowadzi ważną zmianę. Miasto będzie finansowało całkowity koszt kastracji psów i kotów mieszkańców Warszawy. Dotąd właściciel psa lub kota, który decydował się na jego kastrację, musiał pokryć połowę kosztów. – To akcja, która ma zachęcić do zapobiegania bezdomności zwierząt. Dotyczy oczywiście wybranych lecznic – wyjaśnia Grabowska. – Niestety, zwierząt jest za dużo i nie wszystkie znajdują dobry dom. Ograniczanie populacji jest najskuteczniejszą metodą zapobiegania ich bezdomności – dodaje.
Zwierzęta nie głosują
Zdaniem przewodniczącej KDS współpraca organizacji z Biurem Ochrony Środowiska układa się nieźle. – Mamy odczucie, że nasze zdanie jest brane pod uwagę. Nie mamy powodów do narzekań – mówi. Co innego w przypadku współpracy z dzielnicami. Tu zmartwień jest sporo.
Jednym z problemów jest to, że środki przeznaczane przez dzielnice na opiekę weterynaryjną dla bezdomnych zwierząt i kotów wolno żyjących są bardzo zróżnicowane. Są takie, które dają na ten cel sto tysięcy złotych i są takie, które dają pięć tysięcy. – To pieniądze, za które dzielnice kontraktują w lecznicach weterynaryjnych leczenie, kastrację i sterylizację zwierząt – wyjaśnia Grabowska. – Przeważnie jest tak, że jeśli trzeba na czymś zaoszczędzić, to w pierwszej kolejności obcina się pieniądze zwierzętom. One przecież nie głosują – mówi. – Innym problemem jest to, że urzędnicy, którzy zajmują się ochroną zwierząt w dzielnicach, to zwykle osoby, które mają na głowie mnóstwo innych obowiązków. Często nie mają czasu, by zajmować się wszystkim. By wyjść problemom naprzeciw, pozarządowcy przygotowują szkolenia dla przedstawicieli dzielnicowych wydziałów ochrony środowiska z zakresu opieki nad kotami wolno żyjącymi. Chodzi głównie o współpracę z tak zwanymi „karmicielami”.
Nie wszystkim koty leżą na sercu
Karmicielami nazywa się mieszkańców, którzy zajmują się dokarmianiem wolno żyjących kotów. Mogą liczyć na pomoc miasta w postaci karmy. Ci, którzy zarejestrują się w urzędzie dzielnicy, podadzą teren działania i liczbę kotów, które są pod ich opieką, otrzymują przydział karmy. – Zwykle to i tak za mało – mówi Grabowska. Karmicielami są najczęściej panie na emeryturze, które nierzadko dokupują karmę z własnych pieniędzy, bo żal im głodnych zwierzaków.
Od kilku lat zakup karmy odbywa się na szczeblu centralnym. Kiedyś kupowały ją dzielnice, ale zdaniem przewodniczącej KDS nie było to najlepsze rozwiązanie. – Jedne dzielnice nie żałowały kotom pieniędzy, inne wręcz przeciwnie – mówi. – Teraz karmy też brakuje, ale przynajmniej praski kot zje tyle samo, co kot z Ursynowa. Nie wszyscy mieszkańcy doceniają pracę karmicieli, bo nie wszystkim koty leżą na sercu. Nie dość, że paskudzą, to jeszcze śmierdzą. – Karmiciele bywają więc szykanowani. Obrywa się też zwierzakom – mówi Grabowska. – Czasem jest tak, że koty z dnia na dzień znikają. Były koty, nie ma kotów. I lepiej nie zastanawiać się, co mogło się z nimi stać… – wzdycha.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)