Jej sposób na ulepszanie świata włóczką zna już prawie cała Gdynia. Ona twierdzi, że nie robi nic wyjątkowego. - Najgorzej jest siedzieć i narzekać, że jest źle. A mnie to się po prostu w głowie nie mieści - mówi Urszula Zalewska, założycielka i prezeska fundacji Nadaktywni, laureatka nagrody im. Heleny Radlińskiej.
– Czasami jest tak, że kochasz swoją matkę, ale myślisz: "O, Jezu, ona znowu mówi o tym samym". Z moją tak nie jest. Z nią nie umiem się nudzić. Najlepsze jest to, że chociaż ma pełno swoich zainteresowań, jest na tyle otwarta, że wielu rzeczy uczy się ode mnie – tak o Urszuli Zalewskiej, swojej mamie mówi 30-letnia Zuzanna Zalewska, wspominając początki projektu „Manual Factory. Dzierganie z sercem”, którym Urszula zaraziła gdyńskie kobiety. Od pierwszej rozmowy telefonicznej mnie też zaraziła. Swoją energią. Ciężko przestać jej słuchać. Mówi, że wszystko zawdzięcza mężowi.
– Od 30 lat wspiera mnie we wszystkim, co robię. Wie, że te moje społeczne zapędy mnie po prostu uszczęśliwiają. Bez jego wsparcia nie dałabym rady – podkreśla na wstępie naszej rozmowy.
Dlaczego to robi?
5 lat temu na zjeździe absolwentów ze szkoły średniej opowiadała o swoich społecznych działaniach i usłyszała: „Ula, ty zawsze taka byłaś. Na pytanie, czy ktoś chce pomóc, zawsze podnosiłaś rękę” – uświadomili jej przyjaciele.
– A skąd to?
– Mam to z domu. Taka sama była moja mama. Pomagała, radziła. Na Wigilii zawsze było u nas pełno nieznajomych osób.
Kiedy Zuzanna skończyła szkołę średnią, Urszula rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że jej znajomi pracują tak intensywnie, że nie mają czasu zorganizować sobie wolnego czasu. Wzięła to na siebie. Zaczęło się od wspólnych wypadów do Blues Clubu i na kuligi. Było zwyczajnie, dopóki nie pojawiło się tango. A wszystko przez kłopoty z kręgosłupem.
Na przeciwko jej domu akurat otworzyła się szkoła tańca. Zuzanna poszła na tango, ona na salsę. Kręgosłup "się zbuntował". Córka zaproponowała zamianę. Ula wpadła w świat tanga na całego.
– Zaczęłam poważnie trenować. Pewnego dnia ktoś powiedział, że to taniec hermetyczny – opowiada. Oburzyła się i pomyślała: „A niesłyszący, niewidzący, czy oni mają szansę tańczyć?”. Zdobyły z Zuzanną grant z miasta. Zaczęły prowadzić zajęcia dla niepełnosprawnych dzieci i emerytów z Uniwersytetu Trzeciego Wieku.
– Moim marzeniem jest, że będziemy na zawodowym poziomie. Ja do tego, holender, doprowadzę! – przekonuje. Takie też ma podejście do życia: – Nie przyjmuję, że czegoś się nie da zrobić. Najgorzej jest siedzieć i narzekać, że jest źle. Dla mnie to, przepraszam, sensu nie ma żadnego – mówi.
Chociaż dzieciaki na początku podchodziły do lekcji tanga z rezerwą, szybko je spacyfikowała: – To, że nie widzicie i nie słyszycie, to dla mnie żaden argument, że nie możecie się ruszać – usłyszały.
Nad czym aktualnie pracuje?
Przede wszystkim nad swoim projektem-dzieckiem, którym zaraziła gdynianki: „Manual Factory. Dzierganie z sercem”. Początki? Zuzanna znalazła w hipermarkecie książkę, w której opisane były wspólnie dziergające kobiety. Zrobione rzeczy przekazywały potrzebującym.
– Całe życie chodziłam w rzeczach, które na drutach zrobiła mi mama. Byłam z nich dumna – wspomina. Książkę podrzuciła mamie i podczas niedzielnego obiadu przekonała ją, że do rozkręcenia takiej akcji w Polsce nadaje się jak nikt inny. Urszula bez złotówki zorganizowała lokal i zebrała pierwsze chętne panie. Ludzie oddawali włóczkę z własnej inicjatywy. Któregoś dnia pojawił się mężczyzna z dużym pudłem: – To pamiątka po żonie, ale na taki cel, to muszę dać – powiedział.
Kilkuosobowe spotkania w kawiarni „Anioł” rozkręciły się na tyle, że potrzebny był drugi lokal – miejska biblioteka. Cały czas znajome przyprowadzają znajome, a te kolejne koleżanki. Przekrój wieku? Od nastolatek po emerytki. Stąd też udział w projekcie „Seniorzy w Akcji”.
– W pewnym momencie potrzebowałyśmy już finansowego wsparcia. A, że moja córka była za stara, zgłosiłam się z jedną z uczestniczek – Agnieszką Robakowską – wspomina ze śmiechem Urszula. W Gdańsku, na rozmowie kwalifikującej projekt do realizacji (z ponad 300 wniosków wybrano około 30), seniorka pojawiła się w ogniście czerwonym płaszczu. Własnej roboty oczywiście.
Z prowadzenia Manual Factory nie zamierza rezygnować po wyczerpaniu grantu.
– Szkoda byłoby zakończyć coś, co tak hula – podkreśla. Zresztą projekt ma już swoją markę. Po mieście krąży nawet anegdotka o tym, że 18 na 23 cm to wymiar kwadracików gdyńskich. Wydziergane koce, skarpety, chusty kobiety przekazują do lokalnych domów opieki społecznej, noclegowni, szpitali. Chwilowo „zaopatrują” oddział hematologii w gdańskim szpitalu. Co ważne, rzeczy oddają osobiście.
– Tylko wtedy ma to wymiar bezpośredni, a w materiał wplecione jest serce – przekonuje Urszula. Dlatego musi wiedzieć, ilu jest chłopców, a ile dziewczynek na oddziale szpitala: – No przecież nie damy nastolatkowi różowych skarpet!
Dziergające panie trudno byłoby już odzwyczaić od wspólnych spotkań. Stały się międzypokoleniową grupą przyjaciółek "od druta". To dzięki tym spotkaniom pani Michasia (cierpiąca na zaćmę) wyszła z domu, choć twierdziła, że do niczego się już nie nadaje. A niepełnosprawna pani Krysia dzierga na odległość, mając regularne dostawy świeżej włóczki.
Największy sukces
– Zasmrodzę dydaktycznie: jeszcze przede mną – śmieje się. Szybko jednak przypominają jej się kolejne dziewczyny przyciągnięte na zajęcia przez koleżanki. – To chwile, gdy widzę, że zasiane ziarenko kiełkuje – mówi. – Pierwsze wspomnienie Sandry? Druty w tych małych łapkach, paluszki spięte, spocone, języczek mozolnie na wierzchu wyłożony. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Teraz śmiga skarpety najtrudniejszym ściegiem. Widzę, jak poucza: "No, co ty, nie umiesz? To przecież proste!". Uwielbiam to! Bo przerabianie metrów bieżących na metry kwadratowe to magia – przekonuje.
Wspomina też, jak dzieciaki od tanga zaprosiły ją na studniówkę: – Ale się bawiłam! Niezwykle wzruszające…
– A moment, kiedy dowiedziała się pani o nagrodzie im. Heleny Radlińskiej?
– Szalona radość. Tym bardziej, że zgłosiły mnie koleżanki z Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Sopocie. Nic nie wiedziałam. Pamiętam też zjazd zorganizowany przez Centrum Aktywności Lokalnej pod Jelenią Górą. Radość, bo okazało się, że na świecie jest wielu takich wariatów-społeczników jak ja – wspomina i szybko dodaje: – Bo ja nie robię nic wyjątkowego.
Największa porażka
– Staram się nie rozpatrywać życia w takich kategoriach – mówi na początku. Po chwili zastanowienia przypomina jej się jednak najtrudniejszy moment w dotychczasowej pracy społecznej. – Na zajęcia uczęszczał człowiek niezrównoważony psychicznie. Rozumiałam całe podłoże, ale kiedy już któraś osoba z rzędu chciała zrezygnować z zajęć z jego powodu, doszło do mnie, że muszę coś z tym zrobić. Poprosiłam dziewczyny o spotkanie. Bardzo to przeżywałam i potrzebowałam potwierdzenia, że muszę go poprosić, aby więcej nie przychodził. To był najgorszy, najbardziej przykry moment, który zdarzył mi się do tej pory – wspomina. – Dużo później dowiedziałam się, że przy realizacji projektów, takie osoby przytrafiają się niemal wszystkim.
Plany na przyszłość
O przerwaniu dziergania mowy nie ma, więc na pewno kontynuacja i dalsza działalność fundacji Nadaktywni. Jeszcze przed wakacjami chcą w Gdyni zorganizować imprezę plenerową Międzynarodowy Dzień Dziergania w Miejscach Publicznych. W głowach kluje się też pomysł aktywizacji młodzieży z jednej z dzielnic, ale o tym pani Urszula mówić nie chce, żeby nie zapeszać. Poza tym planują "Urszulowy Zjazd".
– Przeczytałam ostatnio w internecie, że to imię zapomniane. Obdzwoniłam koleżanki. Coś z tym zrobimy, wizja już jest – zdradza.
Marzą jej się też zajęcia ruchowe dla starszych osób.
– Bo ruch to podstawa. Chciałabym, aby starsi ludzie, wchodząc do banku, nie wyglądali jak szare myszki. Wyprostowana postawa, pewny chód. To jest to. Do tego muszę ich zmobilizować – zapowiada.
Źródło: inf. własna ngo.pl