Była wolontariuszką w brazylijskim domu dziecka, współtworzy projekt pomocy mieszkańcom z tamtejszych faveli, od lat współpracuje z Helsińską Fundacją Praw Człowieka. Jeśli ktoś poznaje Martę Szuchnicką, jego definicja słowa „wolontariat” ulega natychmiastowej modyfikacji. W pomaganiu innym znajduje poczucie sensu, a własną receptę na szczęście odnalazła w podróżowaniu. Mówi, że aby zrealizować wszystkie ze swoich pomysłów musiałaby mieć przynajmniej osiemdziesiąt żyć.
Czym się zajmuje?
Jeśli założyć, że na świecie istnieją ludzie, którzy wolontariat mają we krwi, to do takich właśnie należy Marta. Ponieważ zarówno na siebie, jak i świat ma milion pomysłów, nie ogranicza się do działania w jednej organizacji. Współpracowała m.in. z Komitetem Ochrony Praw Dziecka, grupą eFTe, zajmującą się sprawiedliwym handlem i etyczną konsumpcją, od kilku lat niezmiennie związana jest też z festiwalem dokumentów WATCH DOCS, ukazującym na ekranie szeroko pojętą tematykę praw człowieka. Niedawno po raz drugi wróciła z Brazylii, gdzie jako wolontariuszka pracowała w niewielkim, kompletnie oddalonym od cywilizacji domu dziecka. Podczas swojego pobytu w Ameryce Południowej zaangażowała się także w pomoc organizacji Criança Brasil, tworząc program wolontariatu dla osób chcących pomagać ludności z faveli Morro do Paraiso, której pomoc jest, jak mówi, niezbędnie potrzebna. Jest też magistrem Stosunków Międzynarodowych, nauczycielką hiszpańskiego i licencjonowanym pilotem wycieczek zagranicznych.
Dlaczego to robi?
Podczas studiów na SGH poczuła, że wieczny pęd, wyścig szczurów i pogoń za pieniądzem nie jest dla niej. Nie wyobrażała siebie w pracy za biurkiem „od – do” ukierunkowanej na czysty zysk. Już w trakcie studiów szukała sobie zajęcia w organizacjach pozarządowych. By odetchnąć i nabrać dystansu wzięła urlop dziekański i wyjechała na rok do Hiszpanii, potem w podróż autostopem po Europie ze swoją przyjaciółką. W kieszeniach miały po 200 euro, przed sobą 4 miesiące zwariowanej podróży bez znanego celu i jedną zasadę: tylko autostop i tylko free camping – czyli w rezultacie krzaki, pola kukurydzy, domek na drzewie, etc. Po powrocie zmieniło się niemal wszystko w jej sposobie myślenia. – Otworzyły mi się oczy na świat! To jednak prawda, że podróże kształcą – uśmiecha się. Niedługo potem pojawił się pomysł wyjazdu do Brazylii. Jeszcze będąc w Polsce szukała wolontariatu przez Internet. Nie było to łatwe, bo większość takich programów zagranicznych to programy płatne, które niestety nie zawsze mają realny wpływ na życie mieszkańców. Po długim poszukiwaniu znalazła jednak w końcu coś dla siebie. Tym wspaniałym miejscem, w którym jak mówi, zostawiła część siebie, okazał się dom dziecka Casa co Caminho. Wszystko działo się szybko: aplikacja, rozmowa z dyrektorem przez Internet, zakup biletu (za pieniądze zarobione podczas malowania płotów w Norwegii), miesięczny pobyt w Anglii (żeby chociaż trochę podreperować budżet) i wylot.
Teoretycznie miała zajmować się uprawą ogrodu ekologicznego. W praktyce okazało się, że jej obowiązki były dużo bardziej „złożone”. Zajmowała się dziećmi, czasem uczyła je angielskiego, opiekowała nimi podczas zajęć capoeiry, albo woziła do lekarza. – Środkiem transportu, którym dysponowaliśmy, był trzydziestoletni garbus. Jeśli się popsuł, co zdarzało się dość często, do miasteczka trzeba było chodzić pieszo. Czasami dyżurowała też w położonych w Xerem dwóch domach dziecka dla nastolatków, będących częścią tej samej organizacji.
W zależności od przydzielonych obowiązków jej dzień zaczynał się między piątą a siódmą rano. Warunki? Spartańskie. – Brak ciepłej wody, jaszczurki, żaby… Nie mówiąc już o komarach. Ale ja to uwielbiałam – komentuje roześmiana. I choć nie raz wieczorem padała ze zmęczenia na twarz, to swój pierwszy pobyt wspomina, jako… „lightowy”.
Do Polski wróciła na wesele brata. Obroniła się i wyjechała do Londynu, by pracując w knajpie zarobić na powrót do Brazylii. Za drugim razem dostała już bardziej „odpowiedzialną” funkcję – została koordynatorem medycznym. – Każdy dzień był naprawdę wyzwaniem. Milion zadań, a już od rana zawsze pojawiała się jakaś przeszkoda. Psuł się na przykład jedyny telefon, jaki mieliśmy, albo droga zamieniała się w błotny tor, przez który przeprawa garbusem była nie lada wyczynem. Te „wyjazdy” też były nieprzewidywalne. – Raz na przykład, wioząc piątkę dzieciaków do lekarza tym naszym garbusem, utknęliśmy w drodze. „Ciociu silnik wypadł ” – słyszę. Odwracam się i widzę, że akumulator wypadł na ziemię. Akurat przejeżdżała ciężarówka. Dzieciaki załadowałam na „pakę”, a sama pędem do miasteczka zabukować mechanika i natychmiast biegiem pod górę pilnować garbusa, żeby nikt nie chciał „zaopiekować się” jego częściami. Witamy w Brazylii – kwituje z uśmiechem. Takie przypadki były na porządku dziennym. Nie trzeba dodawać, że zasięg komórkowy w takich miejscach nie istnieje, co dodatkowo utrudniało takie sytuacje. Podobnie jak prowadzenie starej ciężarówki bez wspomagania kierownicy, wycieraczek i świateł, która oprócz garbusa była „na składzie”. – Raz się zdarzyło, że stanęła w połowie drogi – jechałam wtedy z dzieciakami do laboratorium i wiozłam próbki kału. Nie muszę chyba wspominać, jaka jest tam codzienna temperatura… – patrzy na mnie porozumiewawczo. Takie działanie to właśnie dla Marty „wolontariat”. Taki, który naprawdę nadaje „sens”…
Co lubi robić?
Uwielbia siedzieć i patrzeć na mapy. Mogłaby to robić godzinami. Ubolewa, że nie ma czasu, by regularnie chodzić na jogę i capoeirę, które dają jej energię do działania i wyzwalają pozytywne spojrzenie na rzeczywistość. Lubi smak grzanego wina i açai – amazońskiego owocu, z którego Brazylijczycy, blendując go z lodem, robią przepyszną pulpę. – Ma podobne właściwości, co guarana i choć ma milion kalorii, daje niesamowitego kopa, a smakuje… – rozmarza się. Nic jednak nie jest w stanie zastąpić jej dwóch rzeczy, które kocha najbardziej: podróży i tego niewyjaśnionej potrzeby robienia czegoś „ważnego”. – Choć wiem, że nie każdy czuje taką potrzebę, to chyba każdy powinien tego spróbować. To zmienia sposób patrzenia na świat – mówi.
Największy sukces
Nie lubi schematów, więc i to schematyczne pytanie nie mieści się w kanonie jej sposobu myślenia o życiu. Sukces? Następuje długa chwila ciszy… – Nie wiem… I naprawdę widać, że w jej odpowiedzi nie ma sztucznej kokieterii. – Może to, że zdecydowałam się ruszyć? Najpierw z małej miejscowości do kompletnie nieznanej mi Warszawy na studia, potem na dziekance do Hiszpanii i w podróż po Europie? Jak się okazało parę osób, które spotkałyśmy z moją kompanką na swojej drodze postanowiło pod naszym wpływem zmienić swoje życie i opuścić własne „więzienie” codzienności, w którym przecież sami się zamykamy… Niektórzy czują się w nim dobrze, ale inni się męczą. Uwolnienie z niego to czasami jedyny sposób, aby poczuć się szczęśliwym… Może więc to mogę zaliczyć do prywatnego „sukcesu”? – patrzy z niedowierzaniem.
Największa porażka
– Moją porażką jest chyba to, że mam za dużo pomysłów.Nie potrafię usiedzieć w miejscu, a plany w co by tu dalej robić, gdzie pojechać, w co się zaangażować potrafią zmieniać się w jeden dzień… Ciągle muszę więcej, dalej, ciągle robić coś nowego… Czasem myślę: „Mam 27 lat, przydałaby się przecież stabilizacja”… A ja ciągle w biegu… Z jednej strony chcę mieć przecież „normalne” życie, rodzinę, dom, z drugiej chciałabym jeszcze na pół roku zamieszkać tam, z trzeciej pojechać w podróż gdzieś, z czwartej zorganizować zupełnie inny konkretny projekt, a z piątej wrócić do Brazylii… Żeby zrealizować wszystkie swoje pomysły musiałabym mieć chyba osiemdziesiąt żyć.
Nad czym aktualnie pracuje?
Plany na przyszłość
W Warszawie chwilowo nie może się odnaleźć. – Gdybym nie widziała tego, co widziałam w Brazylii…? – zamyśla się. – Na pewno dalsza, zdalna przez Internet, praca nad projektem dla Crianca Brasil, może podróż rowerem po Indiach, może dłuższy wyjazd do Moskwy i zaangażowanie się w działalność tamtejszych organizacji pozarządowych, może roczny wolontariat w Kolumbii? Jeśli trafi się praca jako pilot wycieczek zagranicznych zapewne skorzystam. Może założenie własnej działalności związanej z NGO-sami w Polsce? – wylicza. Po głowie chodzi jej na przykład stworzenie projektu dla młodych osób wychodzących z zakładów poprawczych, albo ośrodków terapeutycznych…Wtedy jednak musiałaby na dłuższy czas osiąść w jednym miejscu… A póki co, choć pomysłów jest wiele, czeka aż wszystko w środku dojrzeje we własnym tempie i okaże się, co dalej… Osiądzie na stałe, gdy będzie gotowa. Według własnej definicji „poukładanego życia”.
Pobierz
-
200912041437480282
500157_200912041437480282 ・38.72 kB
Źródło: inf. własna ngo.pl