- W różnych pilnych, niecierpiących zwłoki sytuacjach, na przykład kiedy dziecko wpada do wody i woła o ratunek, człowiek nie zastanawia się, dlaczego to robi, tylko wskakuje za nim i stara się mu pomóc – mówi pani Bogumiła Olech, prezes stowarzyszenia Warszawskie Hospicjum Społeczne.
Czym się Pani zajmuje?
Hospicjum zajmuje się ludźmi, u których zakończono leczenie i którym lekarze w szpitalach nie mogą już pomóc. Dawniej mówiło się: „nie mamy już nic więcej dla Państwa o zrobienia”, teraz mówi się: „Oto skierowanie do hospicjum”. To oznacza, że od tej chwili można już tylko starać się, żeby chory swoją ostatnią chorobę przeżył w miarę możliwości bez cierpienia, w gronie bliskich, we własnym domu.
Nasze Hospicjum, istniejące od 1987 r., to hospicjum domowe. Zapewniamy chorym bezpłatną opiekę lekarską, pielęgniarską i psychologiczną, pomoc wolontariuszy niemedycznych i bezpłatne udostępnienie sprzętu, a także w uzasadnionych przypadkach, pomoc materialną. Tutaj, na Żoliborzu, znajduje się tylko nasz sekretariat. Działamy tam, gdzie są chorzy i gdzie są nasi wolontariusze – w tym momencie są to dzielnice: Śródmieście, Bielany, Żoliborz, Wola i Bemowo.
Ja sama przeszłam wszystkie szczeble pracy w hospicjum: byłam wolontariuszem przy chorych, koordynatorem wolontariuszy na Żoliborzu, teraz chwilowo jestem prezesem – mam nadzieję, że nie za długo (śmiech). Jest to duże obciążenie. Na stanowisku prezesa trzeba się mierzyć z rosnącą ilością formalności, z koniecznością zdobywania funduszy, z problemami personalnymi, podczas gdy większość z nas największą satysfakcję znajduje w pracy bezpośrednio przy chorych.
Większość pacjentów hospicjum to oczywiście ludzie starsi, choć nie tylko. Kiedyś mieliśmy w hospicjum także dzieci, ale obecnie istnieje w Warszawie osobne Hospicjum Dziecięce.
Najczęstszym przypadkiem wśród naszych pacjentów jest zaawansowana choroba nowotworowa. Opieka nad takimi pacjentami wymaga wiedzy specjalistycznej i praktyki, związanej z uśmierzaniem bólu i różnych przykrych objawów, występujących w takich stanach. W tym właśnie specjalizują się nasi lekarze. Przy tym muszą być to ludzie rozumiejący i szanujący chorych.
Rocznie opiekujemy się kilkuset chorymi, w tej chwili mamy pod opieką około 50 osób. To nie znaczy, że wszystkich odwiedza się codziennie, ale wszystkie te osoby mają gwarancję, że nie zostały pozostawione same sobie, że nie będą czekać w wielomiesięcznych kolejkach, kiedy już nie ma czasu na takie oczekiwanie, że są ludzie, którzy fachowo pomogą rodzinom w ich trudnej sytuacji.
Dlaczego Pani to robi?
Na to pytanie można odpowiadać na różnych poziomach. Dlaczego zostałam prezesem WHS? Dlatego, że w czasie ostatniego walnego zgromadzenia nikt nie chciał podjąć się tej funkcji, a jest ona konieczna, by kontynuować naszą pracę.
A dlaczego w ogóle hospicjum? Cóż, to jest tak, że w różnych pilnych, nie cierpiących zwłoki sytuacjach, na przykład kiedy dziecko wpada do wody i woła o ratunek, człowiek nie zastanawia się, dlaczego to robi, tylko wskakuje za nim i stara się mu pomóc. Podobna sytuacja, kiedy reakcja powinna nastąpić NATYCHMIAST występuje często w pracy Hospicjum. Ktoś po prostu woła o pomoc i nie zostało na nią zbyt wiele czasu. To bardzo wciąga. Zaczęłam jako wolontariusz ponad 20 lat temu i nadal jest to mój sposób na życie. Zaprzyjaźniona z nami ś.p. prof. Anna Świderkówna mówiła „Wszystko, co mamy, mamy dla innych, a czego nam brak, od nich właśnie otrzymamy”. Ciągle na nowo przekonuję się o słuszności tego zdania, szczególnie jego drugiej części. Mam też mały prywatny powód: moi rodzice umierali beze mnie i wydaje mi się, że coś jestem im winna.
Największy sukces?
Sukces - to ludzie. W każdej dziedzinie. Z jednej strony każdy uśmiech ciężko chorego, każda wdzięczność i przyjaźń rodziny, z drugiej - zdobycie dobrego lekarza, dobrej pielęgniarki, wyszkolenie dobrego wolontariusza, podtrzymanie więzi między nimi, bo tylko ludzie zaprzyjaźnieni i mogący na siebie nawzajem liczyć są wiarygodni dla chorych – to wszystko są nasze sukcesy. Poza tym jesteśmy jedynym w Warszawie hospicjum, które nie ma umowy z NFZ. Robimy to celowo, by nie mieć różnych ograniczeń, które znają inne hospicja, choćby nieprzyjmowanie chorych nieubezpieczonych, czy limity pacjentów. Udało nam się uzyskać na dwa lata dotację z Urzędu miasta Warszawy. Dofinansowuje nas Fundacja Wspólna Droga, ale funkcjonujemy głównie dzięki wpłatom 1% dla OPP i dzięki dobrym ludziom, często rodzinom naszych byłych pacjentów. Są większe darowizny, są i tacy, którzy co miesiąc przysyłają nam niewielkie sumy. Dostajemy także często sprzęt po chorych. To naprawdę niezwykłe, zwłaszcza, że to przychodzi samo, bez jakichkolwiek naszych starań. Jest wielki potencjał dobrej woli wśród ludzi, czujemy się odpowiedzialni za to, by go dobrze wykorzystać dla naszych chorych.
Pieniądze są nam potrzebne do opłacenia pracy lekarzy i pielęgniarek, na zakup sprzętu i na szkolenie personelu oraz na prowadzenie niewielkiego biura, gdzie przyjmowane są zgłoszenia chorych. Wszystkie pozostałe czynności wykonywane są siłami wolontariuszy, jako wolontariusze pracują także niektórzy lekarze i pielęgniarki. Czynnych wolontariuszy niemedycznych odwiedzających chorych mamy obecnie około 30. Są wśród nich także byłe pielęgniarki i położne, które zawodowo pracują gdzie indziej, ale widocznie tęsknią za swoim zawodem i przychodzą do nas jako wolontariuszki. Pozostali wolontariusze pełnią inne funkcje (dyżury w sekretariacie, transport sprzętu, prowadzenie magazynu, koordynacja pracy zespołów, obsługa strony internetowej i inne). Część osób po 20 latach pracy w hospicjum spełnia już tylko funkcje doradcze i wspierające dla młodych.
Największa porażka?
…też ludzie… Z jednej strony wszyscy ci chorzy, którym się nie zdążyło, lub nie było w stanie pomóc. Z drugiej strony niewykorzystanie osób, które zgłosiły się do nas, a myśmy nie umieli ich „zagospodarować”. Uważam za porażkę to, że sporo osób, które zgłaszają się do nas, chcąc brać udział w naszych działaniach przechodzą szkolenie, a potem duża część z nich znika. Naturalnie tak się dzieje we wszystkich hospicjach, nie tylko u nas, ale jest to jakaś porażka, bo to oznacza, że albo się na nas zawiedli, albo nie zostali na czas wciągnięci do pracy.
Jeszcze jedną porażką wydaje się być nierozwiązany problem opieki duszpasterskiej w hospicjum. Naszym marzeniem było kiedyś, by w zespołach hospicyjnych pracowali: lekarz, pielęgniarka, wolontariusze i kapłan zaprzyjaźniający się z rodzinami chorych i odwiedzający ich stale. Mamy kilku zaprzyjaźnionych księży, których można prosić o wizytę u chorego, ale oni mają także inne zadania, są zaangażowani w wiele innych spraw. Charyzmatem pracy w hospicjum jest czas, który darujemy chorym. Tylko w spokoju i bez pośpiechu można zdobyć czyjeś zaufanie i naprawdę towarzyszyć mu w tym trudnym okresie rozliczeń z życiem. Funkcja kapłana traktowana zadaniowo (księża parafialni, odwiedzający chorych tylko w pierwsze piątki miesiąca) mija się z prawdziwym celem ich posługi w hospicjum. Może dlatego, jak się wydaje, zmniejsza się zapotrzebowanie na wizyty księży w domach naszych chorych. A przecież to oni mogą im przynieść Dobrą Nowinę, pozbawić lęku, pomóc zaakceptować to, co nieuchronne.
Co Pani lubi robić?
Bardzo lubię kontakty ze starymi ludźmi. Lubię z nimi rozmawiać, słuchać ich, spełniać ich prośby. Uwielbiam też małe dzieci. Zresztą dzieci i starzy ludzie, wbrew pozorom, są do siebie bardzo podobni.
Poza tym z zawodu jestem przyrodnikiem. Pracuję obecnie w Kampinoskim Parku Narodowym, gdzie zajmuję się ornitologią, co sprawia mi wiele radości. W Parku spędzam trzy dni w tygodniu, natomiast w hospicjum mam stały dyżur w poniedziałki, a poza tym często bywam tu wieczorami. Staram się też nie tracić kontaktu z chorymi, dlatego oprócz tych oficjalnych obowiązków, staram się mieć równocześnie w sercu przynajmniej kilka takich osób, być na bieżąco z ich sprawami i potrzebami,
Plany na przyszłość?
Traktujemy opiekę domową jako nasze zadanie, nie zamierzamy budować hospicjum stacjonarnego, jak to robi wiele hospicjów. Naszym głównym zadaniem, a więc i planem na przyszłość, jest sprostać potrzebom osób zgłaszającym się pod naszą opiekę, znaleźć na to wystarczające fundusze, w miarę zwiększania się liczby pacjentów zatrudnić kolejnych dobrych i oddanych lekarzy i pielęgniarki, może kupić/dostać jeszcze jeden samochód, by zwiększyć operatywność działania na dużym terenie Warszawy. Marzy mi się stałe bezpłatne miejsce parkingowe w pobliżu naszej siedziby przy pl. Inwalidów, może karty do parkomatów dla lekarzy i pielęgniarek, lub prawo parkowania bez opłat na terenie płatnych parkingów.
Jednak najważniejsze, to nie zawieść chorych i ich rodzin i, na ile to możliwe, ułatwić im przeżycie ostatniej choroby w poczuciu wartości życia do końca.
Bogumiła „Buki” Olech – grupa wiekowa 60+. Z zawodu biolog; pracę w Kampinoskim Parku Narodowym łączy z funkcją prezesa Warszawskiego Hospicjum Społecznego. Ma troje dzieci, troje wnucząt. Kiedyś wspólnie z mężem uprawiała taternictwo. Mieszka na Żoliborzu.
Źródło: inf. własna ngo.pl