Nie wiedzą, ile mają lat, jak się naprawdę nazywają, nie wiedzą, kim byli ich rodzice, to wszystko ich boli, nawzajem się rozumieją. Tworzą Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu, którego ona jest przewodniczącą.
Czym się zajmuje
Podstawą jest grupowa psychoterapia. – Zwykle dwa razy w roku (wiosna, jesień). Jest bardzo cenna zwłaszcza dla tych, którzy nie uporali się z traumą przeszłości. Pomaga przezwyciężyć syndrom ofiary, nabrać sił i odporności – tłumaczy. – Pomaga też w otworzeniu się, „wyjściu z szafy”, jak to określamy. Potem spisują swoje wojenne wspomnienia. – W tej chwili wydane są trzy tomy. W przygotowaniu jest czwarty.
Poza tym w Stowarzyszeniu realizują wiele programów edukacyjnych. O swoich przeżyciach opowiadają w szkołach. – Określamy to naszym obowiązkiem, a nawet misją – mówi. – Mamy nadzieję, że wszyscy będą też wiedzieć, kim są Sprawiedliwi wśród Narodów Świata.
Co roku nagrodą im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata” zostaje uhonorowany jeden nauczyciel z Polski i jeden z USA za uczenie i wychowywanie w duchu szacunku dla wszystkich ludzi bez względu na ich pochodzenie, religię czy narodowość. – Elżbieta Ficowska, która zajmuje się tą nagrodą mówi, że to są następcy Sprawiedliwych – podkreśla.
Dlaczego to robi
Zafascynował ją prof. Jakub Gutenbaum – to ważne nazwisko dla niej i całego Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu – który jako pierwszy zaczął spisywać ich nazwiska. Najpierw na kartkach, potem było ich już za dużo i cały proces zapisywania trzeba było skomputeryzować. Z czasem ją samą tak wchłonęła działalność społeczna w Stowarzyszeniu, że przeszła na emeryturę. Z innymi osobami łączy ją traumatyczne doświadczenie historii. Jako dzieci trafiły do getta, nie znają swoich biologicznych rodziców, szukają ich przez całe życie. Zostali wychowani w domach dziecka, klasztorach, przez ludzi dobrej woli.
Sama miała dużo szczęścia. – Bo moi rodzice się uratowali. Ojciec na początku wojny brał udział w obronie Warszawy, po czym trafił do niewoli. Miał jednak dobry wygląd: blond włosy, niebieskie oczy, wysoki, szczupły. Nie miał rysów semickich. Skończył politechnikę w czeskiej Pradze, znał świetnie niemiecki. Za zegarek i obrączkę „wykupił się” u Niemców i uciekł z obozu. Mnie natomiast z łódzkiego getta wywieźli do Warszawy, gdzie mieszkała rodzina mojej babci, potem Kazik, ich służący, przeprowadził mnie i matkę do Białegostoku. Miałam chorobę Heinego-Medina. Na terenie Ukrainy spotkaliśmy się z ojcem, ale szczęście trwało krótko, bo zmobilizowali go do Armii Czerwonej, a matkę wywieźli na teren Kazachstanu. Sama musiałam zostać na miejscu, ponieważ miałam tyfus. Potem ojciec znalazł mnie u Ukrainki, która w jednej izbie trzymała dwanaścioro dzieci. Szkołę podstawową skończyłam w Moskwie. Po powrocie do Polski dostaliśmy mieszkanie we Wrocławiu. A dalej potoczyło się, jak to życie – opowiada.
W Stowarzyszeniu zaczęło ich uwierać to, że Sprawiedliwi wśród Narodów Świata nie są traktowani z należnym szacunkiem. Oczywiście, sami zawsze pomagali Irenie Sendlerowej. – Ale mnie szczególnie imię Kazik w uchu brzmiało przez całe życie. Postanowiliśmy, że na Boże Narodzenie i Wielkanoc będziemy wysyłać kartki świąteczne do naszych Sprawiedliwych, żeby wiedzieli, że o nich pamiętamy. Namiary do nich mieliśmy z Żydowskiego Instytutu Historycznego. Na początku Sprawiedliwi byli nieufni. Teraz z wieloma z nich mamy serdeczne kontakty. Pomoc dla nich to nasz obowiązek – podkreśla.
Największy sukces
– Że udało nam się podnieść głowę, że ciągle nie boją się przychodzić do nas nowi ludzie, że wciąż się znajdują, bo znajdują przez przypadek jakieś „papiery”, wciąż odkrywają siebie – podkreśla.
Największa porażka
Porażka jest od nich niezależna.– Nie mamy możliwości starania się o wojenne renty inwalidzkie. Stoi nam na drodze jeden śmieszny paragraf, a ci co go ustalili, powinni się wstydzić. Jest tam takie sformułowanie, że ta renta należy się tylko tym dzieciom, które w czasie wojny były siłą zabrane. Czy można sobie wyobrazić dziecko żydowskie siłą zabrane? Czy ono by przeżyło? Nie wiem, gdzie nie byliśmy, ostatnio nawet u pana marszałka Struzika, który też przyznał, że ten zapis to absurd. Nie potrafimy od paru lat przebić głową tego muru – denerwuje się.
Co lubi
Kwiaty. Ma wielki ogród. – Jak to mówi moja córka, moją ambicją było mieć w nim wszystkie kwiaty. Nie może mi tego darować, bo kiedy ja wyjeżdżam, to ona się czuje w obowiązku podlewania – śmieje się. Chwali się szczególnie tulipanowcem, czyli drzewem, na którym rosną tulipany. Ma prawie 30 metrów. Znajomi żartują, że za jego oglądanie powinna pobierać bilety, ponieważ jest większy i ładniejszy niż w Ogrodzie Botanicznym. – Mam też szereg odmian sosen i świerków oraz krzew, który jest dopiero od dwóch lat w Polsce znany – kochowiec, unikat – chwali się. – Pachnie zielonym jabłuszkiem, a kwiatki ma koloru wiśniowego. Bardzo o niego dbam. Lilie, róże, hortensje…
Plany na przyszłość
Żeby mieć siłę na przyszłość. – Już jesteśmy w takim wieku, że tu boli, tam strzyka. Najstarsi z nas urodzili się w 1926 roku, a najmłodsi w 1945 roku. Jeszcze jest wiele rzeczy do zrobienia, opowiedzenia, nie odmawiamy żadnej szkole, która zgłasza chęć spotkania się z nami. Chcemy zdążyć – kończy.
Anna Drabik, ur. 6 sierpnia 1938 r. w Płocku (w dowodzie widnieje inna, nieprawdziwa data) Wojna zastała ją w Łodzi, nigdy nie wróciła do rodzinnej miejscowości, odwiedziła ją dopiero po wojnie. Ukończyła Uniwersytet Warszawski. Pracowała w szkole jako nauczycielka języka rosyjskiego, potem jako starszy wykładowca języka rosyjskiego na SGH. W 1991 roku powołano Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu, którego od początku była członkinią, a od 2006 jest jego przewodniczącą.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)