Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Jaki jest wschód - dziki i nieodkryty, zamknięty i konserwatywny? Czasem trudno oprzeć się takiemu wrażeniu, jednak są osoby, które przeczą stereotypom. Renata Kamola, wspołzałożycielka Fundacji Kaisera Söze od lat pokazuje, że można inaczej.
Jaki jest wschód – dziki i nieodkryty, zamknięty i konserwatywny? Czasem trudno oprzeć się takiemu wrażeniu, jednak są osoby, które przeczą stereotypom. Renata Kamola, współzałożycielka Fundacji Kaisera Söze, od lat pokazuje, że można inaczej.
Reklama
Jedna z barwniejszych postaci lubelskiej kultury, członkini legendarnego składu didżejskiego Śmierć Disko Sound(s), (występująca tam z mężem jako didżejka Disko), osoba zaangażowana w organizację najważniejszych lubelskich festiwali, opowiedziała portalowi lublin.ngo.pl o tym, dlaczego warto rozkręcać kulturę pozarządowo. I dlaczego, mimo trudności, warto robić to właśnie w Lublinie.
Marcel Wandas: – Fundację prowadzicie od czterech lat. Jednak wasza działalność prospołeczna zaczęła się o wiele wcześniej. Zawsze chodziło przede wszystkim o muzykę.
Renata Kamola: – Pomysł na założenie fundacji jest wynikiem spotkania dwóch didżejskich składów: Roots Defender i Śmierć Disko Sound(s) podczas cyklu imprez Nauczyciele vs. Urzędnicy. Wszyscy działaliśmy od dawna w kulturze, a w szczególnie w bliska była nam muzyka. Chcieliśmy mieć narzędzie ułatwiające pozyskiwanie środków finansowych i formalizujące nasze przedsięwzięcia.
Już podczas studiów Marcin (w tej chwili mąż Renaty - przyp. red.) i ja organizowaliśmy koncerty. Później przyszło nam organizować Festiwal Kultury Alternatywnej "ZdaErzenia" (kultowy wśród dzisiejszych trzydziestolatków!), na którym „wychowywaliśmy się” już od lat dziewięćdziesiątych. Potem zaczęliśmy grać imprezy didżejskie jako Śmierć Disko. Były to wówczas jedyne imprezy w Lublinie, na których można było potańczyć do gitarowej i elektronicznej muzyki alternatywnej. Zaraz potem pojawiły się inne podobne kolektywy, co nas bardzo cieszyło, bo zawsze ganiliśmy lubelską tendencję do wyłączności. Poza tym każdy skład różnił się wyraźnie podejściem do grania i to było świetne, bo rozszerzała się oferta dla odbiorców takich klimatów.
Mieliśmy krótki epizod emigracyjny i cały rok spędziliśmy w Dublinie, ale nasz lokalny patriotyzm spowodował, że wróciliśmy do Lublina. Ogromny entuzjazm i chęć działania pomogła w znalezieniu pracy w sektorze kultury, czyli w naszym wyuczonym zawodzie. To samo dotyczy Bartka Wójcika z Roots Defender. Nie chcę wypowiadać się w jego imieniu, ale prawdą jest, że pomimo znakomitych kompetencji językowych (jako anglista) czy doskonałej wiedzy z zakresu kultury karaibskiej (jako jamajkofil), nie wyjechał szukać pracy w świecie, tylko został w Lublinie. Edukuje muzycznie prowadząc program Roots Edukacja w Radio Centrum i grając imprezy pod szyldem Roots Defender (wraz z Andrzejem „Natty B” Kępskim).
Dlaczego właśnie fundacja? Wiele jest w Polsce wytwórni płytowych i agencji promotorskich z powodzeniem radzących sobie bez tego statusu. Przypuszczam jednak, że ułatwia on niektóre sprawy.
R.K.: – Decyzja o założeniu fundacji zapadła po dogłębnej analizie tego, co chcemy robić i jak ma się to do formalnych aspektów prowadzenia organizacji pozarządowej. Odradzano nam zakładanie stowarzyszenia ze względu na konieczność angażowania wielu osób. Dobrze wiedzieliśmy, jaka działalność nas interesuje i nie chcieliśmy rozmywać procesów decyzyjnych, ani iść na kompromisy. Do założenia fundacji wystarczył niewielki nakład finansów i niewielkie grono zaufanych ludzi.
Wydawnictwo muzyczne jest tylko jednym z naszych działań. Prowadzimy także działalność edukacyjną (Akademia Kaisera Söze) i szeroko pojętą działalność kulturalną – do tej pory organizowaliśmy koncerty, wystawy, spotkania, projekcie filmów. Do prowadzenia netlabelu fundacja właściwie nie jest nam potrzebna, bo wszystko odbywa się bezbudżetowo.
Ciężko liczyć na zysk wydając płyty niszowych artystów, więc może lepiej nastawić się na działanie non-profit?
R.K.: – Zupełnie nie nastawiamy się na zysk. Zdecydowaliśmy się na wytwórnię, bo okazało się, że są znajomi, którzy nagrywają interesującą muzykę i nic z nią nie robią. Nie mają złudzeń, że zarobią na niej pieniądze, a promowaniem i puszczaniem jej w obieg nie potrafią lub nie chcą się zajmować. My zaoferowaliśmy pomoc, aby nagrania nie trafiły do szuflad, albo raczej nie utknęły na dyskach. Sprawa się rozwinęła i zaczęliśmy wynajdować i powoływać do życia nowe projekty dla naszego labela. W tą stronę chcemy iść.
Przyglądając się zaprzyjaźnionym niezależnym wytwórniom widzimy, że nie ma szans na większy zysk. Jest to bardzo niszowa działalność, ale za to bardzo ważna i rozwijająca się w szybkim tempie. Mamy naprawdę wielu bardzo zdolnych, nieznanych szerzej muzyków promowanych wyłącznie przez małe, niezależne wytwórnie. Na szczęście coraz więcej niezależnych labeli staje się rozpoznawalnych w Polsce, a nawet za granicą. Nie nastawiają się na zarobek, tylko skupiają się na promowaniu dobrej muzyki.
Może dobrze byłoby, by częściej muzykę za pośrednictwem NGO-sów wspierały granty miejskie? Tak dzieje się w wielu polskich miastach, również w Lublinie, któremu daleko jest jednak np. do Katowic. Off Festival też jest przecież organizowany przez fundację.
R.K.: – Myślę, że nie jest to łatwe. Na dofinansowanie np. z funduszy MKiDN mogą liczyć tylko wielkie festiwale takie jak Off Festival czy Sacrum Profanum. Jest bardzo ciężko przebić się i zdobyć pieniądze na mniejsze wydarzenia czy inne inicjatywy typu nagranie płyty. Trzeba mieć mocną pozycję czy zwyczajnie mocno lobbować komisje konkursowe. Z grantami miejskimi jest z kolei odwrotnie, częściej dofinansowane są mniejsze projekty. Jest to zawsze wielka niewiadoma, bo nie wiesz nigdy, co może zadecydować o tym, że projekt się spodoba i czy komisja oceni go pozytywnie. Jest ogromna konkurencja, bo składanych jest bardzo dużo wniosków. Na szczęście udało nam się pozyskać dwukrotnie pieniądze z grantów miejskich na Akademię Kaisera Söze. Zawsze jednak trzeba zadbać o wkład własny do projektu, co dla organizacji działającej na mniejszą skalę jest to niezwykle trudne.
Jest też oczywiście ryzyko tzw. grantozy. A dla nas priorytetem zawsze było i jest zajmowanie się tym, co nas interesuje, a nie tym, na co można zdobyć dotacje i na czym można zarobić. Nie chcemy naginać naszych pomysłów pod wytyczne konkursów. Każde z nas utrzymuje się z działalności pozafundacyjnej, więc nie jesteśmy do tego zmuszani. Stać nas na bezkompromisowość.
Zapędziliśmy się w muzykę, jednak to nie jest jedyna działka, którą się zajmujecie. Działacie również w modzie. LUBLIN POP-UP SHOP to już uznana marka. Okazało się, że środowisko modowe w Lublinie całkiem nieźle się rozwija, a kto by wcześniej pomyślał?
R.K.: – LUBLIN POP-UP SHOP to nowa inicjatywa, którą organizuję wspólnie z Kingą Karwowską z Lubelskiej Szkoły Sztuki i Projektowania. Jest to właściwie nasz poboczny projekt, który dość niespodziewanie zaczęłam robić z Kingą i zanim się obejrzałyśmy impreza zaczęła cieszyć się ogromnym powodzeniem, nabrała rozmachu i stała się samodzielną marką. Moda obecnie bardzo dobrze rozwija się w całej Polsce, choć w Lublinie jest to mniej widoczne. Przeważają jednak projektantki/projektanci, którzy działają w tej branży od co najmniej dziesięciu lat. Młodych, kreatywnych jest wciąż mało, albo zwyczajnie wyjeżdżają z Lublina i już nie wracają. Ale z racji ogólnopolskiego trendu targów mody, pop-up shopów, blogów modowych i projektantów-amatorów, LPUS szybko zdobył duże grono uczestników. Dla nas najważniejsze jest to, żeby zestawiać ze sobą potencjał lubelski z tym co jest tworzone w innych miastach. Bardzo nas cieszy, że POP-UP SHOW stał się motorem do działań dla lubelskich projektantów i mają szansę się pokazać swoje projekty na wybiegu czy na targach, a nie tylko w internecie.
W jaki sposób na to co robisz wpływają twoje międzynarodowe doświadczenia? Młodość spędziłaś w USA, potem podpatrywałaś Szkotów na Fringe Festival. Czy importujesz rozwiązania, próbujesz zaszczepić zachodnią mentalność w Lublinie? A może nie tędy droga, bo Lublin ma swój własny mindset, który ciężko zmienić?
R.K.: – Na pewno moje „międzynarodowe doświadczenia”, jak to zgrabnie ująłeś, mają wpływ na moje myślenie, postrzeganie wielu spraw i działania. Najczęściej powoduje to wielki ból, bo wiem, jak może być inaczej/lepiej, a nie będzie, bo nie ma na to szans w polskiej rzeczywistości. Zupełnie nie chodzi o zaszczepianie nowego mindsetu, który w warunkach lubelskich (z mocnym powiewem wschodu) nie miałby racji bytu. Brakuje mi raczej otwartości, współpracy i udanych prób wdrażania zachodnich modeli na skalę lokalną. Mam głównie na myśli zarządzanie, finansowanie czy kulturę organizacyjną. Nie chcę idealizować zachodu, bo nie jest oczywiście taki doskonały, warto jednak przyjrzeć się świetnie funkcjonującym obiektom kulturalnym i próbować wzorować się na sprawdzonych rozwiązaniach dostosowując je do własnych możliwości i potrzeb.
Lublin od lat ma łatkę miasta konserwatywnego. Powodzenie waszych inicjatyw chyba jednak przeczy temu stereotypowi? A może po prostu trafiacie w niszę i znaleźliście mniejszość, która was potrzebuje?
R.K.: – Miasto jest bardzo konserwatywne, i jest to bardzo widoczne, ale nie wydaje mi się, że to bardzo dotyka ludzi kultury. Mimo wszystko udaje im się realizować swoje pomysły, chociaż czasem spotykają się one z oporem. Najbardziej jednak boli brak odbiorców. Należałoby doprecyzować to, co masz na myśli mówiąc „powodzenie”. W naszym odczuciu zainteresowanie jest wciąż za małe. Oczywiście bardzo nas cieszy dobry odbiór i widzimy zapotrzebowanie na tego typu działania, ale to jest jednak garstka osób. Wciąż nas to dziwi w kontekście tego, że Lublin to miasto uniwersytetów i potencjalnie mamy tu 100 tysięcy młodych, otwartych ludzi. Ten fenomen nadaje się na oddzielną rozmowę. Mimo wszystko o tą garstkę zainteresowanych też trzeba dbać, a przede wszystkim edukować.
Co dalej z Kaiserem? Regularnie wydajecie, a najbliższe miesiące to pewnie promocja „Archiwum Lubelskiego Undergroundu”, czyli płyty z nagraniami szesnastu lat lubelskiej alternatywy. A potem? Może powrót do warsztatów, które robiliście w 2012 roku? Albo, idźmy dalej – własny, lubelski Off Festiwal? Choć pewnie sił może zabraknąć, robisz przecież już Kody.
R.K.: – Kaiser ma zawsze dużo planów! Obecnie skupiamy się na promocji Archiwum Lubelskiego Undergroundu i organizacji koncertu, na którym zagrają stare kapele, które pojawiły się na płycie. To taki bardziej sentymentalny nurt naszych działań. Za chwilę z kolei wrócimy do świeżych tropów – planujemy wydanie kolejnej płyty, ale na razie nie chcemy zdradzić, co to będzie. Na przełomie października i listopada ruszamy z kolejną edycją Akademii Kaisera Söze. Tym razem na AKS składać się będą trzy cykle dwudniowych warsztatów poświęconych domowej produkcji muzycznej, projektowaniu graficznemu wydawnictw muzycznych oraz promocji i dystrybucji muzyki niezależnej. Do przeprowadzenia warsztatów zaprosiliśmy Piotra Kurka (kompozytor, muzyk, producent, DJ), Dagnę Nowak i Daniela Szweda (artyści, duet designerski MoonMadness) i Wojciecha Kucharczyka (wydawca, artysta, menedżer, promotor, muzyk).
Ostatnio męczy mnie myśli o tym, żeby znów na własną rękę organizować koncerty w Lublinie, ale wiem, że to ślepy zaułek i jednocześnie wciąż łudzę się, że tym razem może być inaczej. Póki co i tak brakuje mi godzin w dniu :)
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.