Fundusze Strukturalne są szansą na szybszy rozwój społeczno-gospodarczy. Przekonały się o tym kraje, które wcześniej niż Polska przystąpiły do Unii Europejskiej i tym sposobem uzyskały możliwość korzystania z poważnych środków finansowych, przeznaczonych na zapewnienie spójności społeczno-gospodarczej. Zwykle sztandarowym przykładem jest Irlandia, ale przecież nie tylko. Hiszpania czy Portugalia też umiały skorzystać z tej szansy. Jednym zajęło to więcej czasu, innym mniej. W każdym wszak wypadku jednym z ważniejszych czynników okazywał się być poziom przygotowania administracji wszystkich szczebli do tego trudnego zadania, jakim jest wydawanie unijnych pieniędzy. A Polska? Co z nami?
Otóż nic z tego! Nigdy nie wiadomo, z którego kąta wyskoczy chochlik i narobi bałaganu. Wyskoczył! I bałaganu też narobił, choć jeszcze nie wszyscy chyba zdają sobie sprawę z jego rozmiaru. Mało tego, obnażył przy tym stan nieprzygotowania do wykorzystywanie środków z Funduszy Strukturalnych.
Prawdopodobnie problem leży w ustawie o finansach publicznych i metodzie konstruowania budżetu państwa. Być może wynika to ze specyficznego liczenia środków przeznaczonych na prefinansowanie projektów. Z traktowania tych środków tak, jakby stanowiły wydatek z budżetu państwa. Może. Ale co to ma za znaczenie? Efekty mogą być poważne. To znaczy poważnie złe.
Czyli jakie? Zacznijmy od początku: zgodnie z zasadami sztuki pieniądze z Funduszy Strukturalnych zwracane są przez Unię Europejską po tym, jak zostaną wydane w kraju, w naszym wypadku w Polsce. Czyli najpierw finansujemy określone projekty, potem przedstawiamy Komisji Europejskiej stosowne sprawozdania i otrzymujemy tyle, ile wydaliśmy. Zgodnie z tą zasadą wyliczone zostały kwoty, które miały być wydawane w poszczególnych latach, tzn. 2004, 2005, 2006 itd.
Proste? Tak by się wydawało. Niespodziewanie budżet państwa, właśnie uchwalony przez Sejm, napotkał na węzeł gordyjski. Wpisać do budżetu więcej nie można (?), bo się nie bilansuje, wpisać mniej, źle, bo nie będzie można wydać tyle, ile zostało zaplanowane na 2005 rok.
Wybrano rozwiązanie gorsze. Instytucje wdrażające czyli te, które będą ogłaszać konkursy na projekty (lub które już to zrobiły) będą miały możliwość podpisania umów na znacznie mniejsze kwoty niż planowały. Co to znaczy? Ano to, że choćby do konkursu zgłoszonych zostało wiele dobrych projektów, to i tak nie będą mogły zostać dofinansowane, bo zabraknie pieniędzy.
To znaczy teoretycznie zabraknie, bo w ogóle to one są. Tyle tylko, że jeśli kwota złożonych projektów przekroczy tę, która została ujęta w budżecie, to w najlepszym razie będzie można złożyć ten projekt jeszcze raz, już w 2006 roku. A i to pod warunkiem, że następny budżet państwa, na kolejny rok będzie przygotowany roztropniej.
Na zdrowy rozum nie da się tego problemu zrozumieć. W końcu nietrudno znaleźć publikacje, w których już w 2001 roku sygnalizowano konieczność dostosowania finansów publicznych do zasad finansowania z Unii Europejskiej. I co? Czasu było - jak widać - za mało! Poczekamy jeszcze. Najwyżej nie wydamy pieniędzy. W końcu stać nas, czyż nie? Zgodnie z legendą ten, komu udałoby się rozwiązać węzeł gordyjski, miał zostać panem świata. Aleksander Wielki, przeciął go mieczem, na krótko, ale jednak zapanował przynajmniej nad częścią świata. Kto w Polsce okaże się Aleksandrem Wielkim? I zapanuje, choćby tylko nad budżetem - za odważnych trzymamy kciuki!
Źródło: inf. własna