Ksiądz Jan Kaczkowski. Nauczyciel umierania, nauczyciel życia
– Gdy widział rzecz z jednej strony, zawsze chciał zobaczyć z drugiej – wspominają księdza Jana Kaczkowskiego przyjaciele. Był prezesem hospicjum w Pucku, założycielem szkół, nauczycielem „trudnej” młodzieży. Znany w całej Polsce, pozostał wierny ludziom, którzy zostali mu powierzeni. Do końca.
Ksiądz Kaczkowski nieraz powtarzał, jak ważny jest sposób, w jaki ludzie dowiadują się o swojej chorobie. Dlatego, podczas corocznych Areopagów Etycznych, uczył komunikacji studentów medycyny. Jedną z form wykorzystywanych podczas zajęć były scenki. Początkowo w pacjentów odgrywał sam. – Jak wiele talentów by nie miał, aktorem nie był – śmieje się Paweł Pustelnik, przyjaciel księdza Jana i koordynator Areopagu Etycznego. – Dlatego postanowiliśmy zaprosić prawdziwych aktorów, którzy nie tylko zrobią to profesjonalnie, ale też mają niezwykły dar improwizowania.
W ten sposób na Areopag trafili Martyna Kowalik, Szymon Nowak, Elżbieta Olszówka, Maja Komorowska, Antoni Pawlicki czy Magdalena Boczarska. – Jan był wulkanem pomysłów, dzięki czemu artystom pracowało się z nim dobrze. Kazał im wcielać się w przeróżne postaci. Szymon musiał często odgrywać prostego stoczniowca, któremu grozi amputacja jądra, a który nic nie rozumie i na koniec krzyczy: „Wy mi chcecie jaja wyciąć?” – opowiada Pustelnik.
Ta krótka historia wiele mówi o księdzu Janie. O jego zdolności przyciągania ludzi. O jego charyzmie. O tym, że najważniejszy był dla niego człowiek – każdy i w każdej sytuacji.
Przyjaciel ludzi
Miał wiele twarzy i pełnił wiele ról. Był księdzem, nauczycielem, prezesem stowarzyszenia, szefem hospicjum, pacjentem, wizjonerem. Przyjacielem ludzi. Jedną z barwniejszych postaci nie tylko polskiego Kościoła, ale także sektora pozarządowego. Dostrzegały to także osoby dalekie od Kościoła. – Miał wielki dar przyciągania na Areopag ciekawych ludzi: wykładowców i aktorów. Dzięki jego charyzmie mieliśmy sporą siłę przebicia i nie mieliśmy problemu z dotarciem do rozchwytywanych wykładowców takich jak profesorowie Krystyna de Walden-Gałuszko, Jan Hartman czy Andrzej Zoll – opowiada Pustelnik.
Stworzył jedno z najlepszych hospicjów w Polsce. Działał na rzecz dzieci, które straciły rodziców. Współzakładał szkoły. Współtworzył wspomniany Areopag Etyczny. Pracował z trudną młodzieżą. Dużo jak na jedną osobę. Ale nie był sam.
– Jan miał szczęście, że spotkał w Pucku kilka osób o dużej wyobraźni – mówi Piotr Szeląg, przyjaciel księdza Kaczkowskiego od czasów studiów i jego bliski współpracownik. – To było całe środowisko zaangażowanych ludzi. Była pani Anna Jochim-Labuda, która odpowiadała za kwestie medyczne. Pani Bożena Aksamit z „Gazety Wyborczej”, która pokazała Jana światu. Był też Arkadiusz Gawrych, który, korzystając ze swego doświadczenia pozarządowego, był w stanie pomóc Janowi w działaniu. Nie byłoby Jana jako społecznika, gdyby nie przyjaźń z Arkiem.
Sam Gawrych reaguje na takie stwierdzenie z pokorą. – Przyjaźniłem się z Janem wiele lat. Gdy przybył do Pucka, byłem przy nim w zasadzie od początku – mówi twórca Lokalnej Grupy Działania „Małe Morze” oraz „Pozytywnych Inicjatyw”. – Oczywiście, nie stworzyłby tego wszystkiego sam. Ale bez charyzmy Jana by się to nie udało. Potrafił motywować ludzi i zapalać ich do wspólnej pracy.
Zobaczyć rzecz z drugiej strony
Kluczem do zrozumienia działalności księdza Jana okazuje się przyjaźń. – Pomagałem Janowi w hospicjum, a on pomagał mi i mojemu zespołowi w prowadzeniu innych inicjatyw – wspomina Gawrych, który przez siedem lat był członkiem zarządu hospicjum, a przez rok zastępował księdza Jana podczas jego długiej choroby.
To dzięki przyjaźniom ksiądz Kaczkowski zgromadził wokół siebie wiele osób, które na konkretnych sprawach znały się znacznie lepiej od niego. Nie miał oporów, by się od nich uczyć. – Był bardzo otwarty na innych. Inspirowały go spotkania z ludźmi. Gdy czyta się jego pierwszą książkę, „Szału nie ma, jest rak”, można znaleźć w niej całe passusy, które były wynikiem rozmów z konkretnymi osobami. A spotkał wielu ludzi wybitnych, zaangażowanych i gotowych do działania – opowiada Szeląg. – Kochał ich. Kochał ludzi. Chciał być wśród ludzi. Dzięki temu miał tak szerokie horyzonty. Dlatego nie da się go ująć w żaden schemat.
Siłą jego działań była współpraca. Choć to ksiądz Jan był twarzą wielu działań, jest to opowieść o spotkaniu kilku silnych osobowości i wielu innych ludzi, którzy wnieśli w tworzenie hospicjum swoją cząstkę. Sam Kaczkowski – jak mówią jego współpracownicy – był wizjonerem. Potrzebował więc tych, którzy będą umieli jego wizje ubrać w konkrety.
– Lubił, żeby się coś działo, lubił wyzwania. Nie znosił nudy. Jako człowiek inteligentny szukał ludzi, którzy by mu odpowiadali. A i oni sami do niego lgnęli, przychodzili do hospicjum ze swoją wrażliwością, talentem i chęcią zrobienia czegoś. A Jan odwdzięczał się im tym samym – opowiada Szeląg. I dodaje: – Kiedy widział ludzi ciekawych, to chętnie do nich przystawał, włączał się w ich działania albo był w nie wciągany. Był zawsze ciekawy życia, zawsze coś go interesowało. Gdy widział rzecz z jednej strony, zawsze chciał zobaczyć z drugiej.
Miał też wizję lepszego społeczeństwa. Takiego, które lepiej rozumie, czym jest cierpienie, umieranie i leczenie. Które lepiej rozumie, czym jest życie.
Nie godzić się na dziadostwo
Za jedną ze swoich ważniejszych misji uznawał zmianę społecznego wizerunku hospicjów. – Zawsze podkreślał, że chciałby, by ludzie przestali postrzegać hospicja jako „umieralnie”, do których „oddaje się” człowieka, kiedy już się nie daje rady i nie chce się mieć kontaktu z cierpieniem – mówi Piotr Żyłka, przyjaciel księdza Jana i współautor wywiadu-rzeki z nim pod tytułem „Życie na pełnej petardzie”. – Chciał zmienić ten schemat myślenia, pokazać, że hospicjum nie musi być smutnym miejscem, trafienie do którego jest jak wrzucenie do trumny, ale może być miejscem przyjaznym, gdzie ludzie będą dobrze traktowani.
Przekonywał, że pacjenci hospicjum są tak mocno obciążeni psychicznie i fizycznie, że najmniejsza niedogodność dotyka ich mocniej niż osobę zdrową. Dlatego chciał, by wszystko działało idealnie. – Jako prezes hospicjum był perfekcjonistą – opowiada Żyłka, który przez trzy tygodnie w zasadzie mieszkał w hospicjum w Pucku. – Był bardzo wymagający i bardzo zasadniczy. Nie był gburowatym szefem, dzień rozpoczynał od kawy i żartów ze współpracownikami. Ale wiedział, że hospicjum to poważna sprawa i dlatego nie można się godzić przy jego prowadzeniu na dziadostwo.
Współpracownicy wspominają jednak księdza Kaczkowskiego jako trudnego współpracownika. – Był trudny we współpracy, ale mieliśmy na szczęście podobne poczucie humoru i styl działania, który określaliśmy mianem „total chaosu” – opowiada Gawrych. – Byliśmy nastawieni na cel, a nie na porządek. I choć czasem spieraliśmy się jak koguty, to jednak umieliśmy działać razem – przekonuje. A Piotr Szeląg dodaje: – Jan miał wiele wad i wiele zalet. Ale przyjmowało się go z dobrodziejstwem inwentarza. Był sympatycznym człowiekiem, kontaktowym i wiele można było mu wybaczyć. Także ze względu na cel, który wszystkim przyświecał. I dlatego, choć był niepunktualny, chaotyczny, brał na siebie za dużo i zapominał o czymś, co obiecał, to środowisko bliskich mu ludzi trzymało go w pionie. Ludzie, lubiąc go, wiele mu wybaczali. A on ich umiał angażować.
„Onkocelebryta”
Jak mówią przyjaciele i współpracownicy księdza Kaczkowskiego, nie wystarczało mu, że hospicjum w Pucku będzie dobre. Chciał dzielić się wiedzą, tym, co sam zrobił, z innymi. Dlatego jeździł po całej Polsce i opowiadając o swojej chorobie, opowiadał także o hospicjum. Spotykał się z ludźmi z ruchu hospicyjnego i wymieniał poglądy. Nie zatrzymywał swojej wiedzy dla siebie. Sam zdobywał ją przez lata. Dostrzegał, że czasem chodzi o małe rzeczy: o to, by człowieka wypuścić na papierosa, zrobić pacjentom grilla czy zorganizować koncert. – Był wędrującym ambasadorem ruchu hospicyjnego – dodaje Żyłka.
Sam o sobie mówił „onkocelebryta”. Jego przyjaciele mówią, że rzeczywiście choroba była momentem zwrotnym w jego życiu także w tym sensie, że wtedy media dostrzegły w nim chorego, młodego człowieka, który uważa, że choroba nie zwalnia go z pełnego zaangażowania w dzieło, które prowadzi. Który chce działać mimo nieuleczalnego glejaka mózgu – najpaskudniejszego z nowotworów.
Zmagał się nie tylko z chorobą. Nie wszyscy rozumieli jego misję. Także współpraca z puckim samorządem nie zawsze układała się łatwo. Poprzednie władze samorządowe, jak opowiada Gawrych, były bardzo nieprzychylne hospicjum i robiły wszystko, by ono nie powstało. – Wszystko się zmieniło, kiedy Jan zachorował i stał się znany w całej Polsce. Wcześniej droga, którą pokonywaliśmy, miała wiele zakrętów – wspomina. – Jan oczywiście się na to wkurzał. Ale trwało to tylko do chwili, gdy wchodził do pokoju pacjentów. Wtedy zapominał o wszystkim i był cały dla nich.
Bo najważniejszy był dla niego człowiek, nie samo działanie. – Był zaangażowany w tak gigantyczną liczbę inicjatyw, że czasem było go trudno złapać i pewne rzeczy z nim przedyskutować – wspomina Paweł Pustelnik, koordynator Areopagu Etycznego. – Ale kiedy Areopag się zaczynał, był w pełni zaangażowany w to, co się działo tu i teraz.
Podchodził do ludzi pedagogicznie
Kiedy Szeląg przebywał w Rzymie na studiach, wspólnie z księdzem Janem wpadli na pomysł, by organizować wyjazdy do stolicy Włoch dla „dzieci osieroconych”, a więc takich, których rodzic zmarł w hospicjum w Pucku. – Przyjeżdżali z nimi i z Janem także wolontariusze, w tym jego uczniowie – wspomina Szeląg. – Niektórzy z nich mieli „kolorowe” życiorysy, zaliczali się do tak zwanej „trudnej młodzieży”, która, dzięki tej podróży, miała otrzymać inne wzorce, zobaczyć, że można żyć inaczej. W kilku przypadkach się to udało.
Bo ksiądz Jan był także nauczycielem – życia i umierania. Także dla swoich przyjaciół.
– Podchodził do ludzi pedagogiczne – opowiada Żyłka. – Różnych ludzi, współpracowników i przyjaciół dopuszczał do siebie coraz bliżej w sensie fizycznym. Trzeba było go przebrać, umyć. Myślę, że to nie było przypadkowe. Dopuszczał nas do swojego fizycznego przemijania, żeby nas z nim oswajać – ocenia.
Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł 28 marca 2016 roku w Sopocie. Jego dzieło trwa.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)